Polowanie i jatka

Obrazek posta

Polowanie i jatka

Jakiś czas temu w opisie swoich kont na Facebooku i Twitterze miałem umieszczone zdanie: „Ja odpowiadam za słowa, które piszę – Ty za to, jak je rozumiesz”. Wisiało przez wiele miesięcy. Nie bez powodu. Czasem pod wpływem silnych emocji i wkurwień, zdarzyło mi się coś napisać i otrzymać potem zaproszenie na prokuraturę. Bezskuteczne. Donosy do polska specjalność. 

W 1977 roku w USA grałem na kontrakcie w knajpach polonijnych, na obowiązkowej wizie z pozwoleniem na pracę. Ze zgodą Stowarzyszenia Muzyków Amerykańskich, którzy pilnie strzegą każdego miejsca zarobkowania. Jej ważność upływała po 6 miesiącach i właśnie nadszedł czas przedłużenia. Udałem się do stosownego urzędu. Wypastowany jegomość w błękitnej koszuli, ciemnym krawacie, złotych okularach, siedział za biurkiem i przeglądał papiery. Trochę ich miał na blacie porozkładanych. Była to epoka jeszcze bez komputerów. Poprosił mnie o paszport, gdzieś zadzwonił, przeliterował moje nazwisko, powiedział do słuchawki "ok" i zaczął mi zadawać pytania. „Jak bardzo ci się podoba w USA?” „Czy pracodawca dobrze cię traktuje?” „Płaci wynagrodzenie?” i inne takie. Znienacka wrzucił pytanie „Rozważasz pozostanie w USA na stałe?”. Byłem uczulony na takie pułapki. „Skądże!” rzuciłem gwałtownie. Popatrzył z politowaniem. 

Pod ścianą na podłodze leżała sterta listów. Jakby listonosz je wysypał z worka, jakimi się wyjmowało przesyłki ze skrzynek pocztowych. Zawiesiłem na niej wzrok, on to uchwycił, pokiwał głową i powiedział „Wiesz co to? To donosy Polaków na Polaków z zeszłego tygodnia”. Serce mi zadrżało. Brzmiało jak zniewaga, co najmniej złośliwość. Facet świdrował mnie badawczo. „Taaakkk…?”… Cicho jęknąłem i ochłonąwszy rzuciłem „I co tam piszą?”. Gryzmoląc coś na kartce wydukał „Wszystko. Kto gdzie pracuje na czarno, kto ukradł coś ze sklepu, kto ma romans na boku, wszystko”. Rzucił okiem na stos kopert i wykrzywił usta na myśl, że przed nim brudna robota przedzierania się przez nie. 

Dla ilustracji czasów: wtedy w knajpach grałem między innymi z tym uroczym i bardzo koleżeńskim człowiekiem, gwiazdą końca lat 50-tych i 60-tych.


Po kwadransie wyszedłem z biura imigracyjnego i wziąłem głęboki oddech. Zdobyłem medal olimpijski! Dostałem kolejną wizę na rok. Bum! 

Tymczasem kilka dni później przez Chicago przebiegła wiadomość o masowej deportacji Polaków złapanych bez ważnych wiz i pracujących na czarno. W TV ich pokazano i powiedziano, że „dzięki informacjom pozyskanym od innych Polaków” zrobiono nocny nalot na najwyższy budynek świata Sears Tower, w który nocami sprzątało kilka tysięcy ludzi. Większość to byli Polacy na nielegalu. Przez tydzień samoloty LOT napakowane do ostatniego miejsca odstawiały ich do PRL. Głośna akcja. Brakowało samolotów IŁ-62 dla zwykłych pasażerów i miejsc na przetrzymanie aresztowanych. A ja od razu przypomniałem sobie stertę listów na podłodze i zdanie „Donosy Polaków na Polaków”. Sentencja warta wytatuowania na niejednej polskiej łydce.

