Moja jesienna wyprawa, była inna niż poprzednie. Zmęczony "szumem" jaki towarzyszył wiosennemu i letniemu sezonowi w górach wysokich, postanowiłem nie komunikować, że wyjeżdżam. Chciałem, po prostu pojechać w góry i powspinać się, po swojemu, po cichu, i bez niepotrzebnego zamieszania. Cel jaki obrałem, a raczej cele, bo zazwyczaj mam kilka, to było Manaslu oraz Dhaulagiri. Manaslu jawiło się, jako góra o niewygórowanych trudnościach technicznych, często uznawana za najłatwiejszy ośmiotysięcznik. Natomiast jeżeli chodzi o Dhaulagiri, to wiedziałem, że to będzie kawał trudnego wspinania. Wyzwaniem jakie sobie postawiłem tej jesieni, było zmierzenie się z dwoma górami w krótkim czasie, jednego miesiąca. Mając tak ograniczony czas, nie było miejsca na jakiekolwiek obsuwy. Jak to mam w zwyczaju, wszystko dokładnie policzyłem i zaplanowałem. Wg mojego planu przy sprzyjającej pogodzie, powinienem zrealizować swój plan, miałem nawet mała rezerwę 2 dni. Wyleciałem z Krakowa 5 września po 23, następnego dnia po 18 byłem już w Kathmandu. Sprawnie dostałem się do mojego hotelu i po szybkim przepaku, znalazłem jeszcze czas na dobrą kolację. Tuż przed wyjazdem do Nepalu skontaktował się ze mną Bartek Ziemski, który jak się okazało ma w planach zjazd z Manaslu. Ucieszyłem się, że razem będziemy na jednej górze, szczególnie, że Bartek to mocny zawodnik, z którym miałem już okazję działać w górach. Ustaliliśmy, że działamy samodzielnie, ale w razie potrzeby wspieramy się. W niedzielę 7 września rano wyruszyliśmy busem do Besihsahar. Po dotarciu do Besihsahar, zmieniliśmy samochód na terenowy. Dalsza podróż nie była już tak komfortowa, i nie obyło się bez komplikacji. W końcu późnym wieczorem dotarliśmy do Tilche, wioski położonej na wysokości 2250 m n.pm. Po szybkiej kolacji, położyłem się spać. Wiedziałem, że kolejny dzień będzie intensywny.
Trwa ładowanie...