Cytadela Grozy to drugi zeszyt serii Star Wars Komiks wydany w tym roku przez Egmont Polska, stanowiący poniekąd kontynuację poprzedniego numeru serii, czyli Doctor Aphry: Ściganej Przez Wszystkich oraz łączący serię o Doctor Aphrze z flagowym marvelowskim cyklem Star Wars. Za scenariusz odpowiadają dobrze znani czytelnikom komiksów Kieron Gillen i Jason Aaron, zaś rysunkami zajęli się Marco Checchetto, Salvador Larroca i Andrea Broccardo. Polski przekład jest z kolei dziełem Jacka Drewnowskiego.
Już na wstępie mojej recenzji muszę zaznaczyć, że Cytadela Grozy jest najdziwniejszym i chyba najgorzej napisanym kanonicznym komiksem, z jakim przyszło mi obcować. Oś fabularna jest po części konsekwencją wydarzeń z poprzedniego zeszytu, skupiającego się na przygodach Doctor Aphry. Jeśli mieliście szansę go przeczytać, to wiecie, że niepokorna archeolożka zdobyła wówczas kryształ zawierający osobowość starożytnego Jedi – niejakiego Wiecznego Rura. Na początku Cytadeli Grozy Aphra odnajduje Luke’a Skywalkera i proponuje mu układ, dzięki któremu oboje zyskają coś potencjalnie bardzo cennego – niedoszły Jedi zdobędzie szansę przeszkolenia przez potężnego nauczyciela w postaci starożytnego Rura, zaś badaczka nieskończone źródło wiedzy o wydarzeniach sprzed tysiącleci. W umowie kryje się jednak haczyk, gdyż do uruchomienia kryształu potrzebna jest pomoc królowej władającej tytułową Cytadelą. Bohaterowie wyruszają na spotkanie z tajemniczą kobietą, a o sprawie dowiadują się Han, Leia i Sana Starros, którzy postanawiają wyruszyć na pomoc Luke’owi, sądząc, że został przez Aphrę uprowadzony.
I tutaj zaczynają się dziać naprawdę dziwne rzeczy…
Pominę fabularne niuanse, których nie chcę Wam zanadto zdradzać, abyście mogli sami kiedyś poznać tę historię (jeśli macie w sobie dość uporu i 20 zł w nadmiarze…), i od razu przejdę do mojej oceny. Widać wyraźnie, że scenarzyści Kieron Gillen i Jason Aaron starali się stworzyć dzieło na kształt gwiezdnowojennego horroru, jednak – choć wyszło im to nieco lepiej niż niesławnym Czerwonym Żniwom i Szturmowcom Śmierci – nie podołali postawionemu przed nimi celowi, ponieważ spod ich ręki wyszedł twór stanowiący dziwną mieszankę science-fiction, fantastyki, horroru oraz komedii, co było dla mnie wyjątkowo niestrawnym pomysłem.
Mamy zatem wielkie robale o mocno zakorzenionej hierarchii siły, które, wgryzając się w ciało ofiary, przejmują kontrolę nad jej układem nerwowym i zapanowują nad umysłem, lewitujące, gadające kryształy oraz królową, która bez wyraźnego powodu lubi wysysać siły witalne z osób opanowanych przez wspomniane wcześniej insekty (ze szczególnym uwzględnieniem rycerzy Jedi).
Muszę sprawiedliwie oddać, że dość mierną fabułę ratują zacne i wzbudzające uśmiech dialogi między bohaterami, które, podbudowując nieco ogólny odbiór komiksu, paradoksalnie rujnują w nim jakikolwiek klimat horroru.
Przyczepię się również do aspektów graficznych. Nie wiem, kto wpadł na „genialny” pomysł, aby rysowanie jednej serii komiksowej powierzyć aż trzem osobom (sic!), ale efektem tego jest spory dysonans w odbiorze wizualnym, przez który co rusz byłem wybijany z – i tak dość miałkiego – klimatu. Otrzymaliśmy trzy niezwykle odmienne od siebie style graficzne, oddzielnie stanowiące kawał świetnego kunsztu rysowniczego, ale jako całość powodujące nieładny miszmasz.
Podsumowując moje rozważania na temat Cytadeli Grozy, nie mogę niestety polecić Wam jej z czystym sumieniem. Jak do tej pory niemal każdy komiks Nowego Kanonu oceniałem w najgorszym wypadku umiarkowanie pozytywnie, lecz najnowsze wydanie serii Star Wars Komiks muszę ze szczerym bólem serca ocenić na dwóję z plusem (plus wyłącznie za fajne dialogi). Jeśli nie macie co zrobić z kwotą 20 zł, to wstrzymajcie się lepiej do następnego, czerwcowego numeru. Chyba że naprawdę mocno lubicie żarty Ahpry i jej niezastąpionych droidów – wtedy możecie zaryzykować, ale wyłącznie na własne ryzyko.
Trwa ładowanie...