"Dotyk Annapurny" Annapurna, ukryty w sercu cel mojej tegorocznej wyprawy. Góra, która od dawna budziła mój podziw, strach i szacunek. Niby niewysoki ośmiotysięcznik, 8091m n.p.m, ale bardO niebezpiecznym, bo co trzecia osoba, która podejmuje wyzwanie wejścia na jej szczyt ginie. Plan wejścia na ten szczyt przewidywał tylko jedną próbę. Wejście miało się odbyć w moim szybkim stylu, bez użycia tlenu z butli, w jednym samotnym ataku, bez wsparcia personalnego Szerpów, na lekko. Z jednym namiotem, który przenosił bym od obozu do obozu, aż do obozu 4 na 7100m n.p.m. Wieloletnie obserwacje pozwoliły mi wytypować najlepszy czas na atak. Na Annapurnę miałem, w napiętym planie mojej tegorocznej wyprawy, przeznaczone pięć, no może sześć dni. Wiedziałem, że jeżeli w tym czasie nie stanę na szczycie, nie będzie już kolejnej próby. Po moich doświadczeniach na Himlungu, obawiałem się trochę zbyt słabej aklimatyzacji. Spałem tam tylko na wysokości 6250m n.p.m. i dotarłem do wysokości prawie 6700m n.p.m. Uznałem jednak, że to musi wystarczyć, nie zamierzałem odbywać tutaj żadnej dodatkowej rotacji, wiedziałem, że Annapurna jest niebezpieczna i nie chciałem długo zostawać na jej zboczach. Do Base Campu pod Annapurną dotarłem 17 kwietnia przed południem, po jednym dniu odpoczynku w Pokharze. Pamiętam wzrok kelnerki hotelu w Pokharze, w którym spałem, która z lekkim uśmiechem patrzyła na mnie, stojącego w czasie śniadania obok dużego zbiornika z sokiem arbuzowym, kiedy wypijałem szklankę za szklanką. W końcu uśmiechnęła się i przyniosła mi kufel od piwa, abym mógł nalać sobie sok i spokojnie usiąść do śniadania. To było śmieszne zdarzenie, ale jednocześnie pokazało mi jak bardzo byłem odwodniony po wyczerpującej akcji na Himlungu. W Base Campie nie zabawiłem długo, wrzuciłem swoje beczki do namiotu, spakowałem się na 4-5 dni i po szybkim lunchu, ok 14 wyszedłem w kierunku C1. Nie wiedziałem, jak pójdzie mi podejście, więc nie stawiałem sobie sztywnych założeń. Uznałem, że będę się wspinać spokojnie i po dotarciu do C1, zdecyduję co dalej. Wpierw podążałem po dobrze widocznej ścieżce biegnącej po skalistej morenie, aż w końcu dotarłem do dużego trawiastego zbocza, gdzie zauważyłem między dwoma głazami zejście w dół. Było tak strome, że wisiała tam lina z węzłami co 2 metry. Obok wisiała również gorszej jakości poręczówka. Z "buły" zszedłem jakieś 12 metrów w dół i idąc zakosem, zacząłem przemieszczać się w kierunku czarnego filara. Za filarem otwarł się kolejny wznoszący kruchy trawers. Trzymałem się skały i nie schodziłem w dół w biegnący po prawej śnieżny teren. W końcu dotarłem do niewielkiej buli, która wznosiła się po prawej. Po lewej była ogromna pochyła płyta, z której spływało kilka potoków, niosących rumosz skalny. Po wejściu na bulę, zobaczyłem, że na jej końcu widać jakąś linę. Teren nie był zbyt trudny aby trzeba było jej używać, ale była to świetna pomoc w nawigowaniu, bo na płycie nie było widać żadnych śladów, a wyżej nie było widoczności, bo zeszła tradycyjna w Himalajach popołudniowa mgła. Szło mi się dobrze, miałem lekkie buty, moje Cyklony GTX, które dość dobrze trzymały się skały. Do