Permakulturowe rośliny jakich nie znacie.

Obrazek posta

Są tuż obok nas. Uprawialiśmy je lub zbieraliśmy, jedliśmy, ale wyszły z mody. Mają wiele fajnych cech i mogą pełnić wiele pożytecznych funkcji w permakulturowym siedlisku. Poznajmy cztery takie rośliny.

Lnicznik siewny (Camelina sativa)

Zacznijmy od lnicznika, który był uprawiany w Europie od ponad trzech tysięcy lat i jest nadal, ale na zdecydowanie mniejszą skalę. Z naszych upraw wyparł go rzepak.

Lnicznik najprawdopodobniej dotarł do nas z Syberii w zamierzchłych wiekach. Obecnie rośnie sobie niezbyt licznie w stanie dzikim na polskich nizinach. Należy do rodziny kapustowatych, bliżej mu więc do wspomnianego już rzepaku, niż do lnu. Nazwa lnicznik zresztą jest jedną z wielu, dwie jego najlepiej znane nazwy potoczne to lnianka oraz … rydz. Nazwa taka jak pysznego grzyba wzięła się z koloru ziarna, rudego jak barwa rydzów. Stąd częste pomyłki dotyczące sztandarowego produktu otrzymywanego z lnicznika – oleju rydzowego, który z grzybami nie ma nic wspólnego.

Jak się teraz łatwo domyślić, lnicznik jest rośliną oleistą i w dawnych czasach uprawiany był masowo, gdyż ma bardzo niskie wymagania glebowe i rośnie tam, gdzie na przykład rzepak rady nie daje. Olej rydzowy był ważnym składnikiem diety ubogiej ludności wiejskiej, dodawany jako tak zwana omasta do potraw mącznych czy skrobiowych, poprawiając ich smak i kaloryczność. Stąd zresztą wywodzi się przysłowie „Lepszy rydz niż nic”.

Choć w smaku jest podobno gorszy niż rzepakowy czy słonecznikowy, nasi przodkowie mieli rację, ceniąc sobie olej z lnicznika. Jest on bowiem niezwykle bogaty w nienasycone kwasy tłuszczowe Omega-3 i antyoksydanty. Olej zawiera też witaminę A, E i witaminy z grupy B, lecytynę oraz wiele cennych mikroelementów. Tokoferole zawarte w oleju pomagają usuwać wolne rodniki, przez co opóźniają procesy starzenia. Olej ten, jak również surowiec zielarski uzyskiwany z lnicznika pomagają zmniejszyć poziom złego cholesterolu LDL, normalizują poziom cukru we krwi, wspomagają działanie narządów wewnętrznych a szczególnie wątroby. Wieść gminna głosi, że preparaty z lnicznika przyspieszają gojenie ran i oparzeń, oraz pomagają na odleżyny. Pomagają też na wiele problemów skórnych – od młodzieńczego trądziku po AZS.

W produkcji przemysłowej największą popularnością lnicznik cieszy się w Kanadzie i tłoczy się z niego olej. Wykorzystuje się go do wyrobu kosmetyków, do impregnacji drewna, jako olej opałowy, a nawet jako paliwo do silników spalinowych po drobnych ich przeróbkach. Ziarno lnicznika z kolei jest dobrą paszą dla kur oraz dodatkiem do karm dla innych zwierząt.

W kuchni, olej rydzowy sprawdzi się nam szczególnie do smażenie, gdyż jego wysoka temperatura spalania (około 245 stopni) jest wyższa niż większości innych olejów spożywczych. Jeżeli polubimy orzechową nutę tego oleju, możemy go dodawać w formie tłoczonej na zimno do dressingów i sałatek. Pamiętajmy tu o regule – nieoczyszczanego oleju tłoczonego na zimno nie podgrzewamy i na nim nie smażymy, a oleju tłoczonego na gorąco nie używamy do sałatek. Pamiętajmy też o tradycji przodków i używajmy oleju rydzowego jako dodatku do makaronu, kaszy czy ziemniaków.

