List do Rebe Kleinbauma o literaturze z prowincji co to z nie nigdy nie będzie dobry interes ("Studium" 2002)

Obrazek posta

" Jestem z Nowej Rudy, a to jest szczególne miejsce i kiedy patrzę przez okno na tych dwoje ludzi wyciągających z bieda szybu wiaderkiem trochę węgla, to wiem dla kogo tam jestem. I tych dwojga nie opisze mi, z całym szacunkiem, ani Miłosz, ani Szymborska."

(Karol Maliszewski do zebranych w piwnicy "Cafe Moliere", Kraków, 26 października 2002 roku, godziny wieczorne, cytat z pamięci)

 

„- Pewnie mogliśmy być sławni, robić trasy koncertowe i wydawać płyty w milionach egzemplarzy, ale to takie banalne. Spójrz na to w ten sposób, dałeś kilku ludziom jakiś cel w życiu, rozszerzyłeś im horyzonty, osiągnęliśmy nowe wcielenie.

- Osiągnęliśmy dno.”

(dialog Jimmy’ego Rabitte’a z Joey’em Fegannem w finałowej scenie filmu Alana Parkera „The Commitments”)

 

1.

Ten sen powraca zazwyczaj po zastrzykach, których nie szczędzi mi sanitariusz. Nie, nie czuję się po nich źle. Czuję się jakby świetnie i na swoim miejscu, kiedy krew oczy mi zalewa. To znaczy tak się mówi. Tym razem widziałem siebie jak jadę samochodem po wąskiej nitce drogi wrzynającej się w zbocza pod Srebrną Przełęczą.

Kilometr poniżej twierdzy mówię: módlcie się, bo chyba zidiociałem, żeby na letnich oponach jechać tą drogą. A oni wyjmują "Biały OjczeNasz" Pawła Sarny i czytają na głos, że to niby taka modlitwa. Koła ledwo trzymają się drogi, bo tu cholera piaskarki żadne nie jeżdżą. I ledwo oni kończą czytać a dostrzegam ten zakręt, w dół skarpa ze dwa metry i potok na dnie, a koła nie słuchają kierownicy i tylko widzę oczami wyobraźni jak dachujemy, raz, dwa razy, wreszcie wpadamy bokiem do potok i zgrzyt giętej blachy. W ostatniej chwili, zapewne za wstawiennictwem Pawła Sarny, koła odzyskują przyczepność i znosi nas na lewą stronę i widzę tę ścianę. I już wiem, że nie ma rady, trzeba walić, możliwie z najmniejszym impetem. Spróbować przyhamować pulsacyjnie i odkręcić. Dziób wozu schodzi pomału z kursu na beton, pomału, za wolno - i jest. Siedzi w celu, dokładnie w róg chałupy środkiem maski. Dostaję poduszką powietrzną w twarz, wysiadajcie, mówię i wysiadam, i aż z wrażenia padam na śnieg.

Pojawiają się ludzie, ktoś mi podtyka śnieg pod nos, bo jucha leci. Sprawdzam czy zęby całe. Całe. Czuć smród wędzonego plastiku - odłamki zderzaka spadły na rozgrzany silnik. Po chwili pojawiają się Jarek z Karolem, dziwne, że przyjechali razem karolową Skodziną Favorit. Jeden do mnie wyskakuje z twarzą, ten mały w okularach, co zawsze chodzi w szwach, jakby go miało rozerwać:

- Ty to kurna Radek nie masz co robić, tylko ludziom chałupy w Nowej Wsi Kłodzkiej przestawiać?!

Ten drugi, też w okularach, ale stateczniejszy, znacznie uspakaja Karola:

- Spokojnie, przecież on się nie może powstrzymać, pewnie jedzie, widzi - zapadła dziura, ludzie nijakiej kultury nie mają, pomyślał, wierszy ze sobą nie wziął, to chociaż trzaśnie w chałupę pierwsza lepszą z Brzegu, zaraz się coś nakręci, jakieś zbiegowisko chociażby...