plecaka miałem przytroczone ekspedycyjne Olympus Monsy. Wielką płytę pokonywałem głównie trawersem w lewo, kilka razy musiałem wchodzić w kolejne linie pęknięć, aby tymi zakosami bezpiecznie zdobywać wysokość. Na płycie było dużo rumoszu skalnego naniesionego przez spływającą wodę i potoki, było to dość niebezpieczne, bo na tak lotnym podłożu, łatwo było stracić równowagę i osunąć się. W końcu wyszedłem w bardziej stabilny teren i po około 5 godzinach, około 19, dotarłem do C1 położonego na wysokości 5100m n.p.m. Usiadłem tutaj na chwilę, aby odpocząć, coś zjeść, ubrać buty ekspedycyjne i zdecydować, co dalej. Uznałem, że czuję się na tyle dobrze, aby kontynuować podejście do C2. Po przepaku i postawieniu w depo moich lekkich butów, spokojnie ruszyłem do góry. Teren zmienił się w śnieżny, na razie było miękko i stabilnie, więc nie używałem raków, ale po jakimś czasie, trzeba było się oszpejić. Zrobiło się ciemno, przechodziłem szereg mniejszych i większych lawinisk i nie do końca wiedziałem którędy iść. Na szczęście miałem wgrany w zegarku track, dzięki któremu mogłem się nawigować w ciemnościach. Po około 4 godzinach od wyjścia z C1, przed połnocą dotarłem w końcu do obozu drugiego, położonego na wysokość 5700m n.p.m. Szybko wbiłem się do namiotu, zjadłem coś i wypiłem. Byłem zmęczony, bo przeszedłem w pionie 1500m. Cieszyłem się jednak, że zrealizowałem swój plan i dotarłem do C2. Wiedziałem, że następny dzień będzie przeznaczony na odpoczynek. Rankiem, 18 kwietnia, obudziłem się wcześnie, taki mam już swój zegar biologiczny. Ten dzień miał być moim zaplanowanym dniem odpoczynku w C2. Planowałem, że do C3 wyjdę w nocy, aby trudny lawiniasty odcinek przejść w najbardziej stabilnych warunkach, kiedy mróz trzyma. To właśnie tutaj, kilkanaście dni wcześniej zginęło dwóch doświadczonych Szerpów. Porwała ich lawina, która wyjechała z lodowym kuluarem, widziałem z namiotu to lawinisko. Nie było szans ucieczki, przed taką masą lodu i śniegu. Niektóre bryły lodowe były wielkości małych samochodów. I choć Szerpowie skoczyli do szczelin, nie udało się ich niestety odkopać żywych. Cały dzień obserwowałem jak z różnych miejsc schodziły lawiny. Około południa, do obozu zeszli z trójki dwaj wspinacze z Węgier. Jednego z nich poznałem w czasie mojej wyprawy na Nanga Parbat. Schodzili z C3. Rozmawialiśmy krótką chwilę. Podjęli decyzję o rezygnacji z ataku szczytowego. Podobnie jak Gruzin Zura, którego poznałem w BC. Uznali, że prognozy pogody nie zapowiadają się zbyt dobrze, szczególnie dla osób, które planowały wejście beztlenowe. Ja sam miałem obawy, ale po cichu liczyłem na to, że pogoda wytrzyma. Zgodnie z prognozami miałem jeszcze dwa dni znośnej pogody, co według mojego planu pozwoliło by mi wejść na szczyt. Oczywiście musiały się jeszcze zrealizować inne założenia, na które nie do końca miałem wpływ. Przede "Dotyk Annapurny" Annapurna, ukryty w sercu cel mojej tegorocznej wyprawy. Góra, która od dawna budziła mój podziw, strach i szacunek. Niby niewysoki ośmiotysięcznik, 8091 m n.p.m., ale bardzo niebezpieczny, bo co trzecia osoba, która podejmuje wyzwanie wejścia na jej szczyt, ginie. Plan