__
Tuż po stanie wojennym odwiedził mnie w mieszkaniu dzielnicowy w mundurze sierżanta. Zapytał, czy może mi zabrać chwilę, wpuściłem go do środka. Zaczął jakoś tak: „Jestem tu nowym dzielnicowym, a pan jest znanym mieszkancem, próbuję się zorientować, poznać problemy, jak się panu mieszka? Spokojnie jest?”. Odpowiedziałem, że nie narzekam. „Młodzi nie rozrabiają? Nie kradną? Żadnych bójek, narkotyków?”. Nie, spokój jest (lekko skłamałem). „Dozorca sprząta?”. „Owszem” odpowiedziałem. Spojrzał na mnie z ukosa. „Pan go broni, a on na pana nadaje bezustannie” - mruknął. Zatkało mnie. Dozorca wydawał mi się uczciwy. „Taaak? A co nadaje?” „A co pan chce. Ilu ludzi u pana mieszka, jakie samochody pan zmienia. Ciecie widzą wszystko”.

Tak to działa.

__

Janek Lityński powiedział mi, że nie chciał zaglądać do teczek IPN. Uprzedził go Adam Michnik mówiąc, iż są tam rzeczy tak obrzydliwe, że aż zapiera dech. Więc nie chciał w tym gmerać, rozczarować się, załamać. Do niczego ta wiedza nie była mu potrzebna. Polska była już wolna. Ja z trwogą przejrzałem Listę Wildsteina. Nie wiedziałem jeszcze, że jest to zbiór winnych i niewinnych, pomówionych i ofiar. Znalazłem trzy nazwiska, przy których coś mi ścisnęło gardło. Bliskich, lubianych przeze mnie ludzi. Potem się potwierdziło, że kapowali. Trudno. Milo Kurtis mi opowiedział, że ze swojej teczki w IPN wyczytał, że regularnym kapusiem/konfidentem SBecji był jeden z naszych kumpli z hipisowskiej grupy warszawskiej, a jego friend z zespołu. Za niego skoczyłby w ogień, a okazało się, że koleś nadawał przez lata, sprzedając wszystkich i wszystko. Znałem go, imponował mi choćby dlatego, że miał kudły długie, aż za łopatki, jak Michał Szpak. Wtedy takie kudły to był sztos i ryzyko wielkie - można było dostać w ryj co sto metrów, pałą od milicji, wpierdol o żuli, kastetem czy żyletką od gitowców. A my razem spędzaliśmy błogie godziny na skwerku pod Bristolem, leżąc na trawniku i czytając Ginsberga, on, paru innych, ja. Mieliśmy 17-18 lat.

Na zdjęciu "solidarność polsko-czechosłowacka" gdzieś na granicy. Od lewej Marta Kubišova, piosenkarka, "która bardzo mocno odpokutowała bycie niepokornym podczas Praskiej Wiosny, co opisał Mariusz Szczygieł w jednym z reportaży w książce "Gottland", konfrontując historię tej artystki i Heleny Vondráčkovej", Vaclav Havel, Adam Michnik, Jacek Kuroń, Antoni Macierewicz, w okularach Jan Lityński. Częściowo zasłonięty człowiek z brodą nie został zidentyfikowany. (Na tym spotkaniu był też Zbyszek Janas, nieobecny na zdjęciu.)


__

Nie wiem, kiedy nauczyłem się hamować w osądach. Może jeszcze w liceum? I to nie w jakiejś sprawie szkolnej. Pamiętam, że na lekcji polskiego desperacko broniłem Jacka Soplicę vel księdza Robaka z jakąś ponadnormatywną pasją. Możliwe, że sobie wyobrażałem, iż sam mogę któregoś dnia zgrzeszyć i wtedy, gdybym chciał odkupić winy, to… no właśnie: co wtedy? Potem zdarzały mi się czkawki, kiedy dowiadywałem się na przykład, że Jacek Kuroń i Karol Modzelewski byli komunistami z PZPR, którzy pewnego dnia postanowili nadać tej partii ludzkie oblicze. Nie rozumiałem zbyt wiele, ale u Mogielnickiego wrzeszczałem z flaszką wina w ręku, że przecież musieli widzieć, że w tej bandzie są same skurwysyny i oni ich wspierali latami. Z czasem stałem się wyczulony na wyłapywanie sytuacji niejednoznacznych. Że może nie miałem racji. Takich, które zmuszały do myślenia. 

