Ten autor nie zbiera obecnie pieniędzy.
Avatar użytkownika

Angelika Sobkowiak - CZYŚCICIELKA

Opcja wsparcia finansowego jest niedostępna!

O autorze

Ahoj!
Jestem dwudziestodwuletnią pisarką i blogerką, której życiową misją jest dawanie nadziei ludziom i poprawianie im humorku. Piszę sarkastyczne felietony o życiu zagramanicą, które odpędzają depresyjne chmury i unicestwiają opady łez. No, nie licząc tych ze śmiechu.

To chyba odpowiedni czas, żeby się przedstawić. Poniżej zamieszczam krótką autobiografię, natomiast na wstępie chciałabym napisać, dlaczego w ogóle tak ważne jest dla mnie to, żeby puszczać teksty w świat. Od dziecka zmagam się z licznymi przeciwnościami losu - rodziny zastępcze, domy dziecka, przemoc, poniżanie, szpital psychiatryczny i wiele, wiele innych. Pomimo rzucanych mi kłód pod nogi jestem dziś w miejscu, o jakim nawet nigdy nie marzyłam. Chciałabym pokazać innym, że można, że nie ma rzeczy niemożliwych, czego jestem żywym przykładem. Chciałabym też, żeby niektóre rzeczy ujrzały światło dzienne, ponieważ wielu czytelników w ciężkiej sytuacji będzie mogło utożsamiać się z moimi przeżyciami i nabrać siły do walki. Wszystko staram się pisać w sposób humorystyczny, żeby stać się takim światełkiem w tunelu dla ludzi zmęczonych prozą dnia codziennego. Pozyskane pieniądze przeznaczę na głoszenie treści, które dla wielu mogą stać się  wsparciem. 

​​No więc nazywam się Angelika Sobkowiak i....

Zacznijmy może od tego, że od dziecka marzyłam o wyjeździe zagranicę. Wizja pięknego życia spędzała mi sen z powiek każdego wieczoru. Oglądałam hollywoodzkie filmy, czytałam powieści zachodnich autorów i przeglądałam obcojęzyczne strony internetowe. Tak, zgadza się, za czasów mojego dzieciństwa już istniał ten cały internet, który jest rzekomo przekleństwem XXI wieku.
W domu nigdy się nie przelewało. Moja matka wywodziła się z wielodzietnej rodziny - wujków i ciotek łącznie miałam dwanaścioro, jednak wbrew pozorom u tak obszernej rodziny wcale nie było równie rozległych przyjaźni, a wręcz przeciwnie. Każdy żył swoim życiem i patrzył na siebie, a mówiąc każdy, mam na myśli również moją rodzicielkę, która zdecydowała się oddać mnie tuż po urodzeniu. Z perspektywy czasu wiem, że dzięki temu jestem tu, gdzie jestem, bo inaczej prawdopodobnie dzieliłabym dziś los setek tysięcy bezdomnych zamieszkujących naszą planetę Ziemię, o ile w ogóle bym oczywiście przeżyła spartańskie warunki, jednak przez długi czas ciężko było mi się z tym pogodzić co przejawiło się na przestrzeni całego mojego dotychczasowego życia wszelakiego rodzaju zaburzeniami - od nerwicy lękowej, przez zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, a na depresji kończąc.
Okres dzieciństwa spędziłam na beztroskim graniu w gry komputerowe całymi dniami. Mając 10 lat ważyłam tyle, co dorodna samica słonia w kwiecie wieku, gdyż moja równie kochana co i zapominalska babcia cierpiącą na Alzheimera zapominała, że dzieci w moim wieku podlegają obowiązkowej edukacji szkolnej, a ja krzętnie wykorzystywałam ten fakt i nie raczyłam jej o tym przypominać. Leżąc całymi dniami na łóżku, jedząc podstawione pod nos jedzenie, które przygotowywała moja opiekunka, rosłam szczęśliwie do lat dwunastu, kiedy to PCPR zainteresował się moją frekwencją szkolną, tudzież jej brakiem w  zasadzie.
