Prawo gangu
Amerykański serial „Tulsa King” opowiada historię mafijnego bossa, który po odsiedzeniu 25 lat w więzieniu (przez cały czas milczał, nikogo nie wsypał), chce wrócić do gangsterskiej roboty i dowiaduje się, że jego miejsce jest już zajęte. W dawnym gangu widziany jest niechętnie, biznesy, którymi się zajmował, są teraz w rękach innych, znacznie młodszych kapo. Ponieważ jednak jego zasługi są znaczne, dostaje propozycję, by się przenieść z Nowego Jorku do Tulsy, średniej wielkości miasta w Oklahomie, w rozumieniu świata przestępczego niczyjego. Tam może zainicjować mafijny przyczółek, rozpocząć zbiórkę haraczy, zorganizować handel narkotykami – generalnie zorganizować bandziorstwo w pełnym wymiarze i z tego żyć. Ma stać się tym, kim był Pershing z Pruszkowa, kiedy zainfekował przestępczością pół Polski. W serialu rolę mafijnego bossa gra 75-letni Sylvester Stallone i jest to jego pierwsza mafijna rola, zarazem pierwsza w serialu telewizyjnym. Scenariusz napisali ci sami ludzie, którzy pisali świetną „Rodzinę Soprano”, więc fachowcy. Oglądam, nie jest źle. Tyle tytułem wprowadzenia.
W realnym życiu mafijnym jest dokładnie tak samo. Mafie nie porzucają swoich wiernych żołnierzy, zawsze znajdą dla takiego jakieś zajęcie, żeby czuł się potrzebny i miał solidne zarobki. Zadbają o jego rodzinę. Jak będzie trzeba – wyślą go jako rezydenta na drugi koniec Stanów, a w Polsce wyślą z Pruszkowa na Wybrzeże, żeby pohasał, zarobił, wypoczął. Porzucony może być niebezpieczny, działać na własną rękę, w rozgoryczeniu pójść na współpracę z policją, cholera wie. W tym względzie partie polityczne przypominają swym działaniem mafie, a PIS to już w ogóle.
Wysłanie Kurskiego do Waszyngtonu na posadę w Banku Światowym jest jego Tulsą. Sześć lat z niezłą pensją, milion złotych rocznie bez podatku, do tego pełne utrzymanie, mieszkanie, samochód, wikt i opierunek dla całej rodziny oraz pokryte koszty ewentualnej edukacji dzieci. Żyć nie umierać. Gdyby miał zostać w Polsce, czekałaby go bezustanna użerka, kłopoty z chodzenim po ulicy, bo lubiany nawet we własnym środowisku nie był. W USA odetchnie powietrzem zgniłego kapitalizmu, nauczy się grzecznie odpowiadać „Good morning” i może nawet powie komuś „I’m sorry”.
Nie będzie pierwszym. To są stare praktyki jeszcze z czasów PRL. Na przykład taka historia, którą dobrze pamiętam. 10 marca 1971 r. na konferencji prasowej w Warszawie w obecności tłumu dziennikarzy, kamer telewizyjnych i radiowych mikrofonów wystąpił niejaki Andrzej Czechowicz. Nikomu nieznany zawodnik, absolwent historii Uniwersytetu Warszawskiego, który kilka lat spędził w Monachium jako pracownik Radia Wolna Europa. Został przedstawiony światu jako as wywiadu PRL „kapitan Czechowicz”, który właśnie został odwołany do kraju „po wypełnieniu misji, przeniknięciu do wrogiej radiostacji i zdobyciu jej sekretów”. Huczna akcja medialna, prezentacja w gazetach i telewizji, miały być sukcesem medialnym ekipy Edwarda Gierka. Tymczasem spaliła agenta całkowicie. Nie było mowy, żeby nie tylko działał dalej, ale by go gdziekolwiek zatrudnić, a nawet żeby spokojnie mógł wyjść na ulicę (ludzie pluli mu pod nogi). A żyć musiał i chciał. Wkrótce więc wysłano go na placówkę dyplomatyczną do Ułan Bator w Mongolii. W latach komunizmu – odludzie. Nic tam nie robił. Gdy po paru latach wrócił – błąkał się bez pracy i jedynie odbierał stałą pensję od ówczesnej ubecji. Dziś ma 85 lat i podobno próbuje pisać pamiętniki.
