Tych wszystkich, którzy po tym wyjątkowo pretensjonalnym tytule wnoszą, że po raz kolejny zaserwuję dawkę pseudointelektualnego pustosłowia* muszę już teraz ostrzec, że tak właśnie będzie. Wcale nie oznacza to, że w jakichś sposób zniechęcam Was do czytania - po prostu chciałem, żebyście już w pierwszym zdaniu mieli wszystko wyłożone na tacy.
No, mając to wyjaśnione, zapraszam do lektury.
Okres urlopowo-wakacyjny sprzyja snuciu długich, leniwych przemyśleń, zwłaszcza tym, którzy nie mają nawet co marzyć o kilku dniach spędzonych gdziekolwiek poza swoim miejscem zamieszkania. Może to wynikać z różnych względów - czy to zawodowych, czy związanych z nauką (studenci biorący udział w kampaniach wrześniowych, wiedzcie, że o Was pamiętamy!).
Podczas długich, przesadnie gorących dni człowiek przechodzi w stan względnego zawieszenia – jasne, wykonuje swoje obowiązki (szczególnie zawodowe), ale nie ma się co oszukiwać, że po opuszczeniu miejsca pracy, załączamy swoisty tryb oszczędzania baterii. Jest to szczególnie widoczne w środkach komunikacji miejskiej, kiedy oprócz niewielkiego odsetka uczniów uradowanych ciągle trwającymi wakacjami, pozostała część pasażerów znajduje się w odmiennym stanie świadomości. Spod półprzymkniętych powiek wpatrują się w sobie tylko znany punkt w przestrzeni po drugiej stronie szyby, najczęściej z słuchawkami na uszach, robiąc wszystko by jak najbardziej odciąć się od otaczającej ich, rozgrzanej niemal do granic absurdu, smutnej, miejskiej rzeczywistości.
Rozumiem to doskonale, w lipcu nie raz łapała mnie podobna „zawiecha”, o dwóch sierpniowych tygodniach nie wspominając.
Jednakże nie należę do osób, które lubią bezczynnie spędzać wolne chwile.
Nie, nie zrozumcie mnie źle, nie jestem typem sportowca, wręcz przeciwnie, spokojnie można mnie zaliczyć do beznadziejnych przypadków niereformowalnych domatorów. Chodzi bardziej o to, że nie lubię, kiedy mój mózg nie pracuje.
Jak pewnie zdążyliście się domyślić, jestem też niespełnionym… twórcą (nie nazwę się pisarzem, przez szacunek dla pisarzy). Zdarzyło mi się popełnić teksty, które koniec końców przeczytali tylko nieliczni wybrańcy (przy tej okazji pozdrawiam naszego Naczelnego, który jeszcze nie ustosunkował się do wysłanego mu opowiadania!). Staram się w tychże opowiadaniach poruszać różnorodne kwestie i chociaż mój zapał związany z określonym tematem równie szybko gaśnie, co się zapala, w miarę możliwości przelewam wybrane myśli na papier, zgodnie z niespełnianym postanowieniem „jeszcze do tego wrócę”.
Dobrze, skończmy już to budowanie napięcia.
Nie do końca wiem kiedy, ani w jakich okolicznościach się to zdarzyło (wiem tylko, że było bardzo, bardzo, bardzo gorąco), ale pewnego razu naskrobałem na kartce papieru krótkie zdanie: „zło złu nierówne”. Oczywiście, nie jest to myśl rewolucyjna, odkrywcza, czy chociażby intrygująca, ale stwierdziłem, że świetnie nadaje się do poruszenia w kontekście rozważań na temat świata Gwiezdnych Wojen. Szczerze mówiąc, zapomniałem także, jaki był kontekst tego konkretnego przemyślenia, równie dobrze mogło to dotyczyć plotek o zmianie Kathleen Kennedy na stanowisku głównodowodzącej Nowym Kanonem, jak i zmiany przez papieża Franciszka brzmienia Kanonu 2267 Katechizmu Kościoła Katolickiego dotyczącego kary śmierci (takie są skutki letnich temperatur), ale to nie ma większego znaczenia.
Chciałem Wam bowiem zaproponować dzisiaj zagadkę z pogranicza etyki i moralności – które „zło” ze świata Star Wars jest najgorsze?
Jest to pytanie, które w gruncie rzeczy stanowi punkt wyjściowy dla tematu rzeki. Ja się postaram nakreślić problem, przedstawić jakieś tam swoje uzasadnienie, ale – chyba po raz pierwszy – chcę Was wprost poprosić, abyście nie bali się przedstawić swojego punktu widzenia w komentarzach.