Pamiętam, jakby to było dziś - szybka akcja, dzwonek do drzwi, ja stojąca w korytarzu z pluszowym misiem w krótkich szortach, spod których wychylały się zaciekawione nową sytuacją fałdki tłuszczu, babcia szukająca kluczy, otwieranie drzwi i wejście ICH, niczym gestapo. Przerażenia w moich oczach nie da się opisać słowami, a niestety nikt nie pomyślał, żeby nagrywać tak pamiętną chwilę, bo i w sumie po co, więc musicie uwierzyć mi na słowo, że ze źrenic zionęło rozrywającą pustką, która współmiernie przejawiła się u Bogu ducha winnej babci. Kiedy to wspominam po latach wciąż nie mogę pojąć działania tego chorego systemu, który zamiast okazać pomoc zagubionym rodzinom, wesprzeć, nawet jeśli nie finansowo, to choćby oferując pomoc psychologiczną, to zabiera dzieci ludziom biednym by następnie umieścić ich w rodzinach bogatych, a dodatkowo tym drugim za to płacić.
Mając kilka minut na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy nie wzięłam zupełnie nic. Cóż innnego miałoby mi być potrzebne w życiu oprócz jedynej osoby, którą miałam na tym świecie? Heroiczne podejście szybko okazało się być podejściem również praktycznym, gdyż rodzina zastępcza, do której trafiłam, nie należała do typu tych, które widać w kolorowych magazynach.
Ciocia, gdyż tak kazała na siebie mówić owa obca mi kobieta, miała widoczną awersję do dziewczyn, gdyż jako jedyna z całej trójki wychowanków miałam sprawować funkcję darmowej sprzątaczki w jej rezydencji utrzymywanej po części z pieniędzy dostawanych na dzieci. Co prawda rachunków mi nie przedstawiała, niemniej jednak jedząc każdego dnia unijne pulpety z puszki i mając wyliczone pajdy chleba na dzień podejrzewałam, że wpływy otrzymywane na konto nie są przeznaczane na nas, a bynajmniej nie na jedzenie. Fakt, faktem, dieta unijna sprawiła, że schudłam dość sporo, więc jak widać w każdym szambie da się znaleźć perełkę.
Dzień toczył się za dniem, w moim życiu nie działo się specjalnie nic ciekawego. Chodziłam do szkoły jak każdy dziecięcy zniewolony obywatel, zdobywałam dobre stopnie łudząc się nadzieją, że faktycznie przydadzą się one kiedykolwiek do czegokolwiek, słuchałam dobrych rad woźnej Pani Grazynki, która w zwyczaju miała mawiać ,,Ucz się, ucz, nauka to potęgi klucz - klucze dostaniesz, woźną zostaniesz" i analizowałam budowę pantofelka, ponieważ wtedy jeszcze nikt mi nie powiedział, że lepiej czas byłoby inwestować w analizę składu ściereczek z mikrofibry, żeby przodować na konkurencyjnym rynku sprzątaczek w dorosłym życiu.
Pod koniec roku szkolnego ciotka oznajmiła, że w ramach rekompensaty za zdobycie czerwonego paska zabiera mnie i pozostałą trójkę wychowanków do Niemczech. W ramach rekompensaty, a nie w nagrodę, ponieważ rzekomy pasek był na tyłku, a nie na świadectwie. Warto nadmienić też, że zdarzyło się to po raz pierwszy w mojej uczniowskiej karierze, ponieważ wszystkie poprzednie lata zdawałam jako szostkowa uczennica - najwidoczniej jednak ciotka uznawała, że każda okazja jest dobra, żeby spuścić manto i rozładować swoje negatywne emocje. Mimo przykrych wspomnień z pamiętnym do dziś mordobiciem przepełniało mnie poczucie szczęścia, gdyż jakby nie patrzeć ziścił się od dawna wyczekiwany sen o innym, lepszym świecie.
Pierwszego sierpnia spakowałam do plecaka cały swój dobytek czyli kilka przetartych par skarpetek, trzy flanelowe koszule i przydługą parę jeansowych spodni, które totalnie nie przypominały tych prezentowanych podczas paryskich rewii mody. Wyruszyłam w podróż ku szczęściu pędząc polonezem przez rajskie niemieckie autostrady. Założyłam wtedy też, że drogi projektowane w Polsce są dokładnie przemyślane tak, żeby dostosowywać się do mentalności naszych rodaków - wyboiste dziury przypominające kratery na księżycu potrafiły przywołać zasypiającego smakosza piwerka natychmiastowo do porządku. W Niemczech najwidoczniej takiej potrzeby nie było, toteż autostrada nie spełniała funkcji rozbudzających.
- Daleko jeszcze? - zapytałam w pewnej chwili. Po ośmiu godzinach jazdy bez przerwy bolały mnie wszystkie mięśnie. Całe szczęście, że stroniłam od sportu, więc przynajmniej za wiele ich nie miałam do odczuwania bólu.