W realu gangsterskim największy rywal Pershinga miał proroczą ksywę Dziad i był łachudrą z Wołomina (dokładnie z Ząbek). Warto o tym pamiętać, kiedy Dziadem nazywa się dziś mafijnego capo di tutti capi z Żoliborza. Coś w tym jest. Dzisiejszy Dziad zapowiadał w kampanii wyborczej osiem lat temu, że przeorze polskie sądy, prokuraturę i konstytucję głębokim pługiem. Mnie cierpła skóra, a opozycja puszczała to obok uszu. Uważała, że to bałamutna pełna kitu wyborcza gadka. Tymczasem to był precyzyjny plan. Przed ostatnimi wyborami dziad obiecał: „Zbudujemy nowe elity, w tym także elity finansowe” (to ostatnie dobitnie podkreślił). Wiedział, że członkowie jego gangu domagają się profitów. Było oczywiste, że miał zamiar zorganizowania dogodnych warunków dla licznych przewałów, aktów grabieży państwowego majątku, może nawet do obalenia ustroju na wzór rewolucji bolszewickiej, której głównym celem było odebranie majątku bogaczom i przekazanie go swoim (pod pozorem przekazania go „robotnikom i chłopom”). Żeby tego wszystkiego dokonać – potrzebował własnych zblatowanych sędziów i propagandy. Jego consigliere został Jacek Kurski. Permanentny i krańcowo nielojalny typek, kłamca, który go wydymał parokrotnie, bezwzględny cynik, za kasę gotów zrobić wszystko. Także zdemoralizować i okłamać cały naród.
Poprzednicy Kurskiego w kwestii kreowania pisowskiej wizji, Adam Bielan i Michał Kamiński, w sumie pierwsi stratedzy kampanii wyborczych PIS, napatrzyli się na konwencje wyborcze Republikanów w USA (specjalnie tam pojechali). Spodobała im się oprawa, rewiowa stylistyka mityngów, pełna baloników, bon motów, ale czegoś brakowało. Okazało się, że banalna wrzutka Kurskiego o „dziadku z Wehrmachtu” uczyniła więcej spustoszenia, niż wszystko inne do kupy razem wzięte. Wraz ze strategią Kurskiego zatytułowaną „ciemny lud wszystko kupi” – zdała egzamin. Za takie przysługi Kaczyński wynagradza sowicie. Po krótkim pobycie na wygnaniu w Brukseli (spora kasa i zero roboty) Kurski wrócił, dokonał żałosnej samokrytyki i dostał funkcję prezesa TVP. A Polska dostała cios w serce.
W żadnej mafii takich ludzi nie wyrzuca się na śmietnik. Kurski uprawiał na Polsce swoje ju jitsu na narodzie bez limitu, z użyciem narzędzi tak paskudnych, że działania komunistów na ich tle jawią się jak pieszczoty. A jednak poleciał ze stanowiska. Dlaczego? Domysły są różne. Być może urósł za bardzo, coś chlapnął w kuluarach, co dotknęło małego wodza. Może zdradził jakieś niecne zamiary, może zadeklarował lojalność któremuś z wrogów wodza. Może zaproponował kampanię wyborczą w tak brutalnym wymiarze, że nawet Dziad wymiękł i pękł. Może z anteny TVP poleciało coś, czego żoliborski boss nie polubił. A może wysłano go, by poszpiegował i donosił co tam w tym Banku Światowym się planuje, tak jak Morawiecki szpiegował u Tuska, jako rzekomy doradca?… A może uciekł, bo się czegoś bał? Można mnożyć "może". Niektórzy sugerują, że mały przestraszył się siły medialnego szwadronu Kurskiego, który ostentacyjnie pozwalał sobie na usuwanie Morawieckiego z przekazów telewizyjnych. A może zadziałała biografia Jarosława Kurskiego, w której starszy brat Jacka ujawnia, że są żydowskiego pochodzenia? W kręgach cywilizowanych nie miałoby to znaczenia, ale w kręgach prawicy taka karta to Czarny Piotruś. Do tego okazało się, że Jacek Kurski sam miał dwóch wujków w Wehrmachcie... Nie sądzę, żeby stratedzy Platformy chcieli rzucać takimi argumentami, ale dla wodza mógł to być kij w szprychy.