__
Podczas jednej z dyskusji nad płytą „I Ching” zajechaliśmy w bardzo odległe rejony. Nagrywana była w stanie wojennym z przesłaniem, że trzeba stanąć bokiem wobec kurestwa i poszukać mistycznego wyjścia w sobie. Jazzmani pytali mnie w klubie "Akwarium" jak to chcemy zrobić, a ja zadałem towarzystwu pytanie „Jakbyś się zachował, gdyby w czasie wojny gestapo przystawiło lufę karabinu do głowy twojej żony i dało ci wybór: albo zaraz sypniesz wszystkie adresy i kontakty, albo ją na twoich oczach rozwalą, wcześniej zgwałcą, a potem zabiją twoje dziecko, matkę i na końcu ciebie”. Zamarli z kuflami piwa w ręku. Słynne „Tyle o sobie wiemy ile nas sprawdzono” Szymborskiej wyświetliło się jak neon. Nikt z nas nie wie, jak by się zachował.

Jak każdy człowiek mam swoje kryteria i swój system wartości. Ani lepszy, ani gorszy od innych. Mój. Czasem piszę "Nigdy nie łamię swoich zasad, najwyżej chwilę wcześniej je zmieniam", co rozbawiło kiedyś Waldemara Kuczyńskiego, prawą rękę Tadeusza Mazowieckiego i odkrywcę Leszka Balcerowicza, którego wstawił na stanowisko wicepremiera i autora reform. Ten ostatni, proponowany do Nobla z ekonomii, dziś jadący bezpardonowo po Tusku w tych niełatwych dla opozycji dniach, wywołuje u wielu swoich zwolenników wołanie o gilotynę. Radykalne, nieodwracalne i krańcowe poglądy głoszę rzadko, być nawet może wcale. Choć - przyznaję - miewam takie. Bardziej martwią mnie głosy myśliwych, którzy stadami polują na błędy innych ludzi.

Napisałem w sieci, że nie mam nic przeciwko kandydowaniu Romana Giertycha do Senatu. Polubiło ten wpis tysiące ludzi, głosów krytycznych było zaledwie kilka, wśród nich jeden mojego syna. Nie olewam jego uwag. Muszę się zastanowić nad tym, co mi powiedział. Bo to jest cholernie ważne: Tytus go pamięta jako ministra edukacji tak, jak ja pamiętam skurwiela, który był kuratorem oświaty w moich czasach i kazał tępić długie włosy oraz chodzić na czyny społeczne.  

Pewnie bym go (Giertycha) zwalczał, gdyby był kandydatem z mentalem z czasów tworzenia Młodzieży Wszechpolskiej. Nadal mrożą mnie jego wypowiedzi oceniające aborcję, a mimo to – determinacja z jaką walczy o odsunięcie od władzy zdemoralizowany do cna PIS, skuteczność w tej walce, tudzież jego niepodważalna inteligencja i poczucie humoru, wreszcie ofiarność, z jaką angażuje się w obronę (pro bono!) ludzi krzywdzonych przez PIS (vide młoda aktywistka Daria Brzezicka) – to jest działanie po dobrej stronie mocy. Jest paru innych zawodników w pobliżu PO/KO, których się obawiam. Giertycha się nie obawiam. Ale to on musi Tytusów przekonać do siebie. 

Siadając do tego felietonu miałem nieco inny zamiar, niż mi wyszedł :) Chciałem go poświęcić zdarzeniu internetowemu wokół Dagmary Adamiak. No, ale potoczyło się, jak wyżej widzicie. Czyli w sumie opłynąłem kraulem zatokę San Francisco i teraz pukam do bram Alcatraz. 

Internetowy hejt ma wiele badanych naukowo przyczyn. Ma też różne rozmiary i różne skutki. Przeżyłem ze 3 wielkie fale ogólnopolskiego hejtu pod moim adresem i znam jego smak. Boli. Pomówienia, groźby, także najstraszniejsze, to jest immanentna cecha nawałnicy. Tego trzeba się bać. I trzeba się przed tym bronić. Nigdy nie wiadomo, co ma zamiar zrobić człowiek znad klawiatury. Tak, uważam, że  w sytuacji krytycznej trzeba iść na policję.

