Każdy warsztat rządzi się swoimi prawami... Każdy wiąże się z różnymi procesami, które w nas się włączają, a potem zmieniają Twój punkt widzenia często o 180 stopni. Doświadczasz momentów, w których rozumiesz, że czas nie jest liniowy, a działa zupełnie inaczej... przeszłość, teraźniejszość i przyszłość trwają równocześnie przenikając się nawzajem w spiralach, a wydarzenia z przyszłości potrafią wpływać na teraźniejszość i przeszłość. Wszystko jest energią... Wszystko jest procesem...
Przez ostatnie dni integrowałam w sobie ostatni warsztat w Szkole Miłości Metamorphosis Słowianka na Podlasiu budzi się. Po raz pierwszy odbywał się warsztat IV stopnia, na którym wchodziłyśmy tak głęboko jak dało się najmocniej. Dopiero w trakcie warsztatu dotarło do mnie dlaczego Gosia już rok temu zapowiadała, że nie wpuści nas na 4 stopień jeśli nie odepniemy się od Piramidy Pożądań.
Rok 2022 i instruktorska droga przyniosły mi wiele procesów, wglądów - uwierzcie mi, że gdybym zaczęła opowiadać chociaż część z nich to pewnie wylądowałabym w Tworkach... Myślałam, że nic mnie już nie zdziwi... Spodziewałam się, że 4ka będzie przeżyciem mistycznym, ekstatycznym, emocjonalnym... mogłam przewidzieć, że wchodząc w medytacje OSHO dotrę w kolejne miejsca lub odsłonię po raz kolejny zasłonę poprzednich żyć, które już widziałam.
Spodziewając się różnych wglądów powiedziałam do mojej nauczycielki, przyjaciółki i siostry Julii Marcinowskiej, że nic mnie już nie zaskoczy... Myliłam się...
Im wyższy stopień w Szkole Miłości, tym trudniej przychodzi mi opisanie warsztatów... Z jednej strony jest wiele rzeczy, które są dla mnie bardzo mocno osobiste i jeszcze nie chcą zostać wypuszczone na to, by padło na nie internetowe światło - dotyczą mojego bardzo osobistego życia i są z nim nierozerwalnie związane... Z drugiej strony nie chcę zdradzać za dużo szczegółów, by kolejne Kapłanki idąc na warsztat II, III i IV stopnia miały niespodziankę.
Temat, który chciałabym dzisiaj poruszyć to nie tylko same warsztaty, ale też początki pracy z energią, które są mocno istotne w kontekście objawienia jakiego doznałam na warsztatach. Pozwólcie, że zacznę od początku... A zanim popłyną słowa niech na chwilę zostanie z Wami jedno z najpiękniejszych zdjęć mojego fotografa... Zdjęcie, które powstało, gdy po raz pierwszy zobaczyłam pewien niezwykły film.
Niebezpieczna Kurtyzana fot. Karol Ziemowit Buda
Praca z energią seksualną towarzyszyła mi w sumie od zawsze i to ona tak właściwie przyciągnęła mnie do gimnastyki słowiańskiej, albo to gimnastyka słowiańska mnie dzięki niej znalazła. Zacznijmy jednak od początku.
Od 2008 roku pozowałam do zdjęć, uczyłam się jak ustawiać ciało, jak grać, jak uwodzić spojrzeniem... Szara myszka zmieniała się w boginię... Grałam przed obiektywami mężczyzn i kobiet... Stawałam się nową wersją siebie... wychodziłam z cienia... rozwijałam swój kokonik i przeistaczałam się w motyla.
W 2015 roku w moim życiu pojawił się taniec brzucha. Odkrywałam MOC jaka płynęła z rozkołysanych bioder... piersi... włosów, które muskały szyję... dłoni opowiadających historię... zwracającymi uwagę na ruchy bioder... Stawałam na scenie... w blasku reflektorów i rozkoszowałam się solowym tańcem na oczach publiczności...
Płynęła MOC... otwierała mnie na to co dopiero miało nadejść. Kiedy po raz pierwszy przeczytałam o gimnastyce słowiańskiej przedstawiła mi się jako praktyka słowiańskich czarownic opisywanych przez Gienadija Adamowicza jako te, które były w stanie oczarować mężczyznę... zupełnie jak w ćwiczeniu S3 - daje siłę i zdolność do oczarowywania mężczyzn... przyciąga uwagę konkretnego mężczyzny... daje równowagę męskości i kobiecości.
Byłam niczym kurtyzana z filmu ,,Niebezpieczna Piękność ". Nasycałam się podziwem mężczyzn... wzrastałam w nim... i na tamten moment było to dla mnie najlepsze... przygotowywało mnie do zmian... do tego, by wpłynąć na wody, które poprowadziły mnie ku Kapłance Miłości... ku tantrze prawej ręki...
