"Legenda" Armii luźno łapie do dziesiątki moich ulubionych albumów ever. Niby katolickie pitu-pitu, a takie coś w sobie ma, że uwielbiam. Co konkretnie? Nie wiem. Może to brzmienie, które jest brudne jak moje sumienie. A może bijący z tej muzy mrok, przy którym moja czarna dusza jaśnieje jak supernowa. Oceńcie same.
(Albo nie oceniajcie, wersja samafiza też jest, wiadomka.)
Film:
BTW: Przez nowych patronów przeklikam się całkiem zaraz.
Trwa ładowanie...