Zaczynamy!

Obrazek posta

– Powiem prosto z mostu – przełożony zajął krzesło naprzeciwko, starając się nie patrzeć Wojtkowi w oczy. – Mam złą wiadomość.

– Chcecie mnie spuścić? – Wojtek powiedział to bez większych emocji. Rynek mediów kurczył się nieubłaganie od kilkunastu lat, czyniąc ze zwolnienia raczej nieuchronną perspektywę. Laudański już dawno pogodził się z taką możliwością – nieprzyjemną, ale nie na tyle, by uznawać wyrzucenie z pracy za wielką tragedię. (…).

– Nie, skąd! Za dobry jesteś, by cię oddawać konkurencji – mężczyzna zdjął okulary i zaczął przecierać szkła. – Chodzi o to, że na koniec afgańskiego projektu powinienem ci dać solidną premię. W podziękowaniu za te wszystkie lata dobrej roboty. Naprawdę dobrej…

– Ale nie możesz – Laudański wcale nie spodziewał się jakiejś wielkiej gratyfikacji, ale nie zamierzał tego ujawniać. Udał więc zawiedzionego.

– Mogę dać ci symboliczną premię, jeśli się nie obrazisz.

Wojtek prychnął.

– Głupio mi – zapewnił szef wydawnictwa. – W zeszłym tygodniu rozmawialiśmy o tym na zarządzie, ale dupa blada. Może na wiosnę…

Milczeli przez chwilę.

– Co chcesz teraz robić? – zapytał prezes. – Zostaniesz przy tematyce wojskowej czy myślałeś o czymś innym?

Laudański westchnął.

– Nie mam pojęcia – powiedział, wzruszając ramionami. Spuścił wzrok na blat stolika i przygryzł dolną wargę. – Naprawdę nie wiem – odezwał się po kilku sekundach, czując w głowie ogromną pustkę.

-----

To fragment „(Nie)potrzebnych”, powieści, którą wydałem w 2014 roku, gdy kończyła się dla polskiej armii wojna w Afganistanie. Tytułowi bohaterowie to weterani – przede wszystkim dotkliwie poraniony żołnierz, ale też wspomniany Laudański, dziennikarz, który spędził u podnóża Hindukuszu mnóstwo czasu. Obdarzyłem Wojtka wieloma swoimi cechami i doświadczeniami, cytowany dialog jest drobiazgowym zapisem rozmowy, którą sam odbyłem z ówczesnym szefem. Gorzka to była piguła…

Gdy zaczęła się wojna w Ukrainie, w 2014 roku, przyglądałem się jej z daleka. Pauzowałem po Afganistanie, ale i nie potrafiłem przekonać przełożonych, że TO JEST temat. Odbiwszy się kilka razy od drzwi najwyższej zwierzchności, machnąłem ręką. „Pierdolę…” – uznałem, wychodząc z założenia, że rozwód z wojną dobrze mi zrobi.

Ale ciągnęło. Do tego stopnia, że w którymś momencie rzuciłem urlopowym kwitem i z grupą kolegów pojechałem na wschód Ukrainy „za swoje”. Był przełom stycznia i lutego 2015 roku, pod Debelcewem kotłowało się jak diabli. Reporterskie szczęście (które z „podręcznikowym” szczęściem zwykle niewiele ma wspólnego) znów mnie nie zawiodło. Znów byłem w samym środku wojennej zawieruchy, skąd przywiozłem naprawdę dobre materiały. Gdy je opublikowałem – i spotkały się z szerokim odzewem Czytelników – prezes firmy zwrócił mi koszty podróży i coś tam jeszcze dorzucił.

Później jednak było już tylko pod górkę – zainteresowanie tematem ukraińskim spadało, a wszechobecna w mediach „słupkoza” („musi się klikać!”) sprawiała, że gdy tylko szedłem z pomysłem na delegację, słyszałem: „Marcin, wiem, że napiszesz dobre teksty. Ale one nam oglądalności nie zrobią. Sam wiesz, czego chcą ludzie…”. Wiedziałem. Dzień przed jednym z takich spotkań niemal serwery nam rozwalił ruch sprowokowanym „artykułem” o Dodzie, co to świeciła półgołym tyłkiem przed prezydentem Dudą. Wzdychałem i kombinowałem. Cuda na kiju robiłem, by zdobyć pieniądze na wyjazdy. Nie zawsze się udawało i wtedy znów dokładałem albo jechałem „za swoje”.

