(Nie)przyjaciel

Obrazek posta

Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!

– Dlaczego podkładałeś bomby?

– Bo mułła mi kazał.

– Dlaczego go posłuchałeś? Przecież wiesz, że dla ciebie też to jest niebezpieczne?

– Ale mułła powiedział, że gdy to robię, jestem niewidzialny…

Oto fragment rozmowy schwytanego przez afgańskie siły bezpieczeństwa taliba z szefem jednego z dystryktów prowincji Ghazni. Zrelacjonował mi ją świadek – dowódca polskiego PRT – ilustrując w ten sposób motywy działania części bojowników.

„Najgłupszych zabiliśmy na początku, teraz walczymy z najmądrzejszymi” – mówią o swoich działaniach w Afganistanie Amerykanie. Jak wyjaśnić tę pozorną sprzeczność? Prosto – największym wrogiem koalicji nie są zwykli bojownicy ani tym bardziej najmowani do kopania min chłopi, lecz dowódcy oddziałów. Oni doskonale wiedzą, że wiszące nad bazami balony czeszą teren wokół, przekazując obraz do centrów operacyjnych. Że to samo robią samoloty bezzałogowe, tyle że na dużo większym obszarze. I że dostrzeżeni z powietrza kopacze raczej prędzej niż później mogą się spodziewać ataku. A mimo to nieustannie posyłają ludzi na wykopki.

W tej uporczywości widzą swoją szansę. A ich mądrość wynika z faktu, że większość Afgańczyków nie potrafi czytać ani pisać. A z rzeszy analfabetów bardzo łatwo wyłuskać kopaczy i wmówić im rozmaite – z naszej perspektywy – niedorzeczności.

Na przykład niewidzialność…

Afgańscy bojownicy z rzadka stają do walki twarzą w twarz. Nie, nie – to nie jest dowód ich braku odwagi. To za sprawą gigantycznej przewagi ISAF dowódcy „duchów” – jak czasem nazywają swoich przeciwników polscy żołnierze – decydują się na skrytobójstwo, czyli ataki przy użyciu IED. Obrzydliwe? Owszem. Ale zarazem racjonalne. Zadziwiająco racjonalne, jak na ludzi, którym zarzuca się religijny fanatyzm.

Do namierzania talibów angażuje się rozmaite środki. Czasami informacja o tym, że w jakiejś wiosce znajduje się uzbrojona grupa rebeliantów, pochodzi z bezzałogowców. Innym razem dane na ten temat zdobywa wywiad – poprzez kontakty ANA i ANP czy sieć własnych informatorów. Lecz gdy na miejscu pojawia się patrol, często zastaje jedynie kobiety, dzieci i starców. Bojownicy dają nogę kanałami albo wieją na skuterkach. Niektórzy bunkrują się w dobrze zamaskowanych skrytkach, które czasami udaje się namierzyć – ale wyciągnięci z nich, okazują się przyjaciółmi Polaków, zwolennikami prezydenta Karzaja i nowych porządków. No i, rzecz jasna, szczerze nienawidzą talibów.

Ich wersję zwykle potwierdzają wieśniacy…

„W wielu wioskach naszej prowincji mieszkańcy współpracują z talibami, bo niestety muszą” – wyjaśniał mi swego czasu oficer polskiego kontyngentu. „To z nich mieszkańcy kilku obejść wyemigrowali na saksy do Pakistanu (to oficjalna wersja). Od wiosny do jesieni trzeba mieć niebywałe szczęście, aby spotkać tych ludzi we własnych domostwach. W rzeczywistości przebywają w okolicy wraz z pozostałą częścią komanda i terroryzują miejscowych”.

To właśnie terror – obok powiązań rodzinno-sąsiedzkich – zapewnia rebeliantom wsparcie wieśniaków.

„Terror polega na tym, że gdy inny mieszkaniec wioski czy też okolicznej osady nie chce współpracować z talibami (nie nakarmi, nie udzieli schronienia, poda informację do wojsk ANA lub ISAF, nie wyśle kogoś z domowników do pomocy), to może być pozbawiony ucha, dłoni, nosa, stopy” – wymieniał wspomniany oficer. „Ponadto dodatkowym czynnikiem jest wynagrodzenie dla żołnierzy talibów, które jest wyższe od wynagrodzenia dla ANA czy ANP”.

Ale „duchy” czasami się materializują. Pamiętam, jak na początku września 2009 roku Polacy ujęli trzech afgańskich bojowników. Wracające do Giro Rosomaki dwukrotnie ostrzelano. Talibowie chcieli wciągnąć patrol do walki w najbliższej wiosce i, najpewniej, odbić swoich.

