Marjorie Holmes (1910-2002), amerykańska felietonistka i pisarka, napisała kiedyś, że “w Boże Narodzenie wszystkie drogi prowadzą do domu”. Te przekonania podzielał pierwszy i jedyny proboszcz ewangelickiej parafii w Smolcu, pastor Wilhelm Treblin (1880-1969), który z rozrzewnieniem wracał myślami do Świąt Bożego Narodzenia spędzanych w jego rodzinnym domu we Wrocławiu i w podobny sposób celebrował je wraz ze swoją rodziną i przyjaciółmi na smoleckiej plebanii:
“Jakaż magia wiąże się z tymi wspomnieniami! A nawet więcej - tajemnica! Wyobraźnia zaczynała pracować tuż po tym, gdy mój ojciec wchodził do domu i mówił: “Wygląda na to, że jest czerwony, niebieski, kłujący itp”. Pierniki przygotowywano 8 tygodni przed Świętami Bożego Narodzenia. Ależ to było bajeczne! 8 dni przed krojono kulki z ciasta w drobne kostki. Mogliśmy brać w tym udział, gdy podrośliśmy. Same pierniki pieczono natomiast u piekarza. Nic mi nie wiadomo o tym, czy moja matka sama piekła inne ciasta w piecu kuchennym, czy też wysyłała ciasto do piekarza. Nawet w okresie świątecznym nie serwowano u nas wielu ciast. Jakże wspaniałe było popołudnie w dniu 24 grudnia! Widzę nas, troje dzieci (nasza siostra Grete, która była 13 lat starsza od naszego brata Martina, nie zaliczała się już do “dzieci”) kucających w pokoju dziecięcym; była tam zasłona, za którą wisiały fartuchy i ubrania robocze. Wczołgiwaliśmy się pod nią we trójkę i czekaliśmy tam w ciemności. Magda [starsza siostra Wilhelma - przyp. S.K.] opowiadała historie “z dreszczykiem”. Później przekazywaliśmy sobie kilka słów, z których każdy musiał sklecić jakąś historię. Potem Dzieciątko Jezus dzwoniło do drzwi, które się otwierały. Choinka, którą zawsze wybierał ojciec i która zawsze sięgała od podłogi do sufitu, mieniła się bajecznymi kolorami świateł. Papa siadał przy fortepianie i śpiewaliśmy razem wszystkie pieśni. My, malcy, recytowaliśmy “Ty kochany, święty pobożny Chryste…”, a potem otrzymywaliśmy prezenty.
Choinka była dla nas uosobieniem tego, co najwspanialsze. Włosy Dzieciątka Jezus, pozłacane orzechy i jabłka, gęsi marcepanowe, szynka, nadziewane zające - wszystkiego po cztery porcje (jedna po drugiej znikały, aż odkryliśmy, że te “skarby” kradł Peter, nasz czarny kocur). Magda co roku dostawała lalkę, ja aż do prymy [jedna z ostatnich klas w gimnazjum - przyp. S,K.] otrzymywałem klocki Anker-Steinbaukasten.
Po obdarowywaniu prezentami przychodził do nas stryjeczny dziadek Ferdinand Treblin wraz z siostrą ojca i obu mężczyznom serwowano zupę z ikry karpia, a pozostali dorośli jedli rybę w sosie piwno-piernikowym. My, dzieci,dostawaliśmy pieczone kiełbaski. Posiłek ten odbywał się zawsze w atmosferze pewnej powagi. Potem często pojawiali się różnego rodzaju goście, kawalerowie jak przyjaciel i kolega ojca, brat Eugen, profesor Tardy, którego się trochę baliśmy, ponieważ przeważnie pytał o to, jak nam idzie w szkole. a także bezdzietna, nieco dziwna lekarska para małżeńska Schwahnów (pani Schwahn była towarzyszką zabaw dziecinnych mojej matki). Gdy tylko ci goście się pojawiali, my, dzieci, znikaliśmy pod choinką, i snuliśmy bajkowe historie z cieni tego drzewka rzuconych przez powoli palące się lampki na sufit.
Jakże wspaniały był poranek pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia! Wszyscy “duzi” byli już wówczas w zawsze przepełnionym kościele, w którym mój ojciec jako prepozyt zawsze wygłaszał kazania podczas wszystkich ważnych świąt. (Gdy wchodził na ambonę, jako ostatni wrocławski duchowny nosił na sobie albę, lnianą koszulę z krótkim rękawem, która została naciągnięta na togę.) Tak więc nasza trójka była razem. Wczołgiwaliśmy się pod najniższą gałąź choinki. Magda ze wszystkimi swoimi lalczanymi dziećmi - ja też miałem wyjątkowo ohydną lalkę, ale nadałem jej szlachetne imię "Frieda von Falkenstein". Brat Martin, który już jako dziecko miał dar naśladowania ludzi, wchodził do pokoju kuśtykając jak nasz lekarz domowy, dr. Reichel, i pytał, czy wszyscy są zdrowi. Potem patykiem osłuchiwał serca wszystkich lalek. [...] Cudowne było również gotowanie! Z okazji urodzin i Świąt Bożego Narodzenia każde z nas dostawało batonik „czekolady”, która jeszcze wtedy była czymś bardzo drogocennym, plus orzechy, cukier, może trochę mleka - tak powstawały najwspanialsze dania. Magda pewnego razu wpadła na genialny pomysł wyprodukowania “bitej śmietany”. Wolę nie relacjonować, jak ją zrobiliśmy. W każdym razie nie zjedliśmy tej “pysznej” potrawy, ale oddaliśmy ją naszej krawcowej, pannie Kunzbaum, która, niczego nie podejrzewając, zjadła ją i nawet nie miała mdłości”.
Przetłumaczył i przypisami opatrzył Sebastian Kotlarz. Tekst i zdjęcia pochodzą z archiwum rodziny Treblinów.
Trwa ładowanie...