- Zamknij się. - odrzekła ciotka. Takie słowa były miłą odmiana dla królujących dotychczas zwrotów typu  ,,zamknij japę, kretynko".
Kątem oka zauważyła stojących na sygnale policjantów i zakryła mnie kocem. Jechałam skulona w nogach przedniego pasażera, więc nic w tym dziwnego.
Minęwszy ich bezproblemowo skręciła w zjazd kierujący na Kiel i wkrótce potem wszyscy wyszliśmy z grata, który nie zasługiwał na miano samochodu.
Nie zdążywszy się jeszcze rozpakować (bo też nie było za bardzo z czego) zostaliśmy przez ciotkę poinstruowani, że od następnego dnia zaczynamy działać. Byłam mega rozentuzjowana na myśl o tych wszystkich cudownych przygodach, jakie mogą mnie spotkać w nowym kraju, dopóki nie zostałam sprowadzona na ziemię, że ,,działać", znaczy wyskubywać malutkim scyzorykiem mech z kafelek na tarasie, a nie zwiedzać. Ciotka była na tyle inteligentną osobą, żeby po pierwsze odkładać skrupulatnie pozyskiwane dochody na drugi dom za granicą, a po drugie, żeby logistycznie obliczyć, kiedy należy przyjechać, żeby mech wyrósł na całej powierzchni kafelek w ogrodzie, żeby pochłonąć mnie na bite dwa tygodnie. Mistrzyni, trzeba przyznać.
Szóstego dnia pobytu w Kielu, podczas skubania w ziemii oczywiście, zaczęłam zastanawiać się nad twierdzeniem, że obcokrajowcy są bardzo miłymi ludźmi. Wszyscy polacy tak mówili wychwalając tym samym obcowanie z naszymi zachodnimi sąsiadami, więc postanowiłam się temu przyjrzeć nieco bliżej. Doszłam do wniosku po dłuższym namyśle, że faktycznie, rzadko kiedy dochodzi do kłótni pomiędzy nacjami, ale to dlatego, że polacy po prostu nie znają tego cholernego języka. Niemiec powie do polaka słynne ,,szajse", a ten kiwnie głową z uśmiechem i powie ,,ja, ja". Z resztą, wyobrażacie sobie takiego typowego polskiego dresika, który mówi w Polsce do przypadkowego przechodnia ,,Chcesz zarobić?". I tu mam na myśli oczywiście zarobienie liścia (nie, nie takiego z drzewa), a nie pozyskanie kilku euro za pracę w pocie czoła. No więc, wracając - oczywiście, że nie musimy sobie tego wyobrażać, bo wielu z nas doświadczyło tego niejednokrotnie na własnej skórze, w tym ja. Zagranicą tego po prostu nie ma bo taki dresik po prostu nie ma bladego pojęcia, jak to powiedzieć - siedzi taki biedulek zatem na ławce wspominając piękne czasy ustawek na dzielni, przeklinając jednocześnie w duchu wrednych policjantów, którzy nie pozwalają zostawiać pustych puszek na trawie.
Wracając jednak do mojej historii, gdyż to ona jest dzisiaj brana na tapet, wakacje skończyły się równie szybko co zaczęły, ja wróciłam do Polski i zdawać by się mogło, że po takich niekoniecznie dobrych doświadczeniach związanych z emigracja odechciało mi się zachodniej granicy raz na zawsze, ale niestety nic bardziej mylnego.
Kolejne cztery lata życia spędziłam na usługiwaniu wielmożnej cioteczce, by ostatecznie po obdukcji wykonanej przez policję zostać po raz drugi odebrana z rodziny zastępczej i trafić do kolejnej. Opowiedzenie tego, co tam przeżyłam zajęłoby zdecydowanie za dużo kartek, a jak wiadomo, mamy niestety katastrofę klimatyczną, więc trzeba oszczędzać na papierze, więc pokrótce tylko powiem, że wcale nie było lepiej niż w pierwszej. Po roku naszej współpracy, bo życiem w rodzinie tego nazwać nie mogę, natomiast wymiana usług wpisuje się w faktyczny stan rzeczy idealnie - ja sprzątałam, robiłam obiady, cioteczka numer dwa - udostępniała pożywienie żebym mogła wyżyć i oferowała nocleg, rodzina została rozwiązana, gdyż ciotka zadecydowała, że posiadanie dzieci to jednak nie jest jej powołanie i rzuca to wszystko i jedzie w Bieszczady. Jeśli ktokolwiek czuję się już nieco zagubiony w tej historii, to przypomnę tylko, że ja czułam się tysiąckroć bardziej zagubiona, ponieważ to wszystko odgrywało się naprawdę w moim życiu. Tułając się jeszcze kilkukrotnie od rodziny zastępczej do rodziny zastępczej trafiłam finalnie do domu dziecka w wieku lat siedemnastu i jeśli ktoś myśli, że w takim razie miałam już z górki, to jest w ogromnym błędzie. Był to okres krótki, ale niezwykle intensywny - obcinanie włosów przez sen, sikanie do butelki z cola, z której się rano chciało napić, rwanie książek, kradzieże ubrań, wylewanie kosmetyków na podłogę - to jedne z wielu rzeczy, które działy się w domu dziecka. Rzecz jasna to nie ja byłam sprawcą, tylko inni, żeby była jasność.