Patrzę osłupiały na biało powlekane gałęzie drzew i jakbym ich nie słyszał, bo tam, z góry, jedzie znaczna limuzyna. Poznaję, to z Urzędu. Ja tam pracuję, ja wiem jak one, te limuzyny, potrafią złowrogo sunąć nic dobrego zwykłemu człowiekowi nie wróżąc. Zatrzymuje się ze zgrzytem łańcuchów na kołach, bo wiadomo, że tam wszyscy kuci na cztery koła są, i niestraszne im wszelkie przełęcze, i wysiada z niej znana mi naczelniczka wydziału Stefania Jaćwięska. I ja ją znam, ona jest z takiego wydziału, że na wszystkich to ona potrafi położyć swoją ciężka łapę i pokazać wszystkim - Jarka z Karolem nie wyłączając - gdzie raki zimują. Bo ona wie, że wszystkie raki z dorzecza Bystrzycy i Nysy Kłodzkiej zimują tutaj, na Srebrnej Górze i pewnie dlatego tutaj przyjechała, bo mówi:

- No jakże miło Pana widzieć Panie Radku, mnie jest tak bardzo przykro, ale niestety nie będziemy mieli w budżecie ani grosza, ani w tym, ani w następnym, ani w jeszcze następnym roku, ani z powiatu, ani z miasta, ani z województwa. Musicie być bardziej sprawni, jakichś sponsorów poszukać. Na pewno wam się uda, trzymam za Was kciuki, bezrobocie galopuje, dzieci w sierocińcach przymierają głodem, batmani z przytuliska brata Alberta szaleją w okolicy - słowem uczciwa konkurencja, na pewno wam się uda. Wierzymy w Was, bo naprawdę, robicie kawał dobrej roboty dla naszej małej ojczyzny - ostatnie słowa powiedziała z naciskiem, niemal sylabizując i miała już zakręcić się na zgrabnym obcasiku, ale poszperała w torebce i wyjęła stamtąd zmięty zwitek papieru - a gdyby wam się nie udało, to tutaj, proszę bardzo, macie druki odnośnie napisania donosu na życie, ale proszę się pośpieszyć bo mija termin składania...

Spojrzałem w stronę lasu, z którego wychynęły trochę przestraszone głowy ludzi z oddziału partyzanckiego, którego komendantem na co dzień jestem, na mocy uchwały walnego zebrania towarzyszy broni. Wzrok mieli pytający, jakby chcieli się upewnić, że mimo wszystko jak już wygrzebię się z tego dzwonu, to jednak zrobimy jakiś "Syfon". Zaraz po nich z lasu wychynął Romek z Alicją pod rękę, sercem Amicisa na dłoni i katechizmem, na którym jakiś ksiądz napisał, że Romek nie ma szans na przekroczenie Bram Niebios a nawet odwrotnie, że on pójdzie do piekła. Stanął przede mną i zapytał:

- Ty, no to w końcu mam przyjeżdżać czy nie?

Na to poruszył się Jarek i niemal chóralnie z Naczelniczką Jaćwięską powiedzieli:

- Pewnie, przecież oni i tak dadzą radę! To nie są jacyś idioci!

Pomyślałem, że ich wiara w ten skromny oddziałek partyzancki z Brzegu wynika chyba z zupełnie różnych przesłanek i ma inne zabarwienie emocjonalne. Jarek podszedł bliżej i rzucił mi, niby do ucha:

- Słuchaj a może Ty byś wpadł do mnie na uniwerek, przed albo po, i opowiedział coś na konwersatorium o tym jak funkcjonuje literatura na prowincji?

Nagle zrobiło się tak bardzo dużo postaci jak w jednym wierszu Czechowicza, który przecież od dziecka znam na pamięć. Kadr nie był w stanie tego utrzymać w jednym kawałku i zaczął pękać. Kiedy tylko czarna limuzyna kuta na wszystkie cztery koła ruszyła, straciłem zupełnie rozum, zaczęły mi latać przed oczami ciemne plamy, jak to w bajkach bywa i zapadłem w jeszcze głębszy sen. Tak mówi ten sanitariusz co ma dyżury we wtorki. Mówi, żebym spał jak mi się tak dzieje, bo znowu zacznę przez sen gadać innym głosem a on wtedy woła kumpli z innych pięter, żeby posłuchali, bo to niezła jazda.

 

2.

Ach Panie Kleinbaum kochany! Pan się mnie pytasz o literatura na zadupiu, na moim zadupiu kochanym? Ja Panu powiem, Panie Kleinbaum kochany, tak samo jak ja powiedziałem Panu Milo Steinowi, co on jest z to miasto Jelenia Góra, co to ja nie wiem czemu ono jest Jelenia, ani tym bardziej dlaczego ono jest Góra, skoro ono jest miasto jak malowanie. Gdybym ja był goj, Panie Kleinbaum kochany, to ja bym Panu powiedział, że ja Panu wszystko powiem jak na spowiedź święta, ale czy ja się na ten przykład zachowuję jak goj, albo czy ja wyglądam jak goj, żebym ja miał mówić jak na spowiedź? Ja Panu odpowiem: ja nie wyglądam jak goj, ja się nie wysławiam jak goj i ja Panu to wszystko powiem po prostu - jak uczciwy człowiek powiedzieć może uczciwemu człowiekowi. Niechże Pan tylko weźmie pod uwagę, że co ja z to swoje miasto, co ono się nazywa Brzeg, bo ono jest nad brzegiem Odry, a nie jak Jelenia Góra, co to w nim Góry nie ma, ani tym bardziej Jeleni, no więc niech Pan pomyśli tylko, co ja z tego miasta mogę widzieć albo tym bardziej wiedzieć? Otóż ja mogę wiedzieć mało i ja też tak mało Panu powiem, a Pan sobie możesz to przerobić na większe, jak Pan uważasz.