Hejt jest także nagonką, zaszczuwaniem, degradacją, a to samo w sobie daje różne skutki. Zaszczucie to jest moment, w którym wychodzisz z domu i masz wrażenie, że wszyscy na Ciebie patrzą, bo wiedzą o tobie „to coś”, co "ktoś napisał na Facebooku". Ktoś cię pomówi w sieci, że jesteś ubekiem, dziwką, że się puszczasz albo kradniesz, że pijesz, bierzesz narkotyki, jesteś synem czy córką ubeka, zarażasz syfilisem – nieważne – i zrobi to na tyle wiarygodnie, że internetowe tsunami może ci zaryglować drzwi wyjściowe z domu na miesiące. Po prostu nie chcesz wyjść do ludzi.  

Rozmawiałem z Dagmarą i jej partnerką na parę dni przed Marszem. Mogłem je poznać. Mogłem widzieć co mówią i jak reagują, kiedy mówią z pasją, szczerze. Co je martwi, co cieszy. I oto w pewnej chwili Dagmara trzymając się za głowę, jakby bała się, że jej wybuchnie, wyznała, że ilość hejtu, jaka na nią spada na Twitterze, przebija stokrotnie wszystko, z czym się w życiu zderzyła.  A buszuje na fejsie, tik toku, Instagramie, wszędzie. Pytała, gdzie popełniła błąd. "Twoim pierwszym błędem jest Twój sukces" powiedziałem. "Ludzi drażni to, że szybko doszłaś do tego miejsca, a oni nadal siedzą w ciszy domowej i zastanawiają się, dlaczego to ty masz ten sukces, a nie oni". I ... "wychodzi im, że da się to usprawiedliwić myśląc, że jesteś sprzedajną suką, lesbą, zależy ci na karierze, kłamiesz, wpuszczasz ludzi w kanał, że PIS cię nasłał i inne obrzydliwości, których oni by nie podjęli z podłogi. To im poprawia samopoczucie". 
 

W pewnej chwili skala hejtu była tak ogromna, że ktoś słabszy po prostu zamknąłby wrota internetu i czmychnął. Na szczęście nie zdecydowała się na to. Odpuściła na dwa dni i wróciła z większą ostrożnością. Czyli z czymś, co stara się zwalczyć Władek Frasyniuk, mówiąc, że słowa na "k" czy "osiem gwiazdek" to jest właściwy język w niektórych sytuacjach. A w sytuacjach walki - być może jedyny. Dagmara jednak nie klnie i nie w tym tkwi jej siła. Dorosłych drażni, że każe im słuchać młodych (ja też!). Uważają, iż samo to sprawia, że jest w ich oczach arogancką chamówą. 



Ujrzałem w ostatnich dniach pod postami Dagmary tyle nieuzasadnionego hejtu, że przecierałem oczy ze zdumienia. Nie ma w tym polemiki czy niezgody na jej poglądy  - jest chęć zniszczenia, zatłuczenia i skompromitowania, dowalenia tak, żeby w przestrzeni medialnej przestała być kimkolwiek. Zastanawiam się nad tym, ilu bezcennych, utalentowanych, a mniej twardych ludzi wycofało się z życia publicznego, przez co wszyscy straciliśmy. Bo potrzebny człowiek nie musi być twardy. Nie musi mieć nerwów z tytanu. Ilu artystów nie wyszło na scenę, bo bali się zaszczucia i wyśmiania, choć mieli ogromy talent? Ilu ludzi z tych powodów nie weszło do świata polityki? Gdzie byśmy byli, gdybyśmy rebeliantów takich, jak Frasyniuk, Dagmara, Niemen, Boniek czy Kora, mieli więcej i pomagali im siać dobro?

Kończę, bo nigdy nie skończę :)
Dokończymy na LIVE!!!

Widzimy się o 21:00 na FB!!! 

ZH.

W programie Kuby Wątłego Władek Frasyniuk opisał swoją ulubioną ławę oskarżonych :) Jestem na niej, obok niego i Andrzeja Seweryna :)

 

 

Zobacz również

Rożne światy
Wojna grubych z chudymi
Niezwykłość...

Komentarze (10)

Trwa ładowanie...