Lnicznik występuje w dwóch formach – ozimej i jarej. Choć jak pisałem lnicznik nie boi się gleb słabych, to większe plony daje na bardziej żyznych glebach. Jest rośliną bardzo odporną, nie boi się mrozu, chorób czy suszy. Kiełkuje już w temperaturze jednego stopnia powyżej zera w zaledwie kilka dni. Wszystko to sprawia, że jest to roślina niemal stworzona dla naszych czasów – nie boi się zmian klimatycznych i może być uprawiana ekologicznie.

Nasiona lnicznika są małe, więc sieje się je niegłęboko, na jeden, najwyżej półtora centymetra. W siewie ozimym siejemy w połowie września, a jarą tak wcześnie, jak wiosną pogoda pozwoli. Plony zbieramy w lipcu, wcześniej z odmiany ozimej niż z jarej. Ze zbiorem trzeba się spieszyć, bo owoce lnianki, zwane łuszczynkami pękają i w ten sposób trafimy cenne nasiona. Z jednego hektara można zebrać nawet do 2,5 tony z uprawy ozimej i 1,5 tony z uprawy jarej.

Z zebranych nasion tłoczy się olej i co dla nas ważne, można to robić w ręcznej prasie w naszym permakulturowym siedlisku. Olej tłoczony na zimno można przechowywać do sześciu miesięcy, najlepiej w temperaturze 5-10 stopni. Jeżeli jednak olej wytłoczymy na gorąco, to można go będzie przechowywać nawet do dwóch lat. Jak każdy olej, należy go chronić przed światłem i dostępem powietrza, chociaż olej z lnianki jest akurat wyjątkowo odporny na jełczenie.

 

Owies szorstki (Avena strigosa)

Owies szorstki, zwany też piaskowym, lub pieszczotliwie owsikiem (nie mylić z pasożytniczym robakiem obłym), był uprawiany w Europie od co najmniej dwóch tysięcy lat, jako zboże i roślina pastewna, na długo przed świetnie nam znanym owsem siewnym. Choć naukowcy wywodzą rodowód tej rośliny z gór Pirenejów w Hiszpanii, to równolegle znane są jego uprawy z gór Szkocji i Irlandii. W Polsce roślina ta była uprawiana do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, głównie na terenach byłego zaboru niemieckiego, ale jej ostatnim bastionem było Podhale, a szczególnie okolice Nowego Targu. Od czasu gdy „normalny” owies wyparł naszego owsika z uprawy, pojawia się on wśród innych upraw i dziko, roznoszony z ziarnem siewnym jako chwast zbóż.

Owies szorstki rośnie nawet na ekstremalnie słabych glebach, piaszczystych i suchych i tam właśnie bije na głowę plonem zwykły owies. Na glebach żyznych natomiast, zwykłemu owsowi ustępuje pod względem wydajności w tonach z hektara, ale co jest charakterystyczne dla wielu starych odmian, plon jest o wiele bardziej wartościowy – ziarno zawiera nawet do 50% więcej białka, do 25% więcej tłuszczy i nawet do 70% więcej cukrów. Nic więc dziwnego, że dawniej uważano, że kury karmione owsem szorstkim lepiej się niosą, konie są silniejsze, a świnie otrzymujące paszę z dodatkiem mąki z takiego owsa szybciej przybierają na wadze.

Owies szorstki rośnie niezwykle szybko – błyskawicznie kiełkuje, wytwarzając masę zielonych liści, luźną wiechę i bardzo rozgałęziony w warstwie ornej system korzeniowy, co poprawia strukturę gleby. A ponieważ jest rośliną jednoroczną i jarą, obumiera przy pierwszych przymrozkach jesiennych, co czyni z niego doskonałą „samokończącą” roślinę poplonową, dostarczającą dużo masy zielonej, a dodatkowo ma tą przydatną cechę, że redukuje liczebność szkodliwych nicieni z gatunków Pratylenchus i Trichodoridae w glebie. Nadaje się więc on świetnie na zielony nawóz, od małych grządek po ogromne obszary na jakich jest obecnie do tego celu stosowany w Brazylii. Jest też dobrą rośliną pastewną, na zielonkę, kiszonki i wypas.