wejścia na ten szczyt przewidywał tylko jedną próbę. Wejście miało się odbyć w moim szybkim stylu, bez użycia tlenu z butli, w jednym samotnym ataku, bez wsparcia personalnego Szerpów, na lekko. Z jednym namiotem, który przenosiłbym od obozu do obozu, aż do obozu 4 na 7100 m n.p.m. Wieloletnie obserwacje pozwoliły mi wytypować najlepszy czas na atak. Na Annapurnę miałem, w napiętym planie mojej tegorocznej wyprawy, przeznaczone pięć, no może sześć dni. Wiedziałem, że jeżeli w tym czasie nie stanę na szczycie, nie będzie już kolejnej próby. Po moich doświadczeniach na Himlungu obawiałem się trochę zbyt słabej aklimatyzacji. Spałem tam tylko na wysokości 6250 m n.p.m. i dotarłem do wysokości prawie 6700 m n.p.m. Uznałem jednak, że to musi wystarczyć. Nie zamierzałem odbywać tutaj żadnej dodatkowej rotacji. Wiedziałem, że Annapurna jest niebezpieczna i nie chciałem długo zostawać na jej zboczach. Do Base Campu pod Annapurną dotarłem 17 kwietnia przed południem, po jednym dniu odpoczynku w Pokharze. Pamiętam wzrok kelnerki hotelu w Pokharze, w którym spałem, która z lekkim uśmiechem patrzyła na mnie, stojącego w czasie śniadania obok dużego zbiornika z sokiem arbuzowym, kiedy wypijałem szklankę za szklanką. W końcu uśmiechnęła się i przyniosła mi kufel od piwa, abym mógł nalać sobie sok i spokojnie usiąść do śniadania. To było śmieszne zdarzenie, ale jednocześnie pokazało mi, jak bardzo byłem odwodniony po wyczerpującej akcji na Himlungu. W Base Campie nie zabawiłem długo, wrzuciłem swoje beczki do namiotu, spakowałem się na 4–5 dni i po szybkim lunchu, ok. 14, wyszedłem w kierunku C1. Nie wiedziałem, jak pójdzie mi podejście, więc nie stawiałem sobie sztywnych założeń. Uznałem, że będę się wspinać spokojnie i po dotarciu do C1 zdecyduję, co dalej. Wpierw podążałem po dobrze widocznej ścieżce biegnącej po skalistej morenie, aż w końcu dotarłem do dużego trawiastego zbocza, gdzie zauważyłem między dwoma głazami zejście w dół. Było tak strome, że wisiała tam lina z węzłami co 2 metry. Obok wisiała również gorszej jakości poręczówka. Z "buły" zszedłem jakieś 12 metrów w dół i, idąc zakosem, zacząłem przemieszczać się w kierunku czarnego filara. Za filarem otwarł się kolejny wznoszący, kruchy trawers. Trzymałem się skały i nie schodziłem w dół w biegnący po prawej śnieżny teren. W końcu dotarłem do niewielkiej buli, która wznosiła się po prawej. Po lewej była ogromna pochyła płyta, z której spływało kilka potoków niosących rumosz skalny. Po wejściu na bulę zobaczyłem, że na jej końcu widać jakąś linę. Teren nie był zbyt trudny, aby trzeba było jej używać, ale była to świetna pomoc w nawigowaniu, bo na płycie nie było widać żadnych śladów, a wyżej nie było widoczności, bo zeszła tradycyjna w Himalajach popołudniowa mgła. Szło mi się dobrze, miałem lekkie buty, moje Cyklony GTX, które dość dobrze trzymały się skały. Do plecaka miałem przytroczone ekspedycyjne Olympus Monsy. Wielką płytę pokonywałem głównie trawersem w lewo. Kilka razy musiałem wchodzić w kolejne linie pęknięć, aby tymi zakosami bezpiecznie zdobywać wysokość. Na płycie było dużo rumoszu skalnego naniesionego przez spływającą