W praktykach tantrycznych i tych wywodzących się z tao miłości, które przedstawia Małgorzata Daniło-Gorlewicz odcinamy się od tak zwanej Piramidy Pożądań... Pracujemy nad tym, by dotrzeć do tego co nas podnieca, by odkryć nieuświadomione źródła naszych pragnień... rzeczy nieuświadomione... rzeczy zakazane... wszystko po to, by je zobaczyć... i świadomie odciąć od nich naszą energię...
Nie tylko seksualną związaną z telegonią, z mężczyznami/kobietami, ale też z przedmiotami, których pragniemy. ( Gosia mocno porusza wątki związane z tymi tematami na swoim blogu, znajdziecie je również u Luczisa )
Na pracę z Piramidą Pożądań i odcięciem ogonów ze swojej aury miałam rok... Miałam notatki z poprzednich warsztatów i narzędzia, ale nie płynęło to tak jakbym sobie tego życzyła, więc pozostawiłam temat otwarty ufając, że wszystko przyjdzie w najlepszym i najwłaściwszym dla mnie momencie. Dawno już przekonałam się, że nie ma sensu kopać się z koniem, napinać... wszystko przyjcie tak jak ma przyjść.
Pierwszym krokiem, który zaczął zapowiadać zmiany była książka Marka Tarana ,,Święta Ladacznica"... Dzięki niej zaczęła kiełkować we mnie myśl o tym, że gdzieś wewnątrz siebie mam ten dziewiczy punkt, o którym wspominał Pan Marek. Punkt płynący z białej energii, z niewinności... z białej lilii... białych przebiśniegów... Punkt, o którym nie myślałam od bardzo dawna...
Narodziłam się pod patronatem czerwonej energii... moją MOCą są rozkołysane biodra... emocje... czerwień... czerwona róża...
Słowiańska Kapłanka Miłości fot. Karol Ziemowit Buda, suknia Jakkanich stroje słowiańskie, Pas : Słowiańska Pracownia Didara
Na warsztacie IV stopnia przymiotniki jakie przyjęłam do swojego imienia to Emilia Emocjonalna Ekstatyczna - zupełnie jakbym czuła, że ten warsztat wniesie powiew nowej ekstazy do mojego życia.
Na każdy z warsztatów jechałam w pełnym zaufaniu w głębi swojej duszy wiedząc, że nasza Nauczycielka zaprowadzi nas w miejsca, w których powinnyśmy się znaleźć. Krok po kroku na każdym z poziomów dostawałyśmy kolejne narzędzia, które uczyły nas świadomie pracować z seksualną energią.
Pierwszym krokiem jaki mnie do tej ekstatyczności prowadził jest obmycie dłoni różaną wodą... Jeszcze na warsztatach podstawowych byłam w innej energii... Kiedy dotykała mnie inna kobieta, a ja miałam przyjmować wchodziłam w energię dawania... chciałam jak najszybciej sama dawać ten przyjemny dotyk... zastanawiałam się jak to będzie dawać... Dopiero na wyższych stopniach, kiedy zmieniłam miejsce w kręgu i usiadłam obok mojej nauczycielki zaczął się u mnie proces uczenia się... przyjmowania...
Wciągałam głęboko do płuc otulający mnie zapach róż... zawsze wydawało mi się, że różany olejek będzie pachniał hodowlaną różą... Jakie było moje zdziwienie, że pachniał dziką różą... tą, z której można zrobić pyszne, domowe wino. Takie jakie robiła moja babcia na wyspie. Zapach róż z olejku różanego jest słodkawy... odrzucający... a w połączeniu z dotykiem dłoni innej kobiety robi taką mieszankę, która dosłownie przenosi mnie do raju...
fot. Karolina Czarnecka Narodziny Kapłanki w kobiecym kręgu - ceremonia różana.
Świat przestaje na te kilka minut istnieć. Zdaję sobie sprawę z tego, że wokół nas są kobiety trzymające krąg i przestrzeń... ale tak naprawdę jestem skupiona na kobiecie, która w danym momencie jest w służbie dla mnie... wchodziłam za każdym razem w tryb przyjmowania...
Każdy z tych rytuałów był dla mnie nauką o tym, że dotyk nie musi być w cale seksualny, ani nie ma prowadzić mnie do stymulacji i podniecenia... Może być delikatny... pełen czułości... miłości... taki pod którym moje ciało porusza się pod palcami innej kobiety... podąża za nim...
W tym dotyku nie ma pośpiechu... jest płynięcie... jest wyczucie... pewność ruchów... zupełnie jakby Gosia wykonywała go setki razy i dokładnie wiedziała co zrobić... jaki punkt dotknąć... co potrzebuje energii... zobaczenia i ukochania...