 

3.

Panie Kleinbaum kochany, my sobie najpierw pomyślmy co to jest prowincja i dlaczego tak to ludzie mówią - "prowincja"; czy to jest określenie mentalnie traktujące sprawę, czy geograficznie, czy medialnie? Pan się mnie pytasz, gdzie i kto tak mówią? A oni mówią, mówią, na przykład w takim mieście Warszawa, Kraków, czy Poznań. I ja sam tak o swoim mieście mówię i o podobnych miastach, bo jak ja jadę do Warszawa, czy jak ja jadę do Kraków, to jak już tam przyjadę, to ja sobie najpierw na miasto patrzę i myślę, czy to jest małe miasto.

I ja sobie myślę, że nie, że taka Warszawa, czy taki Kraków, to nie jest małe miasto, ja sobie myślę, że to jest wielkie miasto i jak ono jest wielkie, to tam musi być też wielki uniwersytet, i że w takie miasto to musi być dużo pieniądz i jak ktoś  chce, to on ten pieniądz może sobie wziąć z różnej potrzeby. I więcej myślę, że jak ktoś pisze jakieś wiersze, to on tam łatwo znajdzie takich jak on, co to też wiersze piszą. I ja myślę sobie wtedy, że w takie wielkie miasto, to ludzie się nie pytają czy to jest komuś potrzebne i czy to jest dobry interes. Bo oni wiedzą, Panie Kleinbaum, że nie wszystko co złote, to się świeci i oni wiedzą co to jest kultura i oni wiedzą, że nie sam chleb człowiek żyje. I ja sobie myślę, że jak komuś, za przeproszeniem, idiotyczne pomysły strzelają do głowa w takie wielkie miasto, to mimo wszystko jemu jest łatwiej, bo chociażby na uniwersytet on znajdzie zrozumienie, bo to jest jakieś naturalne środowisko. I jak się odnajdzie, to zaraz kulturalni ludzie o tym wiedzą, bo jak to jest wielkie miasto, to tam musi być i radio i telewizja i tam muszą być ludzie na poziomie i wykształceni, którzy łakną taka poezja, albo w ogóle cokolwiek co się nazywa poezja, czy szerzej sztuka, bo to dobrze brzmi, że się takie coś lubi, i że się chce w coś takie brać udział, bo to jest dobry ton, szyk i elegancja, chociażby z pozoru wcale eleganckie nie było.

            Ale jak ja wracam z takie wielkie miasto, Panie Kleinbaum kochany, to ja sobie myślę, czy taki Brzeg, to czy to jest wielkie miasto? I ja sobie zaraz myślę, nie, to nie jest wielkie miasto, tak samo jak Namysłów to nie jest wielkie miasto, jak Nowa Ruda to nie jest wielkie miasto, i jak Kluczbork nie jest wielkie miasto, i jak Prudnik nie jest wielkie miasto, i jak jest wiele innych małych miast, co to one nawet razem do kupy wzięte nie są nawet troszeczkę wielkie miasto. Bo tam nawet jak jest gazeta to nie ma radio, jak jest radio nie ma gazeta, jak jest szkoła, to tylko średnia a jak jest praca - to jest wielkie święto.

A czy tam jest pieniądz ja sam siebie pytam, zanim Pan mnie zapytasz Panie Kleinbaum? Jest panie Kleinbaum, ale to jest taki mały pieniądz, że to w ogóle nie jest żaden interes. I ja się pytam zaraz, czy tam jest dla kogo robić takie jakieś literackie, z całym przeproszeniem, mecyje. Otóż tam Panie Kleinbaum zazwyczaj jest bardzo mało ludzi dla których warto robić takie straszne rzeczy i też się wydaje, że to jest żaden interes. Bo tam jak się coś takie robi, to jest bardziej dla współbycia, sposób na przeżywanie taka ładna rzecz jak przyjaźń. To z definicji jest bardziej wspólnotowe, gdy chodzi o przeżycie, nie o wytwór przeżycia. W wielkie miasto to sam Pan wiesz, dużo ludzi a mało człowieka, więc i mało wspólnoty. W małe miasto masz Pan swoje imię i twarz, chociażby i szkaradne.