wodę i potoki. Było to dość niebezpieczne, bo na tak lotnym podłożu łatwo było stracić równowagę i osunąć się. W końcu wyszedłem w bardziej stabilny teren i po około 5 godzinach, około 19, dotarłem do C1 położonego na wysokości 5100 m n.p.m. Usiadłem tutaj na chwilę, aby odpocząć, coś zjeść i zdecydować, co dalej. Uznałem, że czuję się na tyle dobrze, aby kontynuować podejście do C2. Po przepaku i postawieniu w depo moich lekkich butów, spokojnie ruszyłem do góry. Teren zmienił się w śnieżny. Na razie było miękko i stabilnie, więc nie używałem raków, ale po jakimś czasie trzeba było się oszpejić. Zrobiło się ciemno, przechodziłem szereg mniejszych i większych lawinisk i nie do końca wiedziałem, którędy iść. Na szczęście przypomniałem sobie, że mam wgrany w zegarku track, dzięki któremu mogłem się nawigować w ciemnościach. Po około 4 godzinach od wyjścia z C1, przed północą dotarłem w końcu do obozu drugiego, położonego na wysokości 5700 m n.p.m. Szybko wbiłem się do namiotu, zjadłem coś i wypiłem. Byłem zmęczony, bo przeszedłem w pionie 1500 m. Cieszyłem się jednak, że zrealizowałem swój plan i dotarłem do C2. Wiedziałem, że następny dzień będzie przeznaczony na odpoczynek. Rankiem, 18 kwietnia, obudziłem się wcześnie, taki mam już swój zegar biologiczny. Ten dzień miał być moim zaplanowanym dniem odpoczynku w C2. Planowałem, że do C3 wyjdę w nocy, aby trudny, lawiniasty odcinek przejść w najbardziej stabilnych warunkach, kiedy mróz trzyma. To właśnie tutaj, kilkanaście dni wcześniej, zginęło dwóch doświadczonych Szerpów. Porwała ich lawina, która wyjechała z lodowego kuluaru, widziałem z namiotu to lawinisko. Nie było szans ucieczki przed taką masą lodu i śniegu. Niektóre bryły lodowe były wielkości małych samochodów. I choć Szerpowie skoczyli do szczelin, nie udało się ich niestety odkopać żywych. Cały dzień obserwowałem, jak z różnych miejsc schodziły lawiny. Około południa do obozu zeszli z trójki dwaj wspinacze z Węgier. Jednego z nich poznałem w czasie mojej wyprawy na Nanga Parbat. Schodzili z C3. Rozmawialiśmy krótką chwilę. Podjęli decyzję o rezygnacji z ataku szczytowego. Podobnie jak Gruzin Zura, którego poznałem w BC. Uznali, że prognozy pogody nie zapowiadają się zbyt dobrze, szczególnie dla osób, które planowały wejście beztlenowe. Ja sam miałem obawy, ale po cichu liczyłem na to, że pogoda wytrzyma. Zgodnie z prognozami miałem jeszcze dwa dni znośnej pogody, co, według mojego planu, pozwoliłoby mi wejść na szczyt. Oczywiście musiały się jeszcze zrealizować inne założenia, na które nie do końca miałem wpływ. Przede wszystkim musiałby wyjść z C3 atak ludzi w tlenie, aby było mi łatwiej iść do szczytu. Z relacji Węgrów wynikało, że w trójce szykowali się ludzie do wyjścia do ataku na summit 19/20 kwietnia. Cały dzień przesiedziałem w C2. To nie było dobre miejsce na regenerację, ale lepszego nie miałem. Dość wcześnie wbiłem się do namiotu, zjadłem i chciałem jak najlepiej wypocząć, aby nabrać sił przed nocnym wyjściem w kierunku C3. Sztrabowanie do wyjścia zaczynam około 23, gotuję wodę i pakuję się. Nie ma czasu na jedzenie. Przegryzę coś w drodze albo w C3. Parę minut