Materiał dla Patronów

Atak szczytowy na Himlung Himal i trudne zejście do bazy

24  wyświetleń

W nocy z 12 na 13 kwietnia sypie i wieje. Planowałem wstać o 2, aby ok. 3 wyjść do ataku, ale pogoda nie poprawia się. Dopiero około 5 rano zaczyna się uspokajać. Zaczynam więc gotowanie. Gaz, który mam, nie jest zbyt dobrej jakości i muszę wachlować kartuszami, aby skutecznie zagotować wodę. W czasie kiedy używam jednego, drugi idzie pod kombinezon, aby się ogrzać. Uwierzcie mi, to niezbyt miłe uczucie przytulać zalodzony kartusz 😁 To wszystko mocno wydłuża moje przygotowania i do ataku jestem gotowy po 7 rano. Jest późno, ale wychodzę. Słońce ładnie oświetla przełęcz, z której wybija się grań prowadząca do szczytu. Widzę pióropusze nad szczytem, co wskazuje, że jeszcze mocno tam wieje wiatr. Mam jedyną szansę, aby stanąć dzisiaj na szczycie, od jutra idzie pięciodniowe załamanie pogody. Ruszam spokojnie. Jest zimno, a ja jeszcze kilka godzin będę w cieniu. Dopiero jak wyjdę na przełęcz, złapię ciepłe promienie słońca. Dość długo trawersuję spod Karma Himal (6421 m n.p.m.), pod którym jestem rozbity, do Ana Peak (6300 m n.p.m.), za którym zaczynam w końcu podejście w kierunku przełęczy. Na finale podejścia słońce ogrzewa mnie swoimi promieniami. Zatrzymuję się na chwilę. Uwielbiam ten moment w górach, kiedy wychodzisz z cienia, zza linii, za którą wszystko się zmienia. Lubię to uczucie ciepła na twarzy, ten pierwszy promień po wyjściu z zimnego mroku. Lubię patrzeć na ten spektakl, gdy światło styka się z cieniem i przypomina mi, że życie i przemijanie to istota naszego istnienia. Patrzę za siebie. Widzę swoje ślady, ale wiem, że już niedługo znikną, przeminą jak wiele rzeczy w naszym życiu. Delektuję się tym stanem, wgrywam go sobie do głowy po to, aby kiedyś, kiedy gdzieś w świecie słońce ogrzeje moją twarz, móc pamiętać, móc poczuć to, co czuję teraz. To moje wspinanie tutaj jest wysiłkiem fizycznym, ale jest też metafizycznym doznaniem bliskości z naturą, jej wielkości i naszej małości. Naładowany energią ruszam dalej. Lustruję grań. Widzę, że z północnej strony jest ewidentny nawis, więc dla bezpieczeństwa kieruję się bardziej w środek ściany. Docieram do pierwszych szczelin, muszę odbić od nich na południe, aby je bezpiecznie obejść. Śniegu jest dużo, toruję. Na razie nie ma tragedii, czasami zapadam się do kolan, czasami głębiej. Czuję, że pod świeżym śniegiem jest jeszcze skorupa, pod którą znajduje się stary śnieg. To zły znak, bo świeży opad niezłączony ze starą pokrywą jest lotny. To mocno zwiększa zagrożenie lawinowe, szczególnie na stromych zboczach. Mijam kolejne szczeliny i powoli zdobywam wysokość. Śniegu jest coraz więcej, torowanie nie idzie tak szybko, a w dodatku, standardowo, po południu pogoda się pogarsza. Spada widoczność i zaczyna mocniej sypać. Na razie nie wieje, to dobrze, bo to wiatr w górach jest najgorszy. Docieram do pierwszej mocno wystromionej ściany seraków. Wcześniej, lustrując ścianę, zaplanowałem, że pierwszy z dwóch uskoków przejdę z prawej, później przetrawersuję na północ i od tej strony przewspinam drugi, pionowy uskok. Niestety, pod serakiem wpadam głęboko w świeży śnieg. Wiatr, który wiał w nocy, przeniósł tutaj dużo świeżego śniegu i odłożył spore depozyty. Zatrzymuję się. Śniegu jest tak dużo, że z trudem jestem w stanie zrobić kolejny krok. Jeszcze na dodatek śnieg dostaje mi się do butów. Na Himlungu testowałem nowe, lżejsze buty La Sportiva G-Summit, które mają niższy gaiter. To jest moment, w którym muszę zadać sobie pytanie: czy walka o to, aby stanąć na szczycie Himlung Himal, jest warta ilości energii i czasu, jaki na to będę musiał poświęcić? Ten siedmiotysięcznik nie jest moim celem głównym. To szczyt, na którym miałem się bezpiecznie zaaklimatyzować przed Annapurną i