Wiedzieli, co robią – w sieci lepianek („chatek z gówna” – jak mówią Polacy) przewaga żołnierzy maleje. No i skraca się dystans, z którego można zaatakować transportery. Wtedy „rury”, a już zwłaszcza działka bezodrzutowe, mogą się okazać dużo bardziej skuteczne. Talibowie dysponują obydwoma rodzajami broni. I mają świadomość ich skuteczności. Na szczęście z ich wyszkoleniem nie jest najlepiej.

Uczą się – to prawda.

– Kiedy byłem tu dwa lata temu, szuszaki uciekały na sam widok Rosomaków. Dziś zaciekle na nie polują – opowiadał mi latem 2009 roku jeden z żołnierzy stacjonujących w Giro. – Kiedyś ostrzeliwali konwój, a gdy wychodziliśmy z wozów, spierdalali w podskokach. Teraz podejmują walkę.

Już wówczas talibskie zasadzki – w porównaniu z rokiem 2007 – były lepiej przemyślane. Niektóre zasługiwały na miano taktycznych majstersztyków. A podkładane ładunki wybuchowe wskazywały na stale rosnące umiejętności saperskie. Jednak wbrew temu, co powtarzano w poświęconej Afganistanowi publicystyce, tylko nieliczni bojownicy trafiali do obozów szkoleniowych na pograniczu z Pakistanem. Po prostu, tych baz – głównie na skutek działalności amerykańskich uzbrojonych bezzałogowców – było coraz mniej.

„Czynnikiem poprawiającym skuteczność talibów jest napływ wysokiej klasy specjalistów z doświadczeniem bojowym z Iraku, gdzie już nie ma zbyt wielu celów do odpalenia” – tłumaczył cytowany wcześniej oficer, żądając wręcz, by nie demonizować taliba. Nie robić z niego superbojownika, bo zwykle to „miejscowy wieśniak, tyle że dowodzony przez specjalistę z doświadczeniem”.

Przykładem niskiej wartości przeciętnego bojownika miała być kwestia celności ognia.

„Kilka razy byłem pod ostrzałem i szału nie robiło” – przekonywał ów wojskowy. „Głównym sposobem celowania jest tak zwane ‘strzelanie po lufie’, a przyrządy celownicze pozostają nieużywane. Więc gdy już kogoś trafią, to bardziej kwestia przypadku niż wyszkolenia”.

A skoro o broni strzeleckiej mowa. Pisałem już, że wbrew potocznym wyobrażeniom, główną spluwą talibów wcale nie jest kałach. „Turbaniarze” częściej używają karabinów PK i SWD (również radzieckiej konstrukcji). Kto nie wierzy, niech zapyta lekarzy, którym zdarzyło się ratować żołnierzy ANA, postrzelonych w trakcie potyczek z talibami. Pechowy „anusiak” zwykł po wszystkim pytać doktora, jakim pociskiem oberwał. Gdy słyszał, że z AK, był prawie pewien, iż dostał od swojego…

Dziedziniec więzienia w Ghazni. Część tych mężczyzn to ujęciu talibowie. Jesień 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Pisząc o przeciwnikach Polaków, warto zmierzyć się z mitem, wedle którego koalicja walczy u podnóży Hindukuszu z Al-Kaidą. O jego sile przekonaliśmy się przy okazji śmierci Osamy bin Ladena – kiedy pojawiły się głosy, że w takim razie nie ma już powodów, by pozostawać w Afganistanie. Czy takie oczekiwania miały wówczas rację bytu?

Gdy w 2001 roku zaczynała się amerykańska operacja, jej nadrzędnym celem była likwidacja baz i grup terrorystycznych, występujących pod szyldem Al-Kaidy. Talibom dostało się niejako przy okazji – Amerykanie wsparli walczące z nimi afgańskie ugrupowania nie z zamiłowania dla pokoju czy praw obywatelskich; pomogli zniszczyć reżim mułły Omara, gdyż ten udzielał schronienia kierowanym przez Osamę bin Ladena islamskim terrorystom.

Zasadniczy cel operacji został już dawno osiągnięty – Al-Kaidę zdziesiątkowano, nie tylko zresztą w Afganistanie, ale i na całym świecie. Realnie jako siła bojowa przestała się liczyć. Zabicie Osamy bin Ladena było więc tylko efektownym dopełnieniem tego procesu.