przed pierwszą w nocy jestem gotowy. Wychodzę. Najpierw idę intuicyjnie lekko w prawo dużym polem śnieżnym. W końcu docieram do ogromnego lawiniska. Nie bardzo wiem, gdzie iść, na lawinisku nie widać żadnych markerów ani śladów. Na szczęście mam wgrany track. Ku mojemu zaskoczeniu pokazuje, że mam iść w lewo, w dół. Zaczynam obniżać wysokość. W końcu docieram do mostku śnieżnego, który przeprowadza mnie bezpiecznie przez dużą szczelinę. Aaaa, to dlatego musiałem się obniżyć. Ponownie odbijam w prawo. Przyspieszam kroku, słyszę, jak strzelają zamarzające nade mną seraki. Przechodzę właśnie idealnie przez sam środek pola rażenia ogromnego kuluaru, którym kilkanaście dni wcześniej zeszła ogromna lawina, w której zginęło dwóch doświadczonych Szerpów. Czuję, jak mój HR wzrasta, ale wiem, że to nie czas na odpoczynek. Nie mogę się zatrzymać, nie teraz, to jeszcze nie jest bezpieczny teren. W końcu wychodzę wyżej, wychodzę ze strefy zagrożenia. W końcu mogę się zatrzymać i odpocząć. Zaczyna się stromszy teren, idzie się ciężko, bo wiatr zawiał ślady i trzeba torować. Dobrze, że co jakiś czas trafiam na fragmenty liny poręczowej wystające spod śniegu. Nie znam drogi, ale te liny utwierdzają mnie w przekonaniu, że idę dobrze. Zastanawiam się tylko, czy nie ma tutaj przykrytych świeżym opadem szczelin. Cholera, przydałoby się mieć tutaj poręcz albo iść z kimś związanym. Wprawdzie zagrożenie lawinowe minęło, idę wzdłuż skalnego ramienia, które zasłania mnie przed ewentualnymi lawinami ze ściany, ale szczeliny to co innego. Obejście ramienia zajmuje mi trochę czasu. Na końcu skręcam ostro w lewo, widzę przesmyk, na którym wiszą poręczówki, to pewnie tutaj jest wyjście wyżej, na kolejny śnieżny taras. Przechodzę stromy odcinek i wchodzę w kolejny trawers. Tym razem w lewo. Później kolejny zakos i kolejne metry do góry. Zaczynam odtwarzać sobie w głowie wgraną wcześniej topografię trasy. Powinienem być już niedaleko obozu 3. W końcu docieram do obozu 3, na wysokości ok. 6400 m n.p.m. Pokonanie ponad 900 m przewyższenia zajęło mi ponad 7 godzin. W C3 jest pusto, stoją tutaj rozbite namioty agencyjne. Część z nich jest mocno zasypana, a te, w których spali klienci agencji, zostały odkopane. To wróży ciężki bój o dojście do C4. Widzę, ile jest świeżego śniegu, a jeszcze do tego wiatr się wzmaga i przenosi luźny śnieg. Wszyscy, którzy tutaj byli, poszli do ataku szczytowego. Nie ma śladów, wiatr je zawiał. W C3 zatrzymuję się na jakąś godzinę. Muszę coś zjeść, wypić i zagotować wodę na dalsze działania w ścianie. Mam w planach dojście na wieczór do C4, na wysokość około 7000 m, czeka mnie więc jeszcze 600 m w pionie. Trochę wieje, więc otwieram przedsionek jednego z namiotów i tam wkładam kuchenkę. Stoję na zewnątrz i czekam, aż zagotuje się woda, przyglądam się pogodzie. Próbuję odnaleźć drogę podejścia do C4, niewiele widać, bo C3 jest w niecce. Po uzupełnieniu bukłaka z piciem i przegryzieniu czegoś na śniadanie, ruszam z C3 dalej w kierunku C4. Z niecki, w której znajduje się obóz 3, wychodzi się ostro pod górę i w lewo. Nie ma żadnych śladów, wszystkie zawiał wiatr. Ciężko ruszyć z miejsca, zakopuję