W filmie „Ojciec chrzestny” (wszystkie trzy części) pokazane jest korumpowanie polityków na różne sposoby. Perswazją, szantażem, przekupstwem, groźbą – jak się da. Zblatowani przedstawiciele władz są chronieni, ich rodziny także. W cudownej scenie zabójstwa zdradzieckiego mafioza Sollozzo przez niewinnego do tego momentu Michaela Corleone (Ala Pacino), kulkę w czoło dostaje również oficer policji, który na rzecz mafii wykonywał wiele zadań, od tuszowania afer po umożliwienie zabójstw. Jak się przyjrzeć końcom żywotów Ireneusza Sekuły z SLD czy Jacka Dębskiego z AWS i kręgów prawicy (pierwszy strzelił sobie w serce kilka razy, zanim zginął, drugi został zastrzelony na ulicy w porachunkach gangsterskich), także i takie metody są nieobce w świecie polityki. ("Dla mnie zastrzelić ciebie, to jak splunąć" - powiedział kiedyś Kaczyński do Tuska). PIS jednak trzyma w szachu swoich żołnierzy prozaicznymi metodami. W końcu po coś wymyślono fuchy w radach nadzorczych, na placówkach dyplomatycznych, stanowiska w instytucjach publicznych. Tam się lokuje żony, mężów, ciotki, synów i tym sposobem trzyma ludzi na krótkiej smyczy. Syna Mariusza Kamińskiego (szefa CBA) zainstalował dokładnie w tym samym Banku Światowym ten sam, co Kurskiego, Adam Glapiński. Bezrobotny syn globtrotera Ryszarda Czarneckiego dzięki fortelowi został posłem na Sejm, oraz członkiem rady nadzorczej Wrocławskiego Towarzystwa Sportowego. Jego drugi syn strasznie wybrzydzał i w końcu Morawiecki mu załatwił robotę w Polskiej Grupie Zbrojeniowej za grubą kasę. Syn Przyłębskich, szeregowy pracownik ratusza w Poznaniu, został znienacka dyrektorem w Banku Pekao.
Dla kontrastu: Donald Tusk dostał furii, kiedy się dowiedział, iż wiceprzewodnicząca jego Platformy Obywatelskiej Zyta Gilowska korzystała z tanich, ale płatnych ekspertyz swojego syna, zaś synową zatrudniła jako szefową swojego biura poselskiego. To wystarczyło, by zarzucić jej nepotyzm. Pani Zyta ostentacyjnie odeszła z PO i trafiła… do PIS.
Bezpański Kurski byłby niebezpieczny. Za dużo wiedział, miał za duże wpływy. Zwłaszcza w Polsce, na stanowisku ministerialnym, które mu się marzyło. Kaczyński dobrze pamiętał, że wcześniej Kura kumplował się z Ziobro, że miał zatargi z Morawieckim, że raz już rozbił Prawo i Sprawiedliwość od środka. Ale wiedzę ma zbyt rozległą, by o nim zapomnieć. Trzeba mu było znaleźć Tulsę. Miejsce dalsze od Polski, niż Mongolia, z dobrze płatną robotą, pokusą światowego życia, hajsem na wszystko. A że Kurski jest "człowiekiem inteligentnym i politycznym chuliganem" może i tam coś zdziałać (co zasugerował Marek Belka), tyle że nie wiemy, czy Polska na tym cokolwiek zyska.
ZH
fot. Marcin Gadomski
Trwa ładowanie...