Dlaczego zatem uważam, że to jest temat – mimo przynajmniej pozornej prostoty twierdzenia – niezwykle pojemny? Ano dlatego, że, wbrew pozorom, w odległej galaktyce istnieje wiele różnych rodzajów „zła”.
Mamy to najbardziej oczywiste, ukazane w Nowej Nadziei, zgodnie z ówczesnymi trendami, o których już zdążyłem wspomnieć – totalitarnego molocha z szeroko rozbudowanym aparatem opresji, bezmyślnymi sługusami, militarnym dyktatem oraz pragnieniem całkowitego podporządkowania pozostałych istot. Tutaj jakby jest wszystko jasne, nie ma co wyjaśniać, prawda? Tylko, że to nie jest jedyny „złol” (wybaczcie słowotwórstwo, ale nie chcę przesadnie popaść w górnolotne rozważania) jakiego przychodzi nam poznać w Oryginalnej Trylogii.
Powrót Jedi serwuje nam bowiem dokładniejszy wgląd w galaktyczny półświatek – przesiąkniętą dekadencją, nie mniej okrutną niż Imperium rzeczywistość, gdzie nie obowiązują praktycznie żadne zasady. Solo rozbudował znacznie tę część uniwersum, ukazując, iż tak naprawdę szumnie nazwane "czasy Rebelii" nie dla wszystkich istot oznaczały podporządkowanie swojego życia heroicznemu bojowi pomiędzy oddziałami pragnących przywrócenia równości, demokratycznych rządów i pokoju a opętanymi szowinistyczną ideologią sadystami. W skali losów galaktyki rozgrywało się przecież tysiące, jeśli nie setki tysięcy innych, mniejszych dramatów – wojenki o wpływy, brutalne rozprawy z dłużnikami, próby polepszenia swojego stanu życia poprzez nie do końca szlachetne metody. A skoro jesteśmy już przy Sojuszu Rebeliantów, to dzięki Łotrowi 1 oraz komiksom Nowego Kanonu wiemy, że ich też nie można z czystym sumieniem nazwać aniołkami. Owszem, Luke Skywalker jakimś cudem nadal funkcjonuje w ramach archetypu narwańca o złotym sercu (przynajmniej w okresie Nowej Nadziei i ¾ Imperium kontratakuje) ale ani Leię, ani Hana nie można już tak jednoznacznie zakwalifikować. Dodajmy do tego akcje rebeliantów, które narażają życia niewinnych istot - czy to w bezpośrednich atakach, czy poprzez jednoznaczne decyzje polityczne (nie wydaje mi się, żeby wszyscy mieszkańcy Aldeeran tak chętnie działali w strukturach Sojuszu, jak Bail Organa albo jego przyszywana córka) i dostajemy wcale nie takich śnieżnobiałych bojowników o powrót Republiki.
Właśnie, Republika!
Mityczny twór polityczny, hołubiony z czołobitnością dorównującą rozprawom Jedi o Mocy, za ideę którego giną tysiące, wcale nie jest tak nieskazitelny, jak mogłoby się wydawać widzom znającym jedynie Oryginalną Trylogię. Tutaj chcę dodać, że za odarcie jej z otoczki celu, o który warto toczyć Świętą Wojnę, wcale nie jest odpowiedzialny ani Disney, ani "ta okropna Kennedy", drodzy Państwo, ale nie kto inny, a sam George Lucas. Tak, tak, powtórzę to po raz kolejny z resztą, to właśnie on w Trylogii Prequeli bezbłędnie wskazał wszelkie mankamenty demokracji parlamentarnej – korupcję, opieszałość, stawianie indywidualnych pragnień polityków ponad rzeczywiste dobro ogółu oraz wszechobecną hipokryzję.
Tak, Stara Republika była przesiąknięta hipokryzją.
Jak inaczej przecież nazwać to, że przedstawiciele setek wysoko rozwiniętych, cywilizowanych światów nadal bez słowa tolerowali niewolnictwo oraz praktycznie nieograniczony zasięg działalności syndykatów przestępczych? Ba, w wypadku Senatu można to jeszcze zwalić na okoliczności polityczne, ale Jedi? Militarny zakon służący idei pokoju gdzieś po drodze zatracił swoje pierwotne zadanie, dając się tak dalece uwikłać w bieżące wydarzenia polityczne, iż stracili większość estymy przeciętnego członka cywilizowanej części galaktyki.
