Dasean na powrót pochylił się nad mapą.
– Na początek zatrzymamy się na południowym brzegu. Rozbijemy tam obóz, odnowimy zapasy i jak najszybciej ruszamy na północ, do ludzi.
– Świetny pomysł. – Fissean pokiwał głową z uznaniem. – Z dala od wszelkiej magii, blisko lasów. Na tych terenach powinniśmy sobie bez problemu poradzić.
– Tylko daleko stąd do drinów – włączył się Risean. – Ich wsparcie może się okazać nieodzowne, jeśli stracimy zapasy ziół, znajdą się wśród nas ranni lub chorzy czy gdy z innego powodu będziemy potrzebować pomocy.
Daseanowi ciężko było się nie zgodzić.
– Poza tym – kontynuował – znają dobrze Kontynent, mogliby stać się naszymi przewodnikami.
– Ale wszyscy nie zdołacie przejść niezauważeni, aż do Doliny Tysiąca Kwiatów – wtrąciła się znów Vasena. – Bo domyślam się, że to sugerujesz. Lepiej pozostańcie na brzegu i wyślijcie kilku posłańców. Przedstawią sytuację i wywiedzą się, na co możecie liczyć. Dopiero potem powinni ruszyć pozostali.
– Dotarcie do drinów też nie musi być dla was proste – dodał ciszej Eliam i wskazał na mapie możliwe drogi dotarcia do Doliny. Każda wymagała obejścia wzniesienia na południe od niej. – Z tej strony możecie natknąć się na gobliny i krasnoludów, ale też ludzi korzystających z traktu. A z drugiej czeka was przeprawa przez Dżunglę Syriasti. Proponowałbym wam pierwszą drogę. Krainę kasalich lepiej pokonywać z przewodnikiem.
– W czym dżungla może być straszniejsza od zwykłego lasu? – prychnął Dasean.
– Widać jak słuchasz na wykładach – mruknął jego brat. – Gdy w naszych lasach zobaczysz motyla, możesz zachwycić się jego pięknem. Gdy ujrzysz go w Dżungli powinieneś czym prędzej od niego uciekać, jeśli nie chcesz zginąć.
Dasean spojrzał na niego rozbawiony.
– Jak motyl miałby mnie zabić?
– Jego ciało jest pokryte pyłkiem-trucizną. Gdy macha skrzydełkami, rozpyla go wokół siebie. Podobno wystarczy jeden nawet płytki oddech, by było po tobie – wyjaśniła Vasena.
Elf mimowolnie wstrzymał powietrze, jakby owad znajdował się w pobliżu. Zaraz jednak się opamiętał i krótkim skinieniem podziękował.
– Wróćmy do sprawy naszego osiedlenia – podjął temat, ale z głowy nie umiał wyrzucić myśli o motylu-zabójcy. – Gdzie możemy wybudować własną osadę?
– Zależy – odparł Eliam. – Zależy, jak blisko ludzi chcecie się osiedlić i jak wiele zmieni się od dziś do dnia, gdy przybijecie do Kontynentu. Obecnie w wielu miejscach znajdują się ich osady. Najlepiej będzie, jeśli rozeznacie się w sytuacji sami.
Sani nie zamierzał wskazywać swoim podopiecznym ziem, które na nich czekały. Wiedział od Custosa, że elfy zamieszkają w różnych rejonach wyspy. Nie tylko lasy miały stać się ich domem. Jednak teraz jeszcze o tym nie wiedziały.
– Niech i tak będzie – mruknął Dasean. – Jeszcze jedna kwestia. Co z łodziami?
– Kilkoro z nas przy nich zostanie – wyrwał się od razu Fissean, jakby już wcześniej dobrze przemyślał odpowiedź. – Będą stały na kotwicy gotowe w każdej chwili oddalić się od brzegu, gdyby zaszła taka konieczność. Choćby w sytuacji gdy ludzie by nas wypędzili, a my potrzebowalibyśmy schronienia.
– Tak? – Risean powiódł spojrzeniem po braciach i siostrach. – Tak? Tak po prostu uciekniemy z Kontynentu? I gdzie się udamy? Tutaj? Gdy tylko przybijemy do brzegu, łodzie przestaną być nam konieczne. Równie dobrze możemy je przerobić na opał.
Kilkoro elfów patrzyło na niego jak na szaleńca. Sami uważali pomysł Fisseana za całkiem właściwy. Przecież powinni brać pod uwagę, że zdarzenia potoczą się nie tak, jak chcieliby. Dlatego taki azyl byłby im dosyć konieczny.
– Jeśli zostawimy sobie taką drogę – nie przerywał Risean – to znaczy, że w ogóle nie wierzymy w powodzenie swojej misji. Równie dobrze możemy w ogóle tam nie ruszać i pozostać w Ojczyźnie na kolejne setki wiosen.
– Powiedz w takim razie, co zrobimy, gdy ludzie nie zechcą nas na swoich ziemiach i rozpoczną z nami walkę? – wtrącił Dristean, potrząsając srebrzystą głową.
Trwa ładowanie...