się w głębokim śniegu i każdy krok do góry to półtora kroku usunięcia w dół. W końcu wydostaję się powyżej obozu. Dalej zaczyna się dziwny i poszarpany serakami teren. Idę po wąskim seraku, przechodzę kilka znacznych szczelin i docieram do miejsca, gdzie wisi poręczówka. Ewidentnie sprowadzająca mnie pionowo w dół do zasypanej szczeliny. Dalej widzę kolejny fragment liny wiszącej na kolejnym większym seraku. Wnioskuję, że pod śniegiem muszą być jeszcze jakieś liny. Byłoby dobrze, bo przechodzenie zasypanej szczeliny na żywca nie należy do najbezpieczniejszych. Nie wpinam się do zjazdu, tylko schodzę po pionowym seraku z buły. Grawitacja i ciężki plecak udowadniają mi, że nie był to najlepszy pomysł. W końcu jestem na dnie szczeliny i na szczęście udaje mi się znaleźć i wyrwać spod śniegu jakiś sznurek, oby był gdzieś przywiązany 😁. Przechodzę dość czujnie głęboką szczelinę i docieram pod kolejny większy serak. Lekko w skos wspinam się, asekurując się wiszącą poręczówką. Przejście tego dziwnego zawaliska zajmuje mi dużo czasu. Patrzę z góry w kierunku C3 i widzę, że niewiele wysokości urobiłem, to przez ten labirynt pomiędzy szczelinami. Dalej jest już trochę lepiej, ale idzie się ciężko, bo po wyjściu na otwarte zbocze jestem narażony na mocny wiatr. Śladów nie ma, ale jakoś jestem w stanie się nawigować. Idę mozolnie do góry. Po południu zaczynam spotykać pierwszych ludzi wracających z nocnego ataku szczytowego. Widać, jak są zmęczeni i wykończeni. Nie tylko klienci, ale Szerpowie również. Widać, że dla wszystkich to była ciężka noc. Zatrzymuję się na chwilę i rozmawiam z jednym z Szerpów. Mówi, że nie dotarli wysoko, bo jego klient szedł bardzo wolno, że jeszcze jest dużo ludzi w ataku. Pytam, czy ktoś dotarł na szczyt, mówi, że jeszcze nikt. Ta informacja nie napawa mnie optymizmem. Wiem, że jeżeli nie zostanie przetarta droga do szczytu, to będzie mi bardzo trudno w pojedynkę przetorować kopny śnieg i tam dotrzeć. Ponadto informacja o poręczeniu drogi w czasie ataku to również zły znak, bo wskazuje na to, że śniegu jest naprawdę dużo, skoro nie są w stanie odnaleźć wcześniej położonej liny. No cóż, nie są to może najlepsze wieści, ale nie jest aż tak tragicznie. Pogoda jest znośna, może i mocno wieje, ale jest słonecznie. To zawsze mnie zadziwia w górach wysokich, idziesz do szczytu, wieje tak, że prawie cię przewraca, dostajesz w twarz śniegiem i lodem, czyli piling nasz za free, i do tego pięknie świeci słońce. Tyle przeciwności. Ile trzeba mieć w sobie siły i samozaparcia, żeby w takich warunkach brnąć dalej do góry. Kolejne osoby, które spotykam, namawiają mnie do odwrotu. Ja mam jednak swój plan, a ja zawsze ufam procesowi i skoro coś zaplanowałem, to realizuję plan, dostosowując się do zastanej rzeczywistości. Robi się już dość późno, słońce zachodzi. Brak słońca potęguje odczucie zimna, do tego jeszcze ten cholerny wiatr. Zapinam szczelnie wszystkie moje wentylacje w kombinezonie, zapinam kaptur pod sam nos. W ciemnościach czuję się trochę bezpieczniej, nie widzę dużo, a czego oczy nie widzą, tego mózg się nie boi. Wiem, że muszę się gdzieś zatrzymać na nocleg, ale