Nie oznaczało ono jednak końca afgańskiej wojny, gdyż w międzyczasie – także na skutek zaniedbań Zachodu – doszło w tym kraju do restytucji ruchu talibów, którym sprzyjać zaczęła już nie tylko retoryka świętej wojny, ale również chęć walki z obcymi. Co więcej, wzmogła się również działalność zbrojnych grup przestępczych. Bo właśnie zmorą Afganistanu jest nie tylko wojna partyzancka, ale i narkotyki. I nie chodzi jedynie o to, że za pieniądze zdobyte na uprawie opium talibowie finansują swoją działalność. Partyzancką taktykę stosują też „zwyczajne” grupy przestępcze, ochraniające uprawy i przerzuty narkotyków. A od kilku lat usiłujące również przejąć drugi najbardziej dochodowy biznes w tym kraju – samochodowy transport towarów.

Trudno z dostępnych statystyk wyodrębnić dane mówiące o działalności przestępców. Wiadomo, że i oni patrolują drogi, podkładają ajdiki, ostrzeliwują konwoje. Czasem uderzają prewencyjnie, gdy szykuje się przerzut i trzeba zniechęcić koalicjantów do ustawiania punktów kontrolnych, czasem, by odwrócić uwagę od już jadącego konwoju z kontrabandą. Bandyci atakują również z zemsty, choćby za utracone uprawy czy składy amunicji, bywa, że do kontaktu dochodzi przez przypadek.

Jak zatem widać, ludźmi, którzy usiłują zabijać polskich żołnierzy, kieruje dość szerokie spektrum motywów.

ANP to prawdziwy krzesełkowy potentat. Centrum Ghazni, listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Przyklejony do spustu odbezpieczonego kałacha palec raczej nie wywołałby we mnie niepokoju, gdyby nie sposób trzymania broni. U mnie w domu mówiło się o tym „majtanie”…

– Też się zastanawiam, czy przypadkiem nie wypali – idący obok żołnierz jakby czytał w moich myślach. Mijany przez nas mężczyzna w policyjnym mundurze chyba nie miał wrogich zamiarów. Tylko ten cholerny AK, jakby zrośnięty z jego gestykulującą ręką…

Nie pierwszy to taki widok w Afganistanie i pewnie nie ostatni. Bo nonszalancki stosunek do broni to jedna z wizytówek afgańskich policjantów. Ich innym znakiem firmowym jest umiejętność lokalizowania miejsc i przedmiotów nadających się do siedzenia. I samo siedzenie, traktowane z powagą, jakby było wpisane w zakres obowiązków służbowych.

Co zaś się tyczy miejsc i przedmiotów – nie chodzi tylko o poczciwe plastikowe krzesełka, które pojawiają się nie wiadomo skąd, w ilościach, które czynią z ANP prawdziwego krzesełkowego potentata. W Kabulu widziałem „gliniarza” siedzącego w toi-toiu zaadaptowanym do funkcji budki wartowniczej. W Ghazni jego koledzy po fachu wykorzystywali w tym celu beczki po paliwie, wyrwane z aut fotele, murowane słupy ogrodzeń czy kupki gruzu. O miejscach tak oczywistych jak maska samochodu już nie wspomnę.

Jednak czegokolwiek by o funkcjonariuszach ANP nie mówić, mają chłopaki iście ułańską fantazję. Będąc świadkiem przekazania im przez Amerykanów kilku Hummerów, załapałem się na jazdę próbną. Wszedłem na ganerkę, co szybko okazało się złym pomysłem, bo afgański kierowca, regularnie nadużywający hamulca, zafundował mi nie lada przygodę. Gdybym był instruktorem nauki jazdy, z pewnością odesłałbym go na dodatkowe lekcje. Ten tymczasem, załatwiwszy z Amerykanami formalności, usiadł za kółkiem i pojechał do swoich…

W bazie Ghazni jest szkoła przygotowująca przyszłych afgańskich policjantów. Przyglądałem się kiedyś kursantom podczas porannej zaprawy – na komendy reagowali z opóźnieniem, szczerze mówiąc, sprawiali wrażenie wyciągniętych z łóżek leni. Na tym tle ów młody dynamiczny mężczyzna sprawiał bardzo pozytywne wrażenie. Listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Niech Was jednak nie zwiedzie nieco luzacki ton poprzednich akapitów – ANP to najbardziej skorumpowana i inwigilowana przez talibów struktura w Afganistanie.

„Nie raz nas podpierdolili” – pisał do mnie żołnierz IV zmiany, stacjonujący w Giro. „Na przykład w wigilię, akurat, gdy zebraliśmy się na patio, zaczął się ostrzał bazy. A w tym czasie cała policja poszła na górki (okoliczne wzgórza – wyj. MO). Przypadek? Jakoś nikt z nas w to nie wierzył, więc przenieśliśmy ich do osobnego budynku. (…) Sytuacja uspokoiła się dopiero, jak policja dostała ostrzał na górkach, a na komendanta wydano wyrok śmierci. Dopiero potem zaczęli sumiennie wykonywać swą pracę”.