Owies ten wysiewamy wczesną wiosną, zbieramy gdy nasiona zaczynają twardnieć i dosuszamy w snopkach. Ziarno młócimy i możemy go używać zarówno do sporządzania mąki, jak i na paszę dla zwierząt. Jak każde zboże, owsik dostarcza nam słomy, a słoma owsiana ma cały szereg zastosowań, od ściółkowania, przez hodowlę grzybów, po zapomniane już dziś niemal wypełnianie nią sienników. Niewielu dziś pamięta, że słoma owsiana była używana tradycyjnie jako lek na nerwice i antydepresant. Odwary pomagają również wracać do sił osobom po długiej chorobie. Warto wspomnieć, że w odróżnieniu od zwykłego owsa nasz owies szorstki plonuje lepiej w sytuacji gdy go zaniedbujemy, czyli rosnąc wespół z chwastami i bez zabiegów agrotechnicznych. Owies ten, z uwagi na bardzo bogaty skład nasion jest doskonałym bankiem genów dla potencjalnych prac hodowlanych, które mogłyby pozwolić wyhodować „szlachetne” odmiany tej rośliny, na przykład dające większe plony czy też niewymagające oddzielania ziarna od plew.

Przewłoka warzywna (Smyrnium olusatrum)

Zwana także pietruszką aleksandryjską przewłoka warzywna towarzyszy nam od starożytności. Pisywał o niej filozof Teofrast oraz historyk Pliniusz Starszy w swym wielkim dziele „Historia Naturalna”. Wraz z rzymskimi legionami roślina ta rozeszła się po Europie z basenu Morza Śródziemnego, trafiając nawet na Wyspy Brytyjskie. Wielką popularnością cieszyła się ta roślina w czasach Aleksandra Macedońskiego zwanego Wielkim, zwano ją również „ziołem doniczkowym z Aleksandrii", nic więc dziwnego, że do dziś nazywana jest Alexander w wielu europejskich językach. Bardzo często spotyka się ją i dziś w stanie dzikim w okolicach dawnych osiedli rzymskich oraz średniowiecznych klasztorów, gdzie lubiono jadać jej ogonki liściowe, korzenie, pąki kwiatów oraz liście w okresach postu. Uciekła też na nieużytki, upodobując sobie szczególnie obszary nadmorskie, często łąki na nadmorskich klifach. O dziwo, choć nazywamy ją pietruszką, to smak przewłoki bardziej przypomina seler, tylko ostrzejszy. A może nic w tym dziwnego, skoro należy do rodziny selerowatych?

Jest rośliną dwuletnią z rodziny selerowatych właśnie, która lubi żyzne, wilgotne, próchnicze gleby, dlatego też doskonale czuje się w permakulturowym warzywniku. Możemy ją siać w lipcu na rozsadnik, lub w sierpniu wprost do gruntu. W kolejnym roku dorośnie ona nawet do półtora metra, wytworzy duży zielonożółty kwiatostan i roztaczać będzie wokoło silny selerowy zapach. Cała roślina jest jadalna, nawet czarne nasiona były jadane, a ich smak określano jako ostry i pieprzowy. Jadano przewłokę głównie w towarzystwie rukwi wodnej i pokrzywy, w formie blanszowanej, ale i samodzielnie na surowo. Skąd taka popularność tej rośliny w dawnych wiekach? Ano dlatego, że zieleni się ona jako jedna z pierwszych wiosną, gdy inne jeszcze śpią. Drugą przyczyną było to, że rzymski żołnierz mógł nieść ze sobą jej nasiona i wysiać wszędzie, a przy następnej bytności w danym miejscu zbierał plon, którego korzenie, łodygi, liście i nasiona były jadalne. Dodatkowo, konie uwielbiają przewłokę, co zapewne było ważne dla ich właścicieli.