teren nie sprzyja, jest stromo. Idę ciągle zakosami, trawersując wyżej i wyżej. W tych warunkach ciężko urabia się wysokość, co jakiś czas spoglądam na zegarek. Jestem już powyżej 6900 m n.p.m., jeszcze jakieś 150 - 200 i powinienem dotrzeć do C4. Wiem, że nikt się tutaj nie rozbił, nie ma tam nikogo. Klienci agencji idą w tlenie, więc startują z C3. W oddali widzę jakiś uskok, kolejny pionowy serak. Jestem jeszcze za daleko, żeby ocenić, gdzie biegnie dalej droga, ale powyżej widzę czołówkę, więc domniemywam, że trzeba go jakoś przewspinać. Jestem już dość zmęczony, jestem w akcji od 23 dnia poprzedniego, to już ponad 20 godzin ciągłego wspinania. W końcu dochodzę prawie pod serak. Na poręczówce przesuwa się światło w moim kierunku. Postanawiam zaczekać i zapytać, gdzie jest obóz 4, czy aby nie lepiej zostać na noc gdzieś tutaj. Teren nie jest najgorszy, pod serakiem jest szczelina, w której mogę znaleźć trochę, powiedzmy, poziomej przestrzeni na rozbicie namiotu. Jak się okazuje, wspinacz, który do mnie schodzi, to Victor Rimac, mocny gość z Peru. Poznaliśmy się w Pakistanie w 2023 roku pod Nanga Parbat. Wycofuje się z ataku szczytowego, nie dotarł nawet do grani szczytowej, mówi o fatalnych warunkach i mocnym wietrze. Pytam go o miejsce na nocleg i jak wygląda teren wyżej. Mówi, że najlepiej zostać tutaj, bo wyżej jest strome zbocze i jeszcze kilkaset metrów do grani, pod którą można byłoby się bezpiecznie rozbić. Żegnam się z nim, wykopuję butami dziurę na plecak, zaczynam lustrować teren i szukać jakiegoś miejsca na platformę. Celowo nie zabierałem łopaty, bo za ciężka. Teraz żałuję, bo muszę kopać rękoma. Na szczęście śnieg nie jest twardy i zmrożony. Tam, gdzie nie daję rady, pomagam sobie czekanem. Jak jest ciężko, to siadam na tyłku i butami rozpycham śnieg. Wykopanie miejsca, gdzie może zmieścić się mój namiot, zajmuje mi prawie dwie godziny. Miejsce jest słabe, ledwie mieści się namiot. Po wyjściu nogi wiszą już w stromiźnie, ale nie ma co narzekać. Fiksuję namiot i wrzucam do środka plecak. Kije wbijam z boku, bardzo głęboko, a na nich zawieszam raki. Stojąc obok namiotu, widzę, że to nie jest najlepsze miejsce na biwak. Jestem rozbity pod serakiem, z góry sypie się na mnie śnieg, więc jak się coś urwie, to zasypie mnie tutaj. Nie mam jednak innego wyjścia. Wchodzę do namiotu, rozkładam materac, śpiwór i zaczynam gotować. Cały czas mocno wieje i faktycznie mój namiot jest zasypywany przez śnieg zwiewany ze zbocza nade mną. Powoli wszystkie przestrzenie wokół namiotu zapełniają się śniegiem. Jak tak dalej pójdzie, to do rana zasypie mi cały namiot. Siłą, od środka, co jakiś czas ubijam śnieg, który puchnie ścianki mojego namiotu. Miejsca w środku jest coraz mniej. Nie kładę się, bo nade mną z tyłu jest już tyle śniegu, że jak namiot nie wytrzyma, to zasypie mnie do połowy. Wchodzę do śpiwora w butach, w kombinezonie, gotowy do szybkiej ewakuacji. Do kieszeni piersiowej wkładam nóż, to na wypadek, gdybym musiał szybko przeciąć namiot i uciekać. Wszystko, co zbędne, pakuję do plecaka, zostaje tylko palnik, garnek i jedzenie. Nie będzie tej nocy spania. Wiatr szarpie namiotem