I jak ja już wysiadam w to swoje miasto, to ja już mam wtedy wszystko przemyślane bardzo dobrze, bo ja to mam przemyślane na wszystkie strony świata. I ja już wtedy nawet wiem, że ja lubię takie coś, jak literatura, jak to się dzieje na prowincja, ta prowincja, która razem wzięta, te wszystkie miasta co ja Panu powiedziałem, co one razem wzięte nawet w połowie nie są takie wielkie jak Warszawa czy Kraków czy Wrocław na ten przykład. Bo, Panie Kleinbaum, jak już się takie jeden z drugim wezmą w takie małe miasto, żeby robić poezja, to oni nic nie mają dane, ot tak. Pan mi powiesz, że tak dobrze, to nikt nie ma na tym padole łez i wyrzeczeń, ale ja Panu powiem, że oni maja mniej niż nic. I ja Panu powiem Panie Kleinbaum, że to bardzo wpływa, oj, oj, jak to wpływa na świadomość, tak zwaną, twórczą. Bo to się nawet nie ma kogo spytać czy się dobrze pisze, ma się tylko książki. A gdzieś tam bardziej niż taka, dajmy na to, estetyczna czy antyestetyczna, paradygmatyczna, poznawcza wartość samego tekstu, się liczy jego zdolność komunikacyjna.

I liczy się jeszcze, jak to ludzie mówią, twarda rzeczywistość od której nic nie zbawi, bo się człowiek przed nią nie ukryje, nie opancerzy formalną zwiewnością, intelektualnym wyrobieniem, awangardowym łamaniem zasad. Nikt tam nie wie jaka to moda, jaki szyk i jaka elegancja jest w wielkie miasto najważniejsze, bo się pisze samo z siebie, z potrzeby, nie żeby się modnić i wdzięczyć. A nawet jak ktoś wie, jaki jest bon ton, to patrzy na to ze skrzywieniem i nieufność na cały ten zgiełk. Bo jest ta rzeczywistość, tych dwoje ciągnących z bieda szybu węgiel, albo ten za przeproszeniem dziadyga, co na niego wołają "Europa" w moje miasto, co taki wózek ma i złom wozi, i wiersz musi z nim także podejmować jakaś uczciwa gra. Jak jest rzeczywistość - to tekst ma być w niej osadzony a ona w nim, inaczej się wiersz w takie miejsce, przez taki człowiek, w ogóle nie daje pomyśleć. Pan nie masz jak się ukryć za maską, bo Pana tutaj znają po imieniu i Pan znasz wszystkich po imieniu, czyli Pan jesteś bardziej niż w wielkie miasto. I szukasz Pan kodu który uzdatni to wszystko, co Pana za grdykę co rano chwyta, do zaklęcia, ułatwi podniesienie do godności poezji, która jest komunikat a nie kompletny hieroglif. I też nikt tutaj nie bije brawo tak medialnie, jak Pan już coś napiszesz, odczytasz z wieży Ratusza, czy innego kościoła. Sobie Pana ludzie na ulicy pokazują, jakbyś Pan był małpa z Madagaskaru, albo foka z Grenlandii. Bo jak Panu wpadnie do głowa taki szalony pomysł, żeby publicznie, z całym przeproszeniem, wiersze czytać, to Pan musisz na to rodzinę z początku zaprosić, bo nikt inny to na to Panu nie przyjdzie, ale stąd też to wspólnotowe doświadczenie rodzącego się słowa, i wiara że język, to nie jest biblijna bestyja, ale coś znaczy i można mu zaufać. Ale z grubsza to żaden interes jest taka poezja i Pan się najpierw powinieneś zapytać, ile to trzeba mieć, żeby stracić na taki interes. I ja Panu powiem - Pan musisz mieć dużo, i to nie tylko pieniądze, żeby się z całym szacunkiem, w taki interes bawić.

