– Ale chyba do ciebie nie dotarło. – Pokręcił głową. – Wiele się pewnie zmieniło u ludzi, odkąd ostatni raz ich widzieliśmy. A i wtedy nie było nam łatwo.
Dasean zaczynał pojmować, że ojciec mówi całkiem poważnie. Naprawdę uważał wyprawę za zły pomysł, który może przynieść jedynie więcej szkody niż pożytku.
– Zapominasz, że nie wszyscy was wypędzali. Jedynie zvierzaczy – przypomniał. – Poza tym pewnie rzeczywiście wiele się u nich zmieniło. I może teraz nie darzą nas nienawiścią. Może nawet pragną naszego powrotu. Byśmy się zjawili i im pomagali jak dawniej.
– Wątpię. – Spojrzał synowi prosto w oczy. – Ta podróż… każdy, kto się jej podejmie, skazuje się na śmierć. Nikt z was tego nie przetrwa. A ja nie chcę znów tracić bliskich.
Od tego dnia relacja między nimi znacznie się oziębiła. Szczególnie Dasean starał się unikać ojca na tyle, na ile było to możliwe. Bez konieczności nie zamieniał z nim ani słowa, a i tak przeważnie Masean musiał pierwszy się odzywać. Parę razy próbował odbudować więź z synem. Ten jednak pozostawał nieugięty. Słowa ojca dotknęły go do żywego. A potem okazało się jeszcze, że większość rodziny popiera starszego elfa. Dlatego tak wiele czasu spędzał przy łodziach. One przynajmniej niczego od niego nie wymagały i nie próbowały nagiąć go do własnej woli.
– Daseanie – zirytowany głos Eliama wyrwał go ze wspomnień. – Znów nie słuchasz.
Elf pogładził szorstką burtę, po czym odwrócił się do Opiekuna.
– Dlaczego tak bardzo naciskasz, bym pogodził się z ojcem? – spytał.
– Kto nauczy się przenosić kamyczki, będzie w stanie przenosić głazy – odrzekł Eliam. – Rodzina jest ci bliska. Nie zaprzeczysz temu. Naprawdę chciałbyś opuszczać ich, będąc z nimi w sporze? – powtórzył po raz kolejny.
– Nie będę w stanie wrócić. Wiem, wiem. – Oparł się o statek. – A ty nie dasz mi spokoju, jeśli tego nie zrobię.
– Po prostu martwię się o was. Nie chcę, byście opuścili Ojczyznę z niedokończonymi sprawami. – Zapatrzył się na spokojne wody, które zapuszczały się na plażę, by zaraz wycofać się, a potem znów wrócić. Robiły to, czego marynarze nie mogliby uczynić. – Nikt z was do tej pory nie przekroczył granicy fal. Mam wrażenie, że nie rozumiecie konsekwencji.
– Powiedz jeszcze, że mój ojciec wszystko pojmuje. – Prychnął, a myślami już krążył wokół dalszej pracy.
– Możliwe. – Przesunął wzrok z powrotem na elfa. – Nie zamierzam ponownie zachęcać cię do rozmów z rodziną. Ale proszę, byś przynajmniej rozważył moje słowa, zanim wypłyniecie na pełne morze.
Dasean mruknął w odpowiedzi coś, co mogło brzmieć jako potwierdzenie.
*
– Jak wam już mówiłem, przy sarianach też powinniście zachować ostrożność – kontynuował wykład Sani. – Z pomocą swojego Opiekuna nauczyli się, jak żyć wśród piasków, jak znajdywać wodę i pożywienie, jak chronić się przed dzikim zwierzem i palącym słońcem. Część z nich osiedliła się wzdłuż rzeki Ples, ale niektórzy wędrują, szukają kolejnych studni, oaz. Z czasem ich cera zbrązowiała i zdaje się niemalże błyszczeć. Początkowo żyli spokojnie na pustyni. Niczym się nie przejmowali poza tym, by mieć zawsze jedzenie i wodę. Któregoś dnia zjawił się u nich Szkodnik pod postacią strudzonego wędrowca. Jako że sarianie byli gościnni, przyjęli go do swojej wioski. Sami przecież wiedzieli, jak trudno jest przeżyć na pustyni, więc chętnie pomagali każdemu, kto do nich przybył. Pod warunkiem, że i dla nich nie miałoby zabraknąć wody i jedzenia. Zawsze przede wszystkim dbali o swoich, a dopiero potem o obcych. – Eliam powiódł spojrzeniem po elfach. – Szkodnik udawał schorowanego wędrowca, którego słońce i sama pustynia nie oszczędziły. Podobno jego twarz pokrywały plamy po poparzeniach, których nic nie mogło usunąć czy choćby złagodzić. Ręce miał pokryte starymi ranami z zakrzepłą krwią. Rzekomo miał też do czynienia ze jadowitymi wężami i cudem zdołał im umknąć. Ile z tych obrażeń było prawdziwych? Trudno mi orzec.
Trwa ładowanie...