Inny żołnierz pisał:

„Był przypadek na I zmianie, że kilku policjantów zginęło na posterunku od wybuchu IED, który sami konstruowali”.

We wrześniu 2009 roku zatrzymano jednego z lokalnych komendantów. To on miał przekazać rebeliantom informacje o planowanym polsko-afgańskim patrolu, w wyniku czego kilka tygodni wcześniej śmierć poniósł kapitan Daniel Ambroziński. Pamiętam, że informacja o aresztowaniu oficera w polskim kontyngencie została przyjęta sceptycznie. Sprawę prowadzili bowiem Afgańczycy, a już wcześniej nieraz się zdarzało, że aresztowani pod najcięższymi zarzutami policjanci po kilku czy kilkunastu dniach wychodzili na wolność. Ba, wracali do służby…

– Trzeba mieć oczy dookoła głowy – mówili mi żołnierze, mając na myśli polsko-afgańskie operacje. W tym czasie ich główny szef, naczelny dowódca ISAF generał Stanely McChrystal, tryskał urzędowym optymizmem. Spytałem, czy nie boi się, gdy wysyła na wspólne koalicyjno-afgańskie operacje dowodzonych przez siebie żołnierzy, wiedząc, że część komendantów ANP współpracuje z talibami.

– Bez względu na to, z kim współdziałamy – a dziś mówimy o afgańskich siłach bezpieczeństwa – zawsze przykładamy dużą wagę do tego, by należycie zabezpieczyć działania naszych żołnierzy. Nie obawiam się zatem bardziej niż w przypadku współpracy z innymi partnerami – odpowiedział mi generał.

Jednak na prawdziwe szczyty wznieśli się wówczas rodzimi politycy i wojskowi decydenci. Śmierć kapitana Ambrozińskiego odbiła się swego czasu w Polsce szerokim echem, nie mogło więc zabraknąć komentarzy, gdy pojawiła się informacja o zatrzymaniu winowajcy. I tak ze zdumieniem i złością czytałem dobre rady dotyczące konieczności zaostrzenia środków ostrożności w trakcie przeprowadzania wspólnych polsko-afgańskich operacji.

Tam, na miejscu, wojsko już wtedy robiło wszystko, by do minimum ograniczyć ryzyko zdrady, jakie niosło za sobą współdziałanie z afgańską armią, a przede wszystkim z policją. Była rzeczą oczywistą zasada bardzo ograniczonego zaufania – w praktyce wyglądało to tak, że afgańscy dowódcy dowiadywali się o zadaniach w ostatniej chwili. I nawet wówczas ich wiedza była szczątkowa. W takiej sytuacji „zaostrzenie” musiałoby oznaczać – ni mniej, ni więcej – oddanie Afgańczyków pod polskie dowództwo. Tymczasem polityczna formuła naszej obecności takie rozwiązanie wykluczała, gdyż ubezwłasnowolnienie afgańskich sił bezpieczeństwa oznaczałoby faktyczną okupację. Czy nie wywołałoby to jeszcze większego oporu – to już odrębna kwestia.

Sytuacja nie była beznadziejna, lecz rozwiązanie problemu leżało poza możliwościami polskiego kontyngentu. Dobry przykład płynął z szeregów afgańskiej armii – mniej podatnej na zdrady, bo lepiej niż policja opłacanej. Wojsko Polskie tych dysproporcji nie było w stanie wyrównać.

Przewaga ANA nad policją wynikała również z faktu, że jej żołnierze stacjonowali w innych regionach kraju niż te, z których pochodzili. Będąc anonimowi, chronili swoje rodziny przed zemstą talibów. A właśnie obawa o losy najbliższych, poza pieniędzmi, najczęściej pchała – i nadal pcha – Afgańczyków do współpracy z rebeliantami. Miażdżąca większość zadań ANP tak wtedy, jak i dziś ma niewiele wspólnego z tym, co robią policjanci na przykład w Polsce. Tak naprawdę afgańska policja to kolejna formacja zmotoryzowanej piechoty. Zatem wcale nie musi być „stąd” – znać terenu, lokalnego półświatka itp. Ale jak wyżej – metody rekrutacji do ANP wykraczały poza kompetencje polskiego kontyngentu.

Polacy, chcieli czy nie, byli – i wciąż są – na „brodaczy” skazani. Bo bez ich obecności nie można dokonywać przeszukań domów Afgańczyków.

-----

Nz. Mężczyzna podejrzewany o udział w rebelii, przetrzymywany w więzieniu w Ghazni. Jesień 2010 rok/fot. Marcin Ogdowski

wojna w afganistanie ISAF ANP ANA Wojsko Polskie talibowie

Zobacz również

Inni
Apokalipsa
Kursanci

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...