Bo czy myślisz Pan, że ktoś Panu wręczy kiedyś jakiś "Paszport Polityki"? Nie, bo my wiemy - a jak Pan nie wiesz, to się Pan obudź - że takie coś jak "Paszport Polityki" to jest dla tych co oni mieszkają w wielkie miasto, a dla takich frajerów co to robią literatura na prowincja, to jest figa z makiem pasternakiem, żałość i zatracenie. Ale co ja też gadam, właśnie o to chodzi, że żadna żałość, bo jak jeden z drugim prowincjał, jak to ja ich nazywam, się zabiorą za robienie literatura w jakaś Łobez, Świdnica, Chrzanów, Jaworzno, czy inny Świdwin z Inowrocławiem do kupy, to oni to robią z czysta miłość do słowo pisane a nie dla poklasku, uznania, czy laurów. Bo jak już to te laury takie powiędnięte, jak nie przymierzając goździki swego czasu kupowane na dzień kobiet, co to nie wiadomo było dlaczego to miał być tylko jeden dzień kobiet w cały rok, skoro kobiety to większość urody tego świata, skoro one to 90% tej urody a reszta to lasy, góry i morza. A że ta czysta miłość, pieśń bez skargi i skazy, to czasem jedyna tarcza, która wyrwie ich z okowów, zbawi i ocali, i że bywa ślepa i często naftaliną zajeżdża, jak nie przymierzając kiecka Ciotki mojej, Gołdy, co to ją trzymała na pogrzeb latami w szafie - to już jest inna sprawa i nie na ten list. Grafomania to osobny temat, Panie Kleinbaum, chociaż wiąże się z pojęciem prowincji intelektualnej, ale ta nie pokrywa się zawsze z geograficzną.

            Więc to budzi mój szacunek, chociaż ja nie mówię, Panie Kleinbaum, że inni to robią za poklask, ale prowincjonałowie, to oni to robią zazwyczaj bez żadnej nadziei na poklask, nawet ten dobry i uczciwy poklask, a któż z nas nie lubi jak mu się dostaje dobry i uczciwy poklask, na ten przykład, jak mu jakiś "Paszport Polityki" wręczają, a było kilku takich co uczciwie na te trofeum zasłużyli, może nawet więcej niż kilku. Tylko, że Pan może o nich wiesz, ja o nich wiem, ale już taki Pilch co udaje wielkiego goja, a on jest Żyd, tylko udaje, że nie – to on już o nich nie wie, albo udaje,  że nie wie, bo on wie, że czasem za dużo wiedzieć, to nie jest dobry interes.

 

4.

Panie Kleinbaum kochany, Pan musisz jednak wiedzieć, że jak takie coś się zakorzeni, w takim miejscu, to potem już często ani urzędy, ani żaden spisek, tfu na psa urok, masonów nie są silne, żeby to wyrugować. Wiesz Pan dlaczego? Bo to się robi mit, lokalna legenda, epos heroiczny i często samo się potem napędza, bo ludzie pamięcią i czynem potem wracają do takie coś, tradycją się obrasta i to trochę skrzydeł dodaje a trochę usidla. W wielkie miasto to się wszystko zmienia, buch - jest, bęc - nie ma, a w małe miasto to się wszystko jakoś trzyma samo z siebie. Jak ludzie co tym kierują są mądrymi ludźmi, a czasem się zdarza, że pośród wszystkie ludzie, paru mądrych się znajduje, chociaż nie zawsze, to sobie żyje taka grupka całkiem przykładnie i w końcu to się robi dobry interes a jak są mniej mądre niż te pierwsze, to się robi siła inercji i się gmatwa samo w sobie i trudno się od ta lokalność uwolnić. A przy tym to zazwyczaj jest jakaś znaczna grupa, i jak tu być twórcą w wieloletniej grupie podobnych sobie duchem ludzi?

Pan wiesz, i ja to wiem, że to jest sprzeczność, bo twórczość powinna być samotna jak ten palec, jak ten ogórek ostatni, kiszony w kamionce co go babcia z domu Szopf na schodach na strych stawiała zimą. Te napięcia między samotność a wspólnota, między kariera a służba innym, animacja a autopromocja, chociaż co to dzisiaj znaczy kariera czy promocja w literatura, to zupełnie osobny temat i czy w ogóle jeszcze coś znaczy, ale te napięcia powiadam Panu, Panie Kleinbaum, to one zawsze są straszne i rzadko kiedy ludzie je wytrzymują w długim przebywaniu razem. Ja Panu bym mógł opowiedzieć wiele historii, od których ty byś zapłakał Panie Kleinbaum, jak różne takie kluby piewców zadupia się rozmywały, bo goj jakiś, urzędnik, zabrał im te nędzne parę groszy, albo biblioteka ich wyrzuciła z lokalu, albo, co najczęściej, komuś materia się pomieszała pode kopułą i postanowił zrobić coś osobno, że niby to lepsze. Jak ktoś widział takie coś, jak ja, to on już wie, że małe miasta są za małe na takie manewry i że to się nigdy dobrze skończyć nie może, kiedy w wielkim mieście to się kończy różnie, bo Pan sobie zawsze towarzysza broni możesz wybrać. Nie z tym to z tamtym, nie to, to tamto będziesz Pan robił. Ale w takie małe miasta, to wszystko co podwójne, to jest gorsze, niż jedno, i co tu mówić o autonomia twórcza? Ona jest, ale czasem to jej nic a nic nie ma, Panie Kleinbaum. Bo Pan jesteś sól ziemi, krew z krwi i kość z kości, z takiej kości co to potrafi uwierać przez całe życie w taką nieelegancką i nieszykowną część ciała.