Przewłoka jest bogata w witaminę C, dlatego traktowana była jako lek na szkorbut po długiej zimie. Stosowano ją tez przy problemach z układem moczowym i niestrawnościach. Jako popularne zioło klasztorne wchodziła w skład wielu receptur zielarskich, w tym na bóle głowy i zębów, obrzęki i siniaki, a nawet na astmę i gruźlicę.

W dzisiejszych czasach najchętniej spożywa się młode pędy, które gotuje się kilka minut na parze. Gotowanie w wodzie nie jest wskazane, gdyż pozbawia pędy smaku. Można je smażyć na maśle jak szparagi lub kandyzować jak łodygi arcydzięgiela litwora. Z całych pędów z liśćmi gotuje się zupy i podaje głównie w postaci kremu – rozdrabniane w blenderze z dodatkami, takimi jak na przykład rabarbar.

Same liście są bardzo aromatyczne i „pietruszkowe”, można je suszyć i dodawać jako przyprawę do dań. Korzeń z kolei po obraniu i ugotowaniu dobrze się komponuje z ziemniakami, a w daniach zastępuje seler. Jako szczególny przysmak przygotowujemy pąki kwiatowe – gotowane, blanszowane lub smażone w cieście. Warto też wspomnieć o tradycyjnym brytyjskim koktajlu, Alexander Coctail, zawierającym w swym składzie sok z tej wspaniałej rośliny.

 

Łączeń baldaszkowy (Butomus umbellatus)

Po kapustnych, trawach i selerowatych, rzućmy teraz okiem na rodzinę łączniowatych, a konkretnie na łącznia baldaszkowatego. Jest to w odróżnieniu od trzech wcześniej omówionych roślin, roślina bagienno-wodna, czyli stanowi dokładne przeciwieństwo lnicznika i owsa pod względem siedliska. Łączeń rośnie niezbyt obficie na mokrych siedliskach Europy, Azji i północnej Afryki, jak również zawleczony został do Ameryki, gdzie rośnie na tyle dobrze, że został uznany za inwazyjny. Zwykle rośnie na skraju wody i lądu, ale potrafi też rosnąć całkowicie pod wodą, czekając na dni, kiedy woda opadnie, aby móc zakwitnąć. Nie boi się zarówno stojącej, jak i wartko płynącej wody, co czyni go rośliną dosyć uniwersalną. W Polsce jest go najwięcej na południowym zachodzie, a im dalej na północny wschód, tym mniej. Istnieją jednak jego stanowiska i na Mazowszu, i na Lubelszczyźnie, i na Mazurach, można więc powiedzieć, że dla tych, co mają szczęście jest rośliną pospolitą, a dla reszty rzadką.

Co ważniejsze, łączeń jest dobrze znaną rośliną ozdobną i w handlu znajdziemy go zwykle w sekcji poświęconej roślinom do stawów i oczek wodnych. Kwitnie bowiem pięknie i rozrasta się w ładne kępy, a dodatkowo jego kwiaty wabią pszczoły i motyle. Istnieją nieliczne odmiany barwne, których kolor kwiatów odbiega od naturalnej bladej czerwieni wymieszanej z fioletem. Kwiaty mogą być ulokowane nawet półtora metra nad ziemią, ale to, co nas tak najbardziej interesuje, to skryte pod wodą i ziemią kłącze.

Kłącza leżą zwykle w gruncie poziomo i mają grubość do dwóch centymetrów. Towarzyszą im również bulwki spichrzowe. Tam, gdzie rośliny występują licznie, nie sztuką jest nazbierać ponad 10 kilogramów kłączy w godzinę, a robimy to dlatego, że są one jadalne. Tradycyjnie, kłącza te opłukiwano z mułu i pieczono w popiele ognisk, bez obierania. Jeżeli byśmy chcieli kłącza obierać i gotować, przygotujmy się na sporo pracy. Tak czy inaczej, żadnych części tej rośliny nie wolno jeść na surowo, natomiast pieczenie czy gotowanie skutecznie neutralizują szkodliwe substancje zawarte w kłączach.

