Historia różowego kontenerka - część 2

Obrazek posta

Minął dzień. Siedzieliśmy w campie przy stole, kończąc obiad. W grupie trwały jakieś dyskusje, podczas których Beata Pawlikowska powiedziała zdanie, które mnie uderzyło:
- Nie istnieje zło, tylko dobro.
To stwierdzenie naprawdę mnie ubodło, bo w myślach i w sercu miałam wciąż obraz tego nieszczęśnika z Santa Rita.
- Jak to nie ma zła?! – zapytałam cała najeżona w środku. - A ten wczorajszy pies???
- Jaki pies? – spytała Beata.
Wtedy okazało się, że nie tylko ja go widziałam, ale inne osoby z grupy też. Zaczęli mówić:
- Wiesz, ten co leżał przy pierwszym domu w Santa Ricie.
- Umierający chyba – dodałam. I spytałam, jak wytłumaczyć to, że ci ludzie nie reagują, że dzieje się to na ich oczach, a oni nie rzucają się na pomoc.
- Życie tutaj jest twarde i proste, nie ma takich sentymentów. Oni sami są biedni i często walczą o swoje przetrwanie - tłumaczyła Beata, która Amazonię i to miejsce zna od 30 lat.

Nawet do głowy mi wówczas nie przyszło, że ta historia może mieć ciąg dalszy. I to jaki!

Kolejnego poranka na śniadaniu Beata podeszła do mnie i dotknęła mojego ramienia.
- Gosia - powiedziała - całą noc nie spałam wyrzucając sobie, że nie zauważyłam stanu tego pieska. Musimy coś zrobić. Nie można go tak zostawić.
Tymczasem ja też nie spałam, bo zwątpiłam w to, co zobaczyłam. Porozmawiałam z członkami naszej grupy i okazało się, że część osób widziała bardzo chore zwierzę, a część z nich po prostu śpiącego, brudnego psa. Gdzie była prawda? Czyżby moja nadwrażliwość spłatała mi aż takiego figla? Przecież to niemożliwe! Podzieliłam się tymi myślami z Beatą i zadumałyśmy się nad naszymi umysłami, które robią takie rzeczy. Jej umysł nie pozwolił spać z poczucia winy, mój próbował przedstawić sprawę w lepszym świetle...
- Musimy to sprawdzić – powiedziała Beata i ogłosiła - kto chce jechać z nami? Spotykamy się w łodzi za 10 minut. Sprawdzimy, jaka jest rzeczywiście sytuacja.
Tak się też stało. Wsiedliśmy w kilka osób do  naszej drewnianej łódki w asyście Diego i Ka i pomknęliśmy rzeką Javari do wioski Santa Rita. Bałam się tego, co tam zobaczymy, tymczasem już naprzeciwko przystani, przy środkowym domu na palach zobaczyłam tę sunię! Z całą pewnością nie umierała, przynajmniej nie w tej chwili. Miała jednak wyrok z odroczonym terminem wykonania, ponieważ całe jej ciało było zaatakowane przez pasożyty. Gołym okiem był widoczny świerzb, okropne świerzbowe skorupy na tylnej części ciała, a kiedy się nad nią pochyliłam, karmiąc ją jajecznicą zabraną w tym celu z campu, zobaczyłam, że na jej ciele nie ma ani milimetra kwadratowego wolnej przestrzeni. Suczka jest czarna, więc nie widać tego na zdjęciach, jednak musicie uwierzyć mi na słowo, że zamiast sierści miała płaszcz z wbitych w skórę lub ruszających się, skaczących pcheł, a nad nią krążyły chmary much, czy cokolwiek to było. Sunia miała wydęty brzuszek i żebra na wierzchu. Wyglądała strasznie, ale przynajmniej nie umierała!  Wszyscy chyba odetchnęliśmy z ulgą, choć ja, szczerze mówiąc, tylko troszeczkę. Bo jednak nadal było to zwierzę bardzo potrzebujące pomocy. Pochyleni nad nią zaczęliśmy już snuć rozważania, że powinna pojechać do lekarza, że powinna zostać wyleczona i dobrze byłoby znaleźć jej kogoś, kto ją adoptuje kiedy to się stanie, bo inaczej zostanie odesłana z powrotem do tej wioski, a tam za chwilę będzie to samo.
- Ja ją adoptuję! – powiedziałam z pełnym przekonaniem, choć nie wierząc w to ani odrobinę. No bo też na jakiej podstawie miałabym w to uwierzyć, tysiące kilometrów od domu, na innym kontynencie!

Wróciliśmy do bazy i życie toczyło się swoim rytmem, tymczasem Beata nadal wracała do tej sprawy i widać było, że męczy ją to tak jak mnie.
- A gdyby tak… -  zaczęła ze mną rozmawiać następnego dnia. - A gdyby tak zrobić zbiórkę i zebrać pieniądze na kastrację wszystkich psów w Santa Rita?
- Niestety! - pokiwałam przecząco głową. - Nie da się tego tak przeprowadzić – argumentowałam. - Wszystkie te zwierzęta są chore i nie można po prostu przyjechać i w takim stanie je wykastrować. Jest to zadanie na kilka tygodni, one wymagałyby przede wszystkim wyleczenia, odrobaczenia i dopiero wtedy można by mówić o takiej akcji. Trudno to przeprowadzić, jeśli najbliższy weterynarz jest 7 h płynięcia łodzią stąd… Zresztą nie podjęłabym się organizowania takiej zbiórki, skoro tyle zwierząt w Polsce wymaga pomocy. Poza tym, wiesz, nigdy nie staram się naprawiać całego świata, ale moim zadaniem jest naprawić świat jednego zwierzęcia. Tym razem chciałabym to zrobić dla niej, dla Rity – w tym momencie z bezdomnego, zapchlonego, głodnego kundla ta malutka suczka stała się istotą z imieniem, osobą zwierzęcą, kimś kogo nie można już zlekceważyć czy zapomnieć.

Trochę zdjęć i pierwszych filmów.  Na jednym ze zdjęć widać jaka jest malutka. 

Rita 1

Rita 2

Rita 3

Rita 4 Rita próbuje się pozbyć części much tararzając się.

 

cdn. 

Rita historia różowego kontenerka Amazonia

Zobacz również

Podziękowanie za dotychczas
Historia różowego kontenerka – część 3
Historia różowego kontenerka - cz. 4

Komentarze (14)

Trwa ładowanie...