A na to wszystko małe miasto jest co? Kilka ulic, jakiś ratusz czasem, trzy karczmy, przybytek kultury i jak w jednym sobie Pan spalisz kontakty, to nie pójdziesz Pan do innego to samo robić, bo oni Panu powiedzą, żeś Pan jest niepoważny człowiek i się Pan ze swoją facjatą nigdzie nie skryjesz, bo szacunek raz Pan tracisz i go nie odzyskujesz. A nie pójdziesz Pan od innego przede wszystkim dlatego, że innego nie ma i toż samo z dobroczyńcami, urzędnikami, co oni głównie goje są, i musisz Pan żyć z nimi w zgodzie, bo jak taki się obrazi, to innego Pan nie znajdziesz. Bo w małe miasto to się Pan możesz tylko jak saper, raz pomylić, a potem to już goje ze wszelkich urzędów Panu nie popuszczą. Oni Panu nic nie popuszczą. A w wielkim mieście, to Pan się możesz kompromitować przynajmniej dwa razy i nigdy tak źle Pan czegoś nie zrobisz, żebyś Pan nie mógł zrobić jeszcze gorzej.

Bo ja Panu powiem, Panie Kleinbaum co są małe miasteczka dla takich jak ja. One są już nie wolny wybór a jeszcze nie wyrok. Ale tam jest też tak, że jak już przestaną sobie Pana pokazywać na ulicy jak małpę jakąś czy innego wieloryba, to może i z czasem Pana polubią i będą chcieli zrozumieć. Tak się tu zdarzyło, że jak ja poszedłem do Józka  Fichtelbauma co ma kiosk przy stacji kolei żelaznej, to on się mnie zapytał czy ja znam Zachariasza Goldberga co ostatnio wiersze wydał o tych aniołach, co to nie umierają na raka. Co znaczy, mówię, że znam, pewnie że znam, mówię, bo ja z nim w jednej ławce siadywałem i razem grupę skrybów zakładaliśmy. I on mi na to, że on sobie te wiersze przeczytał, że mecz nawet futbolowy w telewizji przestał oglądać i że on przeczytał, Panie Kleinbaum, od deski do deski. To w takich chwilach ja sobie myślę, że warto tak między wyrokiem a wyborem żyć, bo czy Zachariasz Goldberg dobre wiersze pisze, to ja nie wiem, ale ja wiem jedno - że ja nie słyszałem, żeby w wielkie miasto taki gazeciarz, jaki jest Józek Fichtelbaum, wyłączył mecz naszej, pożal się Panie Boże i nasz Stwórco, ligi piłkarskiej i tom wierszy od deski do deski przeczytał. Aj waj, warto ten wyrok nosić, Panie Kleinbaum kochany, jeszcze jak warto bo to jest wtedy, jak takie coś się słyszy, czysta słodycz na serce, miód i marcepan jak z cukierni Bliklego, któren też jest Żyd, ale udaje że nie.

 

5.

Pan mi powiesz, że taka literatura to ani dobry interes, ani w ogóle żaden, i że z goła nic nie jest, i że z tego żadna dodatnia wartość. Ale ja Panu powiem, że to interes to może nie jest, ale to bywa całkiem dobra literatura, chociaż tam gdzie ona jest, to nie ma radio ani telewizja, a jak już się pokaże radio, to się nie pokaże gazeta i mało kto o tym wie w wielkie miasto. I powiem Panu, że tam jest dużo życia, jak już się wgryzie takie stowarzyszenie czy inny klub gryzipiórski w czarnoziem, to tam się dużo dzieje i się rozmawia, się dyskutuje, i się inne gryzipióry z takimi spotykają i to jest zupełnie inny obieg myśli. Tylko co my możemy o tym wiedzieć?

