Chyba każdy z nas znalazł się przynajmniej raz w życiu z mentalnym paraliżem. Jeśli piszesz - miałaś/miałeś tzw. blokadę pisarza. Jeśli blogujesz - przez jakiś czas ciężko Ci było generować nowe pomysły na wpisy. Bałeś się zmienić coś, co nie do końca Ci odpowiadało: zakończyć toksyczny związek, zmienić nudną pracę, rozpocząć terapię czy zacząć uprawiać sport. Albo przynajmniej stresowałeś się, że coś Ci nie wyjdzie i tak bałeś się porażki, że nie robiłeś nic.
Kiedy chcemy zacząć coś nowego, często powstrzymują nas dwa lęki:
Albo inaczej - wydaje nam się, że wiemy już tak dużo i jesteśmy w czymś tak dobrzy, że nie musimy nic zmieniać. Nawet jeśli nasze zakodowane wzorce postępowania przestają dawać te same rezultaty.
Przez długi czas moje działania były bardzo uzależnione od nastroju. Kiedy czułam się dobrze - byłam kreatywna i produktywna. Po czym przychodziły długie okresy paraliżu decyzyjnego i zbytniego zamartwiania się. Dręczyłam samą siebie: dlaczego moje działania nie przynoszą oczekiwanego rezultatu? Co robię nie tak? W efekcie za dużo myślałam o tym, co „powinnam”, co „wypada”, co będzie „dobrze przyjęte”. A za mało robiłam. A raczej - dużo oddawałam się prokrastynacji, zwłaszcza na YouTube i innych mediach społecznościowych. Żeby tylko uciec od konkretnych działań i odpowiedzialności za rezultaty (lub ich brak).
Problem polega na tym, że codziennie jesteśmy wystawieni na tak wiele bodźców, zmuszani jesteśmy podejmować tak wiele decyzji, a możliwości są w zasadzie nieograniczone. Ta konieczność ciągłego decydowania wywołuje w nas tzw. zmęczenie decyzyjne, które polega na tym, że im więcej decyzji musimy podejmować, tym gorsze są nasze decyzje. Albo zgadzamy się na coś, co nie do końca nam odpowiada.
Ze zmęczeniem decyzyjnym można walczyć, ograniczając liczbę decyzji. Np. śladem Steve’a Jobsa, Marka Zuckerberga i Baracka Obamy zminimalizować swoją garderobę i tym samym uwolnić się od konieczności decydowania, w co się ubierzesz. I ja to podejście bardzo szanuję. Sama staram się zmniejszać liczbę posiadanych rzeczy.
Jednak odkryłam podejście, które według mnie jest nieco łatwiejsze. Nazywam je…
Zauważyłam jakiś czas temu, że lubię testować różne narzędzia, metodologie i rozwiązania. Obserwować, co się dzieje i podejmować decyzje w oparciu o wyniki tych eksperymentów.
To podejście, bardzo mi pomaga w działaniu. Zdejmuje ze mnie ciężar odpowiedzialności za każdą decyzję i każdą czynność, której się podejmuję. Dzięki temu już z góry „rozgrzeszam” się za to, że coś może mi nie wyjść. Nie muszę zastanawiać się, czy dana decyzja będzie dobra, czy działanie będzie skuteczne: po prostu robię i obserwuję wynik. Staram się oczywiście robić tylko rzeczy, które nie szkodzą mi i innym. Ale dzięki temu jestem w stanie zrobić o wiele więcej.
No i mam przy tym niezłą frajdę ;)
Podejście „wszystko jest eksperymentem” jest chyba najlepsze, jeśli szukamy innowacyjnego pomysłu, np. na biznes. Od pomysłu do milionów dolarów droga jest długa i kręta, o czym często zapominamy. Nikt nie chce o tym opowiadać. Jak przetestował tysiąc interfejsów, setki haseł, zanim znalazł to, co „zaskoczyło”. Chcemy wierzyć, że droga "od zera do milionera" jest prosta. Ponadto - ciągłe testowanie i zmienianie strategii pobudza kreatywność i sprawia, że łatwiej Ci będzie wpadać na nowe pomysły.
To podejście stosuję w zasadzie w każdej sferze życia: w pracy, w moim blogowaniu, w kreowaniu wizerunku w mediach społecznościowych i prywatnie.
Dzięki temu nigdy nie przestaję uczyć się nowych rzeczy. Wiem, że nie zawsze muszę mieć rację - znika presja i wstyd, kiedy się pomylę. W większym stopniu akceptuję to, co nieprzewidziane.
Oczywiście większość tych moich eksperymentów kończy się porażką (i to jest ok!). Ale nie zamartwiam się tym obsesyjnie. Analizuję, dlaczego coś się nie udało (nie zawsze jest to możliwe). I idę dalej. Do kolejnego eksperymentu.
Trwa ładowanie...