Mój pech nie opuszczał mnie przez długi czas. W dniu moich osiemnastych urodzin jedna z pań pracujących w domu dziecka wystawiła moje ubrania za drzwi i powiedziała, że mój czas minął. Ani żadnego tortu, ani prezentu, ani głupiego sto lat, no ale przynajmniej wyręczyła mnie w pakowaniu, więc podziękowałam uprzejmie i wyszłam. Dokąd? A donikąd!
Nie no, żartuję, po osiemnastu latach udałam się o dziwo do matki, by błagać o skrawek ziemi do przenocowania, dopóki nie znajdę jakiejkolwiek pracy i nie będę w stanie czegoś wynająć. Wierzcie mi lub nie, ale będąc bezdomnym docenia się nawet te suche kromki chleba na kolację, które z wielkim namaszczeniem rozdawała nam ciotka w pierwszej rodzinie zastępczej. Na szczęście u mamy nie było wcale gorzej, bo było co zjeść, gdzie przenocować, a i nawet trudne sprawy dało się obejrzeć w telewizji by nieco podrasować swoje ego, że inni mają gorzej.
Czas biegł jednak nieubłaganie, więc trzeba było wziąć się w garść i zawalczyć o lepsze życie. Będąc pełnoletnia i posiadając w portfelu zaledwie 60 złotych wsiadłam w pociąg i wyruszyłam sama na drugi koniec Polski nikogo o tym nie informując. W zasadzie nie miałabym z reszta kogo, gdyż jak już wsominalam na początku historii - każdy patrzył na czubek własnego zasmarkanego nosa. Bezstrosko wysiadając na dworcu znalazłam w internecie ogłoszenie o pracy w charakterze barmanki, w dodatku oferowano zakwaterowanie, więc nie mając najmniejszego pojęcia o nalewaniu browarów do kufli zaaplikowałam i - jako niedoświadczona, głupiutka małolata - zostałam przyjęta od razu.
To, że wypłaty nie były specjalnie wysokie, nie było ważne, gdyż były jakiekolwiek i to się wtedy liczyło. Zarywając nocki na obsługiwaniu podchmielonych mężczyzn żalących się na swoje nieczułe żony czułam się bardziej jak psychoterapeutka niż barmanka, ale prawdę powiedziawszy nawet mi się to podobało. To tam właśnie pewnego dnia, a właściwie nocy, poznałam swojego obecnego prawie męża, dla którego to rzuciłam wszystko i wyruszyłam na samolot do Belgii.
Nasza znajomość rozpoczynała się dość niewinnie - on przyszedł do knajpki będąc na wakacjach, rzucił na wejściu stwierdzeniem, że będę jego żoną, a ja oczywiście nie wzięłam tego absolutnie do siebie, gdyż sami dobrze wiemy, jakie bzdury potrafią powiedzieć faceci po piwie lub dwóch, żeby poderwać kobietę. Poprosił o numer telefonu, żeby umówić się na randkę a ja ze złością w głosie odparłam, że chyba nie wyobraża sobie, że po jednym przyjściu na piwo pójdę z nim do kina. Jako pracownica miesiąca dodałam, że jeśli przyjdzie raz jeszcze jutro, to wtedy rozważę propozycję. No co, nie byliśmy wtedy razem, a obroty w firmie spadały, trzeba było myśleć o padającym biznesie chlebodawcy. Ku mojemu zaskoczeniu przyszedł zgodnie z planem i wtedy wyjścia już nie miałam - wszak jestem człowiekiem honoru i słowa dotrzymuje. Wymieniwszy się numerami i omówiwszy się na randkę uznałam, że to czysta głupota, skoro wokoło tyle się dzieje, ludzie są zdolni do porwania, uprowadzenia, a nie daj Boże do czegoś tak niebezpiecznego jak zakochania, więc lepiej nie ryzykować i ostatecznie odmówiłam spotkania. Nie wiem, czemu się zdenerwował, być może dlatego, że zrobiłam to pięć minut przed planowanym seansem. Mój luby nie zraził się jednak i zaprosił raz jeszcze, a ja dałam się namówić i poszliśmy - jak na randkujaca parę przystało - do kina na horror. Gdybyście kiedykolwiek się zastanawiali czy randka w kinie to dobry pomysł to od razu mówię, że nie. Nie poznaliśmy się wcale, nie mieliśmy czasu wymienić ani jednego zdania. Raz tylko chciałam zapytać jaką jest jego ulubiona firma produkującą skarpetki  i jakie ma zdanie na temat sytuacji gospodarczej w krajach trzeciego świata, to zostałam zdzielona puszka coli po łbie i obrzucona popcornem przez faceta siedzącego z tyłu za mną.