Otóż my możemy o tym wiedzieć nic, albo prawie nic, albo nawet mniej niż nic, bo my Panie Kleinbaum tylko tak prześlizgujemy się po powierzchni tego wielkiego kraju. Jak ja Panu powiem, że taki świętej pamięci Klub Literacki "OGMA" z Nowa Ruda, to oni wydali czterdzieści książeczek, raz za razem, to co z tego wyniknie? Nic, bo my o tym nic nie wiemy. Ja Panu powiem, że to nie jest tak, że jak coś jest w wielkie miasto, to ono zaraz jest takie wielkie samo z siebie. Ja Pana prosiłem, żeby Pan się dobrze zastanowił co to jest prowincja, bo u nas, to jak się mówi “prowincja”, to się myśli, że takie coś jest gorsze z definicji. A to nie jest tak, tylko jest inaczej. Prowincja jest na pewno inna, ale nie wiem czy jest gorsza. Prowincja to jest osobność i brak uprzynależnienia w skali wielkiej, globalnej oraz silne, organiczne uprzynależnienie w skali mikro, to rozpoznanie po imieniu w malutkiej społeczności, co ona jest taka mała jak ludek Noego na górze Ararat. Pan się nie ukryjesz w ten tłumek, ale Pan masz imię i Pan wiesz dla kogo Pan piszesz i czasem nie obchodzą pana te wielkie pisma i pomruki wszelkie z nich dobiegające, czy to czknięcia czy bąki, z całym przeproszeniem, bo Pan masz coś do zapisania w lokalna gazeta, i jak Panu taki Leszek Grynberg w karczmie powie, że czytał i gdzie ta książka, coś Pan o niej w lokalnej gazecie napisał, można kupić, to dla Pana to się robi ważniejsze niż cokolwiek inne.

To może być zagrożenie, Pan powiesz, że się język od tego płaski robi, słowa nielotne, horyzont się ogranicza, ale ja Panu powiem, że może i tak, a może i nie. Bo prowincja to jest też dystans i inaczej czas biegnie, bardziej kołowo, spiralnie, ale nie liniowo. I łatwiej o tę wewnętrzna autonomię i gdziekolwiek Pan później już nie pójdziesz, to ta prowincja Panu wyjdzie w tej bieli między słowami na kartce, bo to taki stan świadomości jest, tylko trzeba umieć go doszlifować, jak Antoni Bilobaum szlifował kiedyś rubiny w swoim warsztacie, na którym się tak dorobił, że potem do końca życia kupował zabytki do nasze muzeum i już pół wystawy to za jego pieniądz, bo taki miał w tym interes, żeby ktoś o nim pamiętał, kiedy on sobie pójdzie na Łono Abrahama. Bo jak Pan się przyjrzysz tym zadupiom, to Pan zobaczysz ile urodzajnych poletek tam sobie rośnie i jakie tam pomidory i ogórki na grządkach. I tylko z rzadka się pojawi jakiś wariat, który o ten kramik z miejscowymi produktami zahaczy. Ja bym Panu powiedział kto są z imienia i nazwiska co hodują daleko od główne szosy takie ładne poletka i z oddali patrzą na te różne nieszczere miny, jak ktoś bąka na kogoś puści, z całym przeproszeniem, w wielkie miasto. Ale tu miejsca nie ma, a już i tak za długi ten list się robi, to ja Panu obiecuję, że ja następnym razem Panu napiszę.

 

6.

Pan już teraz prawie wszystko wiesz, a czego Pan nie wiesz, to ja Panu opowiem jeszcze innym razem. To co powiedziałem to są proste rzeczy, i pewnie nie trzeba by ich mówić, gdyby nie to, że takie proste rzeczy to często ludzie zapominają. I trzeba je czasem powtarzać. Jeszcześmy się Panie Kleinbaum nie zastanowili czy to są rzeczywiście dwa oddzielne krwiobiegi literatury naszej – prowincjonalny i metropolitalny, czy tylko dwie strony od tej samej monety, czy to są takie układy jak w nasza, wybacz nam Panie, liga piłkarska, czy jeszcze gorzej, czy jednak lepiej i jak tam awansują i przechodzą z różnych lig wyżej i dlaczego i kto te zasady pisze. I ja Panie Kleinbaum nie wiem czy prowincja to jednak nie jest tylko kwestia geografii, i czy czasem wielkie miasto co jest metropolia, nie bywa od środka jałowe. Takie jałowe, jak ta jałówka, co mi ją Lejzor Stokfiszbaum chciał sprzedać za kilka czerwońców, jak ja bym o niczym innym nie marzył jak o tym, żeby jałówkę mieć u siebie pod bokiem, a taką, co ten Lejzor nawet mi jej na oczy nie pokazał, a już mi weksel do podpisania podsuwał i gadał przy tym, że ona jest tak bardzo mleczna, że bardziej mlecznej nie znajdę, a jak ona mogła być mleczna, skoro ona była jałówka?! Ale te mecyje, to Pan lepiej znasz, bo Pan jesteś wielkomiastowy a ja jestem dziadyga wędrowna, co to nasze majtki nosił a dla "Górnika" grał.