jak oszalały. W duchu modlę się, żeby tylko namiot wytrzymał, żeby nic z góry nie zleciało. Rozmawiam z moim Bogiem, proszę Go o siłę, o odwagę i o bezpieczeństwo. Umawiamy się, że jak da mi przeżyć do rana, to schodzę z tej góry. Czasami zasypiam na chwilę, do czasu, aż jakiś mocny podmuch nie szarpnie namiotem albo mój policzek nie zacznie zamarzać, przyklejony do ściany namiotu. Ta noc jest ciężka, ale przede wszystkim długa. Wiem, że jeżeli coś mi się stanie, to nie mogę liczyć na żadną pomoc. Tutaj nikt po mnie nie przyjdzie w taką pogodę. Zresztą tutaj nie ma żadnych samodzielnych wspinaczy, a Szerpowie nie mogą zostawić swoich klientów, bo oni sami potrzebują ich pomocy. Tak to jest w górach wysokich, umiesz liczyć, licz na siebie. W końcu się rozjaśnia, brzask i szybki wschód słońca. Dalej wieje, ale trochę mniej. Próbuję się połączyć przez radio z BC, ustalam, jaka jest sytuacja na górze, czy ktoś może jeszcze będzie próbował ataku itp. Dowiaduję się, że wszyscy już zaczynają zejście z C3, że pogoda ma się jeszcze pogorszyć i że będzie jeszcze mocniej wiało. Rozłączam się, prowadzę z sobą trudną wewnętrzną rozmowę. Rezygnacja z celu nigdy nie jest łatwa. Nie tym razem, Annapurna. Wychodzę z namiotu, zerkam jeszcze w górę w kierunku szczytu, tak jakbym chciał się pożegnać. Przez głowę przebiega mi myśl, a może by jednak spróbować ataku? Przeklinam w myślach: „kur... stary, obiecałeś coś Bogu, nie rób z gęby dupy”. Uśmiecham się do siebie: „kur... zło kusi nawet na wysokości”. Pakuję swoje rzeczy, demontuję namiot. Nie mogę odkopać linek, które zabetonował śnieg, więc je odcinam. Nie ma opcji, żebym się dokopał do bambusów. Zaczynam zejście. Śladów brak, toruję w miękkim śniegu. Cholera, przydałaby się jakaś poręczówka, bo jestem na środku stromego zbocza i jak ten śnieg na trawersie puści, to będzie źle. Niestety wszystkie liny, jeżeli są, to są pod śniegiem, dlatego czujnie stawiam krok za krokiem i powoli obniżam wysokość. W końcu docieram do stabilniejszych i twardszych śniegów. Jestem gdzieś nad C3, słyszę śmigłowiec. Coś się stało, bo widzę, że leci z długą liną obciążoną plastikowym pojemnikiem z wodą. Coś się wydarzyło poniżej. Nie widzę, bo zbocze mi zasłania. Zatrzymuję się, śmigło zawisa. Widzę, jak pilot walczy, żeby utrzymać maszynę, którą co rusz targa silny wiatr. Cholera, jest całkiem blisko mnie, jak coś się stanie, to może mnie skosić łopatami. W końcu słyszę, że dodaje gazu na przepustnicy i podnosi maszynę. Na końcu liny widzę człowieka. Później w bazie dowiem się, że to była jakaś klientka, która źle się poczuła i całkiem opadła z sił. Schodzę dalej, niżej jest bezpieczniej. W końcu schodzę poniżej C3, zjeżdżam małą ściankę i siadam na śniegu. Jestem kolosalnie zmęczony. To już druga doba bez snu, a przede mną najbardziej niebezpieczny odcinek, lawinisko, które pogrzebało w tym sezonie dwóch Szerpów. Ja jestem tutaj w środku dnia, to zła pora na przejście tego odcinka. Czekam na dwóch Szerpów, którzy schodzili za mną, we trzech będzie łatwiej obserwować zbocze nad nami. Cdn… Za tydzień ciąg dalszy mojej opowieści o zimnym dotyku Annapurny.
Trwa ładowanie...