Makalu. Po krótkim, wewnętrznym dialogu postanawiam zawrócić. Nie tym razem, Himlung... Nie chcę przepalać energii, którą potrzebuję na moje kolejne cele. Żegnam się z Himlungiem i zaczynam zejście do namiotu. Widoczność jest bardzo słaba, a moje ślady prawie niewidoczne. Używam w moim Suunto funkcji powrotu po śladzie, która pozwala mi bezpiecznie nawigować się w kierunku namiotu. Do namiotu docieram po kilku godzinach. Jest już ciemno. Zlewam to, co mi zostało do picia, krótko odpoczywam i w międzyczasie pakuję się do zejścia i gotuję wodę. Nie mam apetytu, przegryzam coś słodkiego i po zawinięciu obozu ruszam w kierunku bazy. Wiem, że czeka mnie cała noc zejścia. Wiem, że muszę przejść kilka trudnych, skalnych miejsc i kilka dużych szczelin. Koncentruję się, ale odczuwam już trudy wspinania. Działałem tutaj dość szybko, każdego dnia podnosiłem wysokość, nie dając organizmowi czasu na regenerację. Sen też nie był z kategorii tych regeneracyjnych. Schodzę wolno. Mam sporo kilogramów na plecach. Docieram do ścianki, gdzie po obu stronach są szczeliny wzdłużne, jedyna droga wiedzie przez środek. Oby mostek wytrzymał. Ufff, wytrzymał. Po zejściu nagrywam ten fragment. Docieram do skalnego fragmentu drogi, po przejściu którego będę miał już otwartą drogę do obozu pierwszego. Skały są zasypane świeżym śniegiem, co nie ułatwia zejścia. Śniegu jest za mało, aby przykryć skały i kamienie, więc co jakiś czas wykrzywia mi stopy na niestabilnym podłożu. W końcu w mroku nocy widzę chyba obóz pierwszy. Strzelam długim światłem mojej czołówki. Tak, to namioty, których fluorescencyjne elementy odbijają światło. Zbliżając się do obozu, widzę jakąś postać, to wspinacz z Indii, którego poznałem w obozie. Z namiotu wychodzi też Bartek, z którym wspólnie przybyłem pod Himlung. Siadam na jakimś kamieniu, opierając się plecakiem o skałę, nie zdejmuję go. Bartek podaje mi kubek z ciepłym piciem. Delektuję się ciepłym napojem, który rozgrzewa mnie od środka. Bartek i wspinacz z Indii ze zdziwieniem reagują na moją decyzję o kontynuowaniu zejścia do bazy. Próbują mnie namówić, abym został i odpoczął w namiocie. Jestem już ponad 20 godzin w akcji. Plan był taki, że schodzę bezpośrednio do BC, więc ruszam dalej. Około 6 rano docieram do bazy francuskiej. Teraz jeszcze przede mną zejście po stromej morenie na lodowiec i przebicie się przez plątaninę szczelin lodowcowych, męczących podejść i zejść. Łączę się z Bartkiem, obiecałem mu, że będę meldował postępy zejścia. W końcu docieram do ostatniej moreny lodowca, teraz przede mną już tylko strome wyjście na polanę, na której jest baza. Widzę kogoś, kto schodzi w moim kierunku, to mój tragarz Pema. Ten widok mnie bardzo ucieszył. Pema pomaga mi wytaszczyć ciężki plecak i razem docieramy do bazy. W bazie nie ma czasu na odpoczynek. Jest 14 kwietnia. 16 muszę być w Pokharze, aby rozpocząć moją podróż pod Annapurnę. Muszę jeszcze dzisiaj dojść do wioski Meta, to ponad 25 km, więc rozpakowuję swój plecak i szybko pakuję rzeczy do beczki. Proszę Pemę, aby wyszedł już w trekking, ja potrzebuję choć godziny snu. Kładę się w namiocie Bartka i próbuję zasnąć. Emocje i adrenalina nie pozwalają organizmowi na wyluzowanie. Już wgrał mi się kolejny program, zejście do Meta. Nie przeciągam, bo i tak wiem, że nie zasnę. Zbieram się więc i ruszam. Po drodze mijam Phu, gdzie, jak się później okazało, czekał na mnie Pema. Idę sprawnie i szybko obniżam wysokość. Późno, bo około 22 docieram do Meta. Zatrzymuję się w tej samej lodge, w której spałem w drodze do bazy. W kuchni właściciel przygotowuje mi szybki posiłek. Pema nie dotarł. Nie mam siły dłużej czekać, więc kładę się spać. Zobaczymy, może dotrze w nocy. Zasypiam szybko, zmęczenie organizmu jest ogromne. W końcu kilka godzin dobrego snu.

Komentarze

Trwa ładowanie...