 

7.

Kiedy się obudziłem był dzień. Miasteczko budziło się do życia. Zza okna dobiegał odgłos pospiesznego do Opola. Zacząłem pisać jakieś odwołania, interwencyjne podania, myśląc nad wszystkim co mi się przyśniło. Odpisywałem na list od Milo Steina z Jeleniej Góry, zastanawiając się czy w ogóle jest jakiś sens podziału na literaturę prowincjonalną i metropolitalną. Chyba bardzo umowny, bo to, co zostaje to i tak tylko tekst. Okoliczności powstania mało kogo - w tym także i mnie - obchodzą. I albo się obroni, albo nie. Jedno co pewne, że na pewno nie zobaczę wielu z cenionych przez mnie ludzi na wręczeniu "Paszportów Polityki", nawet jednego, powiedzmy listka figowego na otarcie łezki. Gdzie jesteście Zdzichu Żurku, Krzychu Urbański, Tymonie Feusette, gdzie będziecie Milo Steinie, Dawidzie Magenie, Mirku Dragonie, Romku Kuliku, Krzysztofie Karwowski, Ewo Kaca, Agnieszko Wesołowska, Juliusz Gabryelu, Tomku Zacharewiczu, Przemku Jurku, Tadeju Karabowiczu, Tamaro Hebes, Łucjo Abalar, Piotrze Paschke, Darku Sasie, Jurku Starzyński (wybaczcie mi nie wymienieni!) gdy będą się ustalać hierarchie i będą powracać nazwiska w niewiele od siebie się różniących antologiach, i będą się mizdrzyć do oka kamery kolejne mutacje "wojny polsko-ruskiej", przy której początku tak dobrze się zasypia, gdzie? Gdzie się podziejesz furo radosnej, nieujarzmionej grafomanii, która jesteś formalnie żałosna, treściowo oklepana, ale w której tak dźwięczy przemożna chęć wypowiedzenia się, wykrzyczenia czegoś ważnego, istotnego, mocnego jak walnięcie na odlew w pysk, czego często coraz mniej w grze formalnej, w tych kręgach, zwanych piekielnymi? Głupoto prosto do serca, zapamiętanie beznadziejne, gnoju szlachetny co urzyźniasz gleby i rozpadasz się w ciszy i pokorze, a nikt Cię nie będzie pamiętał z imienia - bądźcie błogosławione. Śladu po Was, pewnie tak musi być, chociaż trzęsie mną ze złości ale wiem, że nie ma przeproś.

Biegnąc z jakimś pisemkiem do powiatu, spotkałem na schodach jedną z naczelniczek wydziału. Rozpromieniona powiedziała mi, że pewnie, że pomyłka, że zaraz wrócą do tego odrzuconego wniosku o dotację. No to fajnie, pomyślałem sobie, to wszystko pewnie za wstawiennictwem Pawła Sarny i jego "Białego OjczeNasz". I jak tu pisać źle o lokalnych urzędnikach, kiedy oni tacy fajni? Pani w kiosku naprzeciwko redakcji jednej z czterech gazet lokalnych - bo moje miasto to mocarstwo medialne - miała dla mnie odłożoną styczniową "Odrę", w księgarni był tomik Tadeusza Nowaka, pan napisze do lokalnej gazety, to może znowu ktoś kupi, powiedziała mi Pani za ladą, pewnie że napiszę. Wieczorem wypiję małe piwko z redakcją jednej z lokalnych gazet, dla której piszę, bo płaci mało acz regularne a Lelo, ten sam Lelo, z którym kiedyś siadywaliśmy godzinami w biurze nikomu niepotrzebnej galerii, powie, że on tę książkę, co o niej pisałem ostatnio to naprawdę chętnie by przeczytał. I myślę, piękne jesteś moje zadupie, nie zamieniłbym Ciebie na żadne z pyszniących się miast, ale żeby się na twojej zadupiastej urodzie się poznać, to trzeba tutaj wrosnąć, przyjezdny nic nie widzi. I myślę, nikt z nas nie zrobi jakkolwiek zwanej kariery literackiej, ale przecież to takie banalne – iluś ludzi zyska może dzięki temu nowe wcielenie. I jeżeli nawet równocześnie osiągnie się jakieś dno, to takie jakiego nie trzeba się przed sobą wstydzić – a to już przywilej.

 

 

Zobacz również

Czwarta czerwona linia. Ciąg dalszy prologu.
W poszukiwaniu Majora Serafina
Do tylu symulatorów wchodziłem. Wszystko na nic.

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...