Plan mojej tegorocznej ekspedycji w Himalaje był dość napięty, więc po jednym noclegu w bazie, już 11 kwietnia, zapakowany na ciężko, wyruszam w kierunku obozu 1 na Himlungu. Znów plecak ważył ponad 20 kg. Najpierw musiałem zejść z moreny na lodowiec, a później mozolnie przebijać się przez niestabilny teren na jego drugą stronę. Wyjście z lodowca to była stroma i krucha ścianka z rumoszu skalnego. Była tam nawet stara poręczówka, zapewne z zeszłego roku. Po wyjściu musiałem jeszcze zejść kilka metrów na trawiastą polanę, gdzie znajduje się tzw. obóz francuski. Nikogo tutaj nie bylo – podobno władze zakazały się tutaj rozbijać z uwagi na pozostawiane śmieci. Poza tym, dla agencji jest to niekomfortowe miejsce, bo trzeba cały sprzęt i żywność transportować przez lodowiec. Dalej droga biegła trawiastą rampą do góry. W końcu dotarłem do terenu skalnego i po kilku godzinach mozolnego podejścia dotarłem do obozu 1 na wysokość 5470 m n.p.m. Zaskoczeniem był dla mnie brak śniegu i rozbity namiot – widocznie ktoś z ekipy agencyjnej był tutaj. Brak śniegu byl problemem, bo nigdzie nie było wody. Dlatego chyba po raz pierwszy, idąc do ataku, cieszę się, że zaczyna sypać śnieg. Po godzinie spadło około 10 cm, więc mogłem zebrać to, co spadło z namiotu, i zacząć gotować. Wszedłem w tryb Tamagotchi: jeść, pić, spać... Kolejnego dnia planuję dojść do wysokiej dwójki albo do trójki. Zobaczymy, bo świeży opad może mi pokrzyżować plany.
Trwa ładowanie...