Napełniona mogłam przekazywać tę energię dalej...
ołtarz na warsztatach stanowiący środek kręgu
Niezapomniane przeżycia pojawiły się w czasie rytuału Multiorgazmu, który wołał do mnie odkąd przeczytałam opis warsztatu. Zastanawiałam się co tak naprawdę kryje się pod tą nazwą... Gdzie mnie zaprowadzi...
Moje objawienie... Jedynie takimi słowami jestem w stanie nazwać to, co poczułam w czasie rytuału... Gdzieś w głębi mnie zaczął otwierać się ten dziewiczy... mistyczny punkt... powoli przepływała przez niego moja energia nasycając go i budząc do życia... pomyślałam nie o czerwonej róży i jej płatkach, które mi towarzyszą, ale o białej lilii...
Maria Magdalena fot. Margho Photo
Już sama taka myśl była zupełnie nowym doświadczeniem i nową jakością. Dłonie rozprowadzały energię po całym ciele... po każdym jego skrawku dając mu uwagę... i traktując każdy centymetr skóry tak samo... Żadne z miejsc nie było ani lepsze ani gorsze... mniej lub bardziej godne tego, by je dotykać.
Powietrze wypełniał zapach kadzidła... ciepło świec... Moje myśli koncentrowały się na odkrytym, mistycznym punkcie oraz na dłoniach rozprowadzających energię...
Byłam tak bardzo skoncentrowana, że w pierwszej chwili pomyślałam, że kobieta będąca ze mną w parze porusza się tak szybko, że czuję jej ręce w różnych miejscach, a dopiero kilka sekund później zrozumiałam, że dołączyły jeszcze dwie dłonie... Dłonie, które wprowadziły nową jakość...
Poruszały się tak, jakby prowadziła je jakaś mapa... jakby znały wszystkie doliny i wzgórza... każde zagłębienie... W ich obecności i dotyku pojawiło się coś zupełnie nowego... coś co sprawiło, że po policzku popłynęły mi łzy...
Pierwszy raz od tysiącleci poczułam, że jestem dotykana nie dla tego, że ktoś chciałby znaleźć się we mnie i mnie pobudzić seksualnie, ale dla samej przyjemności dotyku. Słowo tysiąclecia niemal huczało mi w głowie.
W wyobraźni widziałam migawki innych żyć.. innych czasów... których elementy przeniosły się do tego życia... z mężczyznami... kobietami... w seksualnej energii... rozpalanej w miednicy i przekazywanej zawsze dla kogoś...
Teraz po raz pierwszy energia płynęła we mnie a jej ogień nie miał zasilić żadnego aktu... Poczułam jak wlewała się do mojego wnętrza i była czystą miłością... Miłością do innej istoty... inną niż ta jaką znamy...
Wydaje mi się, że to doświadczenie integrowało się najdłużej... najbardziej wchodziło w ciało... zwłaszcza to odczucie, które płynęło w górę przez kolejne czakry... Z jednej strony zatrzymało się nad splotem słonecznym, a z drugiej bałam się puścić go wyżej... otworzyć swoje wyższe czakry... zwłaszcza tą serca na doświadczenie, które nazwałabym bezgraniczną miłość.
Do dzisiaj jest to dla mnie ciekawym paradoksem, bo z jednej strony chciałabym doznać takiej miłości od innej istoty na świecie, a z drugiej boję się wpuścić ją do serca... A może nie chodzi tutaj o samo odczucie miłości jako uczucia, bo przecież je już znam... znam je z energii Matki Ziemi, Tygla Tworzenia, Świętego Grala, gdy wpływa przez łono i płynie do serca... z energii Ojca Niebo... czystych myśli i intencji... Z rytuału Niebo-Ziemia, w którym te energie kochają się we mnie... Z kochania się z całym światem... Kochania się ze słońcem... księżycem... drzewami... powietrzem... wodą... ogniem...
Znam je z rytuałów z kobietami... nie tylko tych w Szkole Miłości, ale też innych... z każdego momentu kiedy razem z siostrami, kobietami czułam więź... Może po prostu do tego, by do serca wpuścić męską energię trzeba jeszcze trochę czasu i zintegrowania wiedzy... umiejętności i uruchomienia wszystkich narzędzi? Kto wie... Może jeszcze Wszechświat mnie zaskoczy.
Warsztat opływał dla mnie nie tylko w doznania ekstatyczne, ale też i takie, w których mogłam skonfrontować się z bardziej ciemnymi i złymi rzeczami.
fot. Karol Ziemowit Buda, sukienka Zielekada, pas Pracownia Słowiańska Didara
Medytacje OSHO... Kiedy pierwszy raz miałam doczynienia z medytacjami OSHO nie pomyślałam, że jest ich aż tyle i że każda zaprowadzi mnie w zupełnie inne miejsca. Warsztaty w Szkole Miłości były pierwszymi, na których mogłam otwierać czakrę gardła. Swobodnie krzyczeć... wrzeszczeć... płakać... nie przejmując się tym, że ktoś mnie usłyszy i pomyśli sobie, że dzieje mi się jakaś krzywda.