Po filmie rozeszliśmy się do swoich domów. I urwaliśmy kontakt. Na PÓŁ ROKU.
Kiedy w Wigilię jednak zapytałam go, jakie ma plany na święta i odpowiedział, że w zasadzie to nie ma żadnych i że chciałby się że mną spotkać, to nie czekałam długo i tegoż samego dnia wykupiłam bilety do Belgii. Lot samolotem do obcego faceta, tysiące kilometrów od domu (chociaż zaraz, ja w zasadzie nie miałam nigdy domu), nikogo o tym nie informując? Ekstra! Spontaniczność bardzo w moim stylu. Nie żałuję jednak podjętej wtedy decyzji, ponieważ dzięki temu miałam szansę poznać narzeczonego dogłębnie i zakochać się w nim na zabój. Ta jego wrażliwość, empatia, dojrzałość tak mnie oczarowały, że po tygodniu wróciłam do Polski na kilka dni tylko po to, żeby spakować jeden plecak i na stałe zamieszkać z moich ukochanym po dziś. Po roku wspólnego związku urodził nam się syn, w międzyczasie adoptowaliśmy też szczury i kota, ponieważ u mnie w życiu zawsze musi dziać się nieco niestandardowo. Oboje podzielamy zamiłowanie do kuchni wegańskiej, mamy podobne poglądy na różnych płaszczyznach, chociaż bywają i kłótnie, jak w każdej relacji.
Po części dzięki niemu odnalazłam wiarę w siebie, zaspokoiłam od dziecka pożądaną potrzebę miłości i zaczęłam się spełniać w pozostałych dziedzinach. Mając swoją własną rodzinę u boku jestem w stanie wykrzesać z siebie siły, by walczyć o lepsze jutro - nie tylko po to, żeby jakoś przetrwać, ale żeby żyć pełną piersią. Zaczęłam uczęszczać na psychoterapię, podjęłam się nauki tutejszego języka, który ogarniam już komunikatywnie, zaczynam realizować swoje marzenia i cele, które od zawsze głęboko  tkwiły w głębi mnie. Wiem już, że nie ma rzeczy niemożliwych i wiem już, że niestety czasami po prostu musi nastać burza, by później wzeszła tęcza. Tak samo jest z naszymi życiami - nie możemy się poddawać, ponieważ w pewnym momencie nasze życie może odmienić się totalnie, tak jak w moim przypadku. Mieszkanie za granicą jest dla mnie totalnie nowym, lepszym rozdziałem w życiu, jednak zdaje sobie sprawę z tego, że poprzednich nie wymaże z tejże historii. Zaakceptowałam to. Po prostu.
Na koniec chciałabym podzielić się jeszcze swoją refleksja dotyczącą naszych marzeń - nigdy nie powinno się twierdzić, że do czegoś nie ma się predyspozycji. Idąc wczoraj do pracy zauważyłam zwisającego z wysokiego krzewu pająka, który gramolił się niespiesznie po utkanej przez siebie ciężką praca pajęczynie. Pająk nie ma skrzydeł, by latać, a mimo to znalazł sposób, by samemu wzbić się w powietrze. Ja również wzbiłam się w powietrze, pomimo podcinania mi skrzydeł od małego pisklęcia - a to przez dzieci obrzucające mnie ogryzkami jabłek w szkole, a to przez ciotki, a to przez rodzinę - a mimo to, wzbiłam się w powietrze. I lecę dalej, wyżej. I tego samego życzę wam wszystkim.

~ Angelika Sobkowiak