Jaki te kłącza mają smak? No cóż, zależy kogo zapytamy. Jedni mówią, że nieszczególny, bo pachną mułem (źle płukane?), inni że są lekko gorzkie (za krótko pieczone?), a jeszcze inni twierdzą że po około godzinie pieczenia ich smak jest doskonały. Na pewno są odżywcze - zawierają ponad 30 % węglowodanów i nawet do 10% białka. Kaloryczność stu gram to około 180 kcal czyli prawie trzy razy tyle co ziemniaka. Nic dziwnego więc, że w kręgach survivalu i preppersów roślina ta cieszy się zasłużoną sławą i stanowi jeden z tak zwanych „pokarmów podstawowych w terenie” czyli takich, których zdobycie i spożycie daje maksimum efektów przy minimum wysiłku, a to już brzmi jak jedna z zasad projektowania permakulturowego, prawda? Kłącza przypadły do gustu nie tylko ludziom – uwielbiają je piżmaki, które gromadzą je w swoich norach, oraz spożywają je kaczki (które potrafią wyciąć łącznia do zera). Z drugiej strony jednak, dzięki zwierzętom łączeń rozmnaża się wegetatywnie, poprzez fragmenty kłącza i bulwki, jednakże chyba najbardziej roznosi go człowiek, sadząc jako roślinę ozdobną. Wracając do zwierząt, lubią go także gęsi, bobry a nawet ryba – amur biały nie gardzi liśćmi łącznia, co chyba powinno przekonać nas, że to fajna roślina jadalna. Pamiętajmy, że w dawnych czasach suszono kłącza, mielono i z takiej mąki pieczono chleb i zagęszczano nią zupy, ale dziś już niemal nikt tego nie robi.

Posadzony w oczku wodnym lub permakulturowym stawie łączeń jest wodnym odpowiednikiem topinambura, czyli rośliny którą o każdej porze roku można wykopać małym nakładem pracy i która może stanowić zapas żywności na sytuacje kryzysowe. Dobrze pielęgnowany stawik z łączniem może dać nawet kilkadziesiąt kilogramów plonów z jednego metra kwadratowego. Dodatkowo, liście łącznia wykorzystywane są w plecionkarstwie do wyrobu koszy, a można też z powodzeniem stosować je jako ściółkę. Jest to tym łatwiejsze, że uschłe liście łącznia zaleca się ścinać jesienią.

Łączeń w stawie tworzy zwykle pas oddzielający wodę od szuwarów, gdyż w odróżnieniu od nich dobrze znosi zmiany poziomu wody. Najlepiej czuje się jednak, gdy stoi w wodzie o głębokości około pół metra. Lubi gleby żyzne, ale urośnie i na piaszczystych, pod warunkiem, że będzie miał dość słońca – nie toleruje zacienienia. Im więcej słońca i im żyźniejsza gleba, tym bardziej obficie kwitnie, roztaczając dookoła zapach podobny do gorzkich migdałów. Można go siać do gruntu z nasion, zakopywać fragmenty kłącza lub uprawiać w zanurzonych pod wodą koszach, dzięki czemu łatwiej można reagować na zmiany poziomu wody, jak również ułatwia to zbiory.

Mam nadzieję, że opisy tych czterech roślin przydadzą się Wam nawet jeśli nie bezpośrednio, to jako inspiracja dla własnych poszukiwań takich ciekawych, przydatnych, pożytecznych i łatwych w uprawie gatunków. Jestem przekonany, że są one wszędzie wokół nas i czekają tylko na to, aby je odkryć, a właściwie, aby sobie o nich przypomnieć, bo towarzyszą nam od dawna, tylko ostatnio o nich zapomnieliśmy.

 

Artykuł powstał dzięki wsparciu udzielonemu za pośrednictwem witryny https://patronite.pl/Permisie

Patroni Artykułu:
Mariusz
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy

Dziękuję!



 

rośliny permakulturowe

Zobacz również

Błędy w permakulturze i permakulturowym ogrodnictwie.
Kuchnia Permakulturowa: Odcinek 9 - Hodujemy mikroorganizmy glebowe.
„Wszystko” o ściółkowaniu

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...