Tym razem aktywna medytacja zabrała mnie w rejony, w których od dawna nie byłam, a przecież nasze światło nie może istnieć bez cienia. Jesteśmy dualni...
Emocją, która mi towarzyszyła była rozpacz. Niewyrażona, nieutulona... uciszona... Rozpacz zabrała mnie w wędrówkę przez czas... przez życia... dla niej całe millennium jakie minęło przestało istnieć...
Jest takie jedno wcielenie, które często się odzywa... co jakiś czas do układanki doczepia się kolejny element tworząc niesamowitą układankę, która byłaby ciekawym materiałem na książkę.
Millennium temu... Płomienie... pogrzebowy stos... ceremonia... Widziałam siebie z perspektywy obserwatora jak i uczestnika zdarzeń... Czułam jak bardzo rozpacz i ból zalewały moje serce... właściwie jakby to serce wyrwano mi z piersi. Wiedziałam dokładnie czyje ciało trawiły płomienie i co czułam do tej osoby... Chciałam paść na kolana i wyć... szlochać... mężczyzna, którego kochałam opuścił to ciało...
Przed daniem upustu emocjom powstrzymywało mnie to kim byłam... zajmowane stanowisko... Mimo, że w środku byłam rozdarta... moja twarz przypominała maskę... Gdzieś do mojej podświadomości dotarł głos Gosi, która mówiła zdejmij maskę... zejdź do tego smutku...
Coś puściło... Poczułam jak wzbiera się we mnie krzyk. Nie zbierał się w gardle, a gdzieś niżej... w łonie... w czakrze splotu słonecznego...
Najpierw zaczęłam szlochać.. łzy popłynęły mi po policzkach... szloch przeszedł w krzyk... a krzyk... w wycie... rozpaczliwie wycie... wyłam póki miałam powietrze w płucach, a kiedy się skończyło wyłam dalej... zastanawiając się jakim cudem jestem w stanie wydawać z siebie takie dźwięki... Jakim cudem nie zdarłam sobie gardła... Nabierałam powietrza i wyłam dalej... A w tym wyciu płynął ból setek lat...
Przepuszczałam ten ból pozwalając by oświetliło go światło... Wypływały kolejne wspomnienia... Mieszając się ze sobą... współczesne... stare... z tego życia... z innych...
Gdy opłakałam już ukochanego mężczyznę... film przesunął się o kolejne klatki... kolejne kadry w tym samym wcieleniu... Zobaczyłam inną istotę bliską mojemu sercu... Znalazłam ją martwą... z nożem wbitym w samo serce... Trzymałam ją w ramionach i nie pozwolono mi znów na emocje... Miałam je uciszyć i nałożyć na twarz maskę... Kolejny raz zaczęłam wyć... kolejny raz do utraty tchu... Momentami czułam, że zbierało mi się na wymioty, ale nie miałam siły na to, by szukać wokół siebie rzuconej gdzieś wcześniej foliowej torebki.
Tak dobrze widzicie... foliowej torebki... Kiedy w ogóle pierwszy raz miałam styczność z medytacją aktywną OSHO zastanawiałam się po co na środku sali stoi miska. Za drugim razem procesowałam blisko otwartych drzwi do łazienki... a na innych warsztatach już nie zdziwiły mnie foliowe woreczki na wszelki wypadek.
Po rozpaczy przyszedł mrok na jaki rok temu nie byłabym gotowa... Mrok, do którego fascynacja wypływa w pisanej przeze mnie powieści o wampirach. Przeglądałam się w lustrze tamtego wcielenia i przyjmowałam to kim byłam... bez oceny... bez kategoryzowania na dobre i na złe...
Zatapiałam się w nim... a gdy przyjęłam go już całkowicie przeszłam do innej fazy i uwolniłam pętające mnie więzy... Miałam ochotę krzyknąć z radości i pokazać środkowy palec.
Z warsztatów wróciły do mnie nie tylko trudne procesy, ale też takie z których zabrałam ze sobą pewne elementy... Oda z mówieniem poezją, która najpierw z powitania słowiańskiej kapłanki zamieniła się w powitanie słowiańskiej puszczy... pokręconych leśnych... gąszczy... ( ;D dużo bym dała za to, by wiedzieć jakie macie skojarzenia czytając te słowa i czy idą we właściwym kierunku ) z puszczy przeszłyśmy do gastrofazy... jakieś muffinki... szarlotki... dojrzewające pomidory i sprawca zamieszania! Tryskający DEVOLAY!
Przysięgam Wam, że już nigdy to danie nie będzie dla mnie zwykłym daniem. Leżę w procesie... tutaj ceremonia... podniosła