Ktoś może spytać – po co? Kto inny stwierdzić, że pasje kosztują. Można się ze mnie śmiać, że dokładałem do działalności, która wiązała się z ryzykowaniem zdrowia i życia. A ja po prostu chciałem robić coś wartościowego. Korespondencja wojenna była dla mnie – funkcyjnego redaktora w wielkim internetowym portalu – „wentylem bezpieczeństwa”. Nadawała pracy sens, leczyła też poczucie winy wynikające z tego, że na co dzień moja firma – jak miażdżąca większość innych redakcji – serwowała Czytelnikom informacyjny ściek. I przez lata takiego funkcjonowania, od ścieku „użytkowników” uzależniła.

-----

Gdy zaczęła się pełnoskalowa inwazja rosji na Ukrainę, od roku już byłem freelancerem. Właściwie to realizowałem plan, zgodnie z którym, docelowo, chciałbym żyć z pisania książek. Kilka miesięcy wcześniej wydałem „Stan wyjątkowy”, pracowałem nad kolejną powieścią, osadzoną w historii alternatywnej (w której III Rzesza wygrywa II wojnę światową). Z nawyku, ale i finansowej konieczności, współpracowałem z jednym z tygodników. Jakoś to wszystko się kręciło – bez fajerwerków, ale przynajmniej z dala od ogłupiającej redakcyjnej codzienności.

24 lutego dostałem cios w splot słoneczny. Znacie mój stosunek do Ukrainy – to on przede wszystkim odpowiadał za mój stan. Lecz było coś jeszcze – nigdy wcześniej nie czułem się tak nieużyteczny. W 2018 roku obiecałem sobie i bliskim, że już nigdy na wojnę nie pojadę. „To co ja mam robić…?” – zastanawiałem się, przeglądając apokaliptyczne newsy zza wschodniej granicy. Napisałem jeden post – korzystając ze znajomości tematu, kontaktów, historii konfliktu – potem drugi, trzeci. Następnego dnia zrobiłem to samo. Zanurzyłem się w ukraińską i rosyjską info-sferę, wypisywałem, wydzwaniałem do znajomych, do ludzi, którzy coś wiedzieli, w czymś mogli pomóc – i przelewałem to wszystko „na papier” (wiecie, że do pisania używam szablonu wiadomości w programie pocztowym? To już wiecie). Posty na Facebooku, wpisy na blogu – tak powstało coś, co jeden z Czytelników określił mianem „Ogdowski daily”. Ależ mi się ta fraza spodobała…

Chwyciło. Grono Czytelników wzrosło, liczba i jakość interakcji – tych wszystkich merytorycznych komentarzy i opinii – złożyły się na istotną wartość dodaną. A ja znów miałem – i mam! – poczucie, że robię coś wartościowego.

I zamierzam robić to dalej. Bez presji innej niż czas (z którą jestem zaprzyjaźniony), bez dręczącej myśli, że zaniedbuję inne obowiązki, bez „dobrych rad” typu: „ale znajdź jakiś inny temat, bo Ukraina już ludzi nie interesuje. Od wojska też pozwól im odpocząć”. Poznałem „DNA wojny”, specjalizuję się w polityce obronnej, rzucam na to wszystko refleksję socjologiczną; wiem, że na dłuższą metę nie jest to oferta dla masowego Czytelnika, ale dla osób z mojej społeczności już owszem. Będą więc kolejne artykuły, będzie książka, potem zapewne następna (chciałbym dokończyć wspomnianą powieść), na poważnie rozważam pracę głosem i obrazem. Ale potrzebuję w tym Waszej pomocy, Was jako Patronów. Pięknie dziękuję za wszystkie donacje i obiecuję (słowami jednego z moich dobrych kolegów): będzie furczeć!

Kraków, listopad 2022 roku

Marcin Ogdowski bezkamuflazu.pl

Zobacz również

Na wojnie z przyrodą
Dywersja
Kości

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...