Po dwóch dniach odpoczynku po zejściu z C4 z mojej pierwszej próby ataku szczytowego, 7 maja po śniadaniu ruszam z BC do obozu 2. Niestety, pomimo pozostawienia kilku rzeczy w depozycie, znów idę na ciężko. Ja nigdy nie zostawiam w depozycie mojego kluczowego sprzętu, w przypadku utraty którego nie mógłbym podjąć próby ataku szczytowego. Jestem dobrze zaaklimatyzowany, więc idzie mi się w miarę dobrze i po około 6 godzinach melduję się w C2. Z obozu drugiego ruszam około 9, początkowo jest znośna pogoda, ale w stromych sekcjach widoczność się pogarsza, sypie i wieje. Widoczność jest jakieś 5–7 metrów. To najbardziej wyczerpująca część drogi do C3. W promieniach zachodzącego słońca docieram na Przełęcz Makalu La i delektuję się wyjątkowym widokiem na Lhotse i Everest, moje zeszłoroczne cele. Chciałoby się zostać tutaj dłużej i przyglądać się temu spektaklowi, ale jest już bardzo zimno i chciałoby się zawinąć w ciepły śpiwór. Sprawnie docieram do C3 i włączam tryb Tamagotchi. 9 maja nie spieszę się ze wstawaniem, wiem, że do C4 mam jakieś 2 godziny, więc wychodzę dość późno, przed 11. W C4, na wysokości 7650 m, melduję się ok. 13, rozbijam namiot i odpoczywam. W ciągu dnia gotuję wodę na nocny atak szczytowy. Od około 20 zaczynam już swoje przygotowania do wyjścia. Obok mojego namiotu przechodzą od około 21 Szerpowie ze swoimi klientami. To trochę stresujące, ale ja wiem, że muszę jeszcze poczekać, aby nie utknąć gdzieś w czasie drogi podejścia. Wiem, że ja nie mogę się zatrzymać, na pewno nie w nocy, kiedy jest najzimniej. Wychodzę o 23.30. Przed sobą widzę światła, spokojnie zdobywam wysokość, powoli daje się rozkręcić mojemu organizmowi. Doganiam niektóre osoby wspinające się w tlenie, wchodzę w długą rampę, która powinna mnie wyprowadzić w kierunku następnej, a ta już wchodzi w Kuluar Francuski, który wyprowadza na grań. W Kuluar wchodzę w jego 2/3 wysokości. Jest tutaj dużo skały i niewielkie łaty śniegu. Mijają mnie osoby, które bardzo wcześnie wyszły do ataku i rankiem bądź w nocy były na szczycie. W końcu docieram na grań. Jest piękna pogoda, słońce mocno grzeje, co dodaje mi energii i szybkości. Idę długim trawersem wzdłuż grani, przyspieszam, bo widzę charakterystyczne spiętrzenie, które okazuje się przedwierzchołkiem. Oczywiście znałem anatomię góry i wiedziałem, że tutaj jest, ale i tak przyspieszyłem, bo wiem, że właściwy szczyt jest już niedaleko. Zatrzymuję się tutaj na chwilę, aby nagrać krótki film. Schodzę niżej kilka metrów i znów wspinam się czujnym, stromym trawersem. W końcu docieram do skały, gdzie czuję się już bezpiecznie. Jeszcze kilka metrów i w końcu staję na najwyższym punkcie mojego celu – Makalu, mojego 8 ośmiotysięcznika, który zdobyłem we własnym szybkim stylu, bez użycia tlenu z butli i bez wsparcia personalnego Szerpów. Delektuję się tym sukcesem, spoglądam na Lhotse i Everest, tak jak rok wcześniej patrzyłem na Makalu. Czuję się wspaniale, nagrywam kilka filmów. Mam szczyt tylko dla siebie – to wspaniałe uczucie. Zaczynam zejście w momencie, kiedy na szczycie pojawia się Szerpa ze swoim klientem z Kanady. Wiem, że to połowa sukcesu, koncentruję się i czujnie obniżam wysokość. Do mojego namiotu w C4 docieram około 18, wbijam się do śpiwora, coś jem i piję. Kolejnego dnia, 10 maja, około 11 ruszam w kierunku BC, gdzie docieram wieczorem. Jestem szczęśliwy, spełniłem swoje kolejne wysokogórskie marzenie. Bo marzenia są po to, aby je spełniać, a nie o nich marzyć.
Trwa ładowanie...