Podczas Wojen Klonów dawne poważanie zostało wyparte przez strach przed mieczem świetlnym, który z rzadko używanego środka obrony stał się codziennym narzędziem ataku. W konsekwencji przywara obrońców pokoju i negocjatorów niemal całkowicie straciła wiarygodne podstawy.
Ale czy w ogóle można mówić o wiarygodności, skoro nieidący na kompromisy w sprawach doktrynalnych (chociażby w kwestii niemożności zakładania rodziny) rycerze jeszcze w czasach pokoju jakoś nie mieli problemu, by przymykać oko na los milionów ciemiężonych istot praktycznie we wszystkich częściach galaktyki.
Bo byli podporządkowani Senatowi.
Serio?
Wola Mocy powinna chyba przeważać nad zdenerwowaniem kilku(set?) polityków, przyjmujących łapówki od właścicieli niewolników, prawda?
Drugim aspektem tej samej sprawy może być rozważanie na temat tytułowej "ciemnej strony Ciemnej Strony". To już dodaję w kontekście Nowej Trylogii i ideologii Najwyższego Porządku. Oczywiście, wiele osób zarzucało i zarzuca nadal, iż w gruncie rzeczy jest to nieco podrasowana zrzyna Imperium. Zgadzam się z tym… Jednocześnie się nie zgadzając.
Porządek, choć funkcjonuje w oparciu o struktury militarne znane z Oryginalnej Trylogii, ma w sobie zdecydowanie więcej – przynajmniej w moim odczuciu – z sekty, niż twór Palpatine’a. Znajdując odpowiedniki w naszej historii, Imperium funkcjonowało bardziej na zasadzie Wehrmachtu, zaś Najwyższy Porządek – szczególnie jego kadra dowodząca – to fanatycy idei rodem z SS. Widać to szczególnie po zachowaniu pięciu mężczyzn – Palpatine’a, moffa Tarkina, Krennica, a po drugiej stronie Najwyższego Przywódcę Snoke’a i Huxa.
Przedstawiciele Imperium to w większości ogarnięci ogromnymi ambicjami wojskowi dorobkiewicze, uświęcający cel wszelkimi dostępnymi środkami. Trudno jednakże mówić w ich przypadku o fanatycznym oddaniu jakiejś konkretnej ideologii. Jeśli chodzi o moffów, nazwałbym to raczej cynicznym dostosowaniem się do sytuacji, bądź rzeczywistym poczuciem obowiązku wobec – ich zdaniem – legalnej władzy. Nawet Palpatine rysuje się – tu dam zastrzeżenie, że chodzi głównie o filmy, chociaż podejrzewam, że tendencja jest podobna i w książkach, o komiksach nie wspominając - bardziej jako genialny, ale i zachłanny polityk, któremu bliżej do chłodnej, pozbawionej choćby krztyny litości kalkulacji Stalina niż fanatycznego oddania urojonej idei właściwego osobom pokroju Adolfa Hitlera. Ciemna Strona Mocy służy mu do osiągnięcia politycznego celu i jest wykorzystywana okazjonalnie.
Oczywiście, pokonanie Jedi jest związane z wychowaniem Sidiousa w takiej, a nie innej ideologii, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby Jedi nie stanowili zagrożenia dla planów politycznych Palpatine’a, Imperator zostawiłby ich samych sobie.
Nie nakazał przecież eksterminacji Sióstr Nocy ani Strażników Whillów.
Z drugiej strony mamy spadkobierców Imperium, czyli Najwyższy Porządek. Mniejszą, ale zdecydowanie agresywniejszą organizację paramilitarną, na czele której stoi tajemniczy przywódca sekty. Tak właśnie postrzegam Snoke’a - bardziej jako doskonałego manipulatora niż zręcznego polityka, który z sobie tylko znanych powodów pomógł stworzyć kolejne ogromne zagrożenie dla galaktyki. W tym wypadku metody opresji – przynajmniej póki co – zostały skierowane na maksymalne wzbudzenie strachu i bezwzględnego wręcz posłuszeństwa. Stąd właśnie został położony nacisk na indoktrynację (porywanie dzieci i wychowywanie ich na szturmowców) – o ile dla szeregowych żołnierzy służba w Imperium mogła oznaczać wyrwanie się z biedy i/lub awans w hierarchii, o tyle oddziały Najwyższego Porządku, wzorem armii klonów, miały być tworzone z wyznawców określonej ideologii. Każdorazowe odstępstwo od normy –czyli bezrozumnego podporządkowania się rozkazom – było traktowane jako anomalia i możemy podejrzewać, że surowo karane i naprawiane (Finnowi groziła chyba reedukacja, chociaż nie jestem pewien). Także za wszelką pomoc udzieloną „wrogom” Najwyższego Porządku grozi odpowiedzialność zbiorowa, czego przykładem jest zagłada wioski na Jakku.
Postępowanie Snoke’a różni się także od zachowania Imperatora.
Sidious sukcesywnie wspinał się po szczeblach politycznej kariery, nadając swojej władzy walor legalności. Snoke tymczasem przypomina religijnego watażkę, czerpiąc z otoczki, jaką swego czasu roztaczał Imperator, prowadzi wiernych wyznawców ku zwycięstwu. Korzysta przy tym z podejścia psychologicznego, wzmacnianego Ciemną Stroną Mocy. Widać to zarówno po zachowaniu wobec Rena jak i Huxa – widać, że łączy ich relacja przypominająca bardziej uwielbienie, a może nawet fascynację, niż szacunek do politycznego przywództwa imperialnych oficerów starej daty. Moim zdaniem Lord Vader traktował Sidiousa właśnie bardziej jako „pana” , spełniając ślepo wszystkie jego rozkazy (poza ostatnim), dla Kylo zaś Snoke jest duchowym mistrzem, bardziej nauczycielem i przewodnikiem.
Nie wierzycie? Myślicie, że znowu dałem się ponieść? Że nadaję zbyt duży sens zbyt płytkim wątkom?
To sprawdźcie sobie, jakie definicje ma angielskie słowo „master”.
Wszechwładza Najwyższego Przywódcy oparta została na sile i wynikającym z niej autorytecie urzeczywistniającym najgorsze, najbardziej brutalne elementy imperialnej ideologii.
W tym zestawieniu chyba tylko Ruch Oporu pod przywództwem Lei Organy jawi się rzeczywiście jako siła jednoznacznie dobra.
Zaraz…
Na pewno?
Czy oddział samozwańczych obrońców galaktyki – powstały przecież w opozycji do oficjalnej, pacyfistycznej polityki Nowej Republiki – który nie ma jasno sprecyzowanego łańcucha dowodzenia, a jeżeli już się wyklarują jacyś dowódcy, to wolą raczej samobójcze ataki niż w miarę przemyślane sposoby walki partyzanckiej, rzeczywiście można tak określić…?
O kupowaniu broni od moralnie ambiwalentnych handlarzy nie wspominając, prawda?
Co jest zatem jest gorsze?
Brutalne metody stosowane wprost, skutkujące wprowadzaniem opresyjnego porządku czy hipokryzja utrzymywania korzystnego status quo pod płaszczykiem świętego oburzenia, pustych frazesów o wolności i zapewniania o przejrzystości i równości w traktowaniu?
Cyniczne wykorzystywanie krzywdy innych do osiągnięcia własnych celów czy mordowanie w imię ideologii, którą było się bombardowanym praktycznie od dziecka?
Zło popełniane wprost, bez perfumowania zgnilizny czy chodzenie na kompromisy w imię jakiegoś wyimaginowanego "większego dobra"?
A może to wszystko jest tak samo złe i wszelkie rozmyślania na ten temat nie mają racji bytu?
Bo zawsze pozostaje przecież kwestia słuszności samego postawienia pytania.
To tak, żebyście mieli o czym myśleć podczas, daj Boże, ostatnich już upalnych dni, spędzanych w podróży środkami komunikacji miejskiej.
I nie tylko.
Tyle na dziś!
* wiem, że najgorszy komediant to taki, który musi tłumaczyć swoje żarty, ale w tym wypadku wolę to sprostować – nie czuję się w żaden sposób urażony, skrzywdzony czy zdenerwowany nieprzychylnymi komentarzami. Jak doskonale wiecie, szczerze wspieram wolność słowa i prawo do własnej opinii także cieszy mnie, że ustosunkowujecie się do moich tekstów (kurczę, szczerze powiedziawszy, to nie myślałem, że kiedykolwiek moje przemyślenia będą wzbudzały jakiekolwiek emocje), za słowa pochwał jak i strofowanie jestem bardzo wdzięczny (w tym za komentarz pod moim poprzednim felietonem, do którego nawiązuję bezpośrednio we wstępie).
Jednak moja dozgonna wdzięczność wcale nie oznacza, że nie będę od czasu do czasu stosował łagodnie złośliwych wstawek, zwłaszcza w stosunku do tych, którzy lubią ze mną polemizować. Ot, dla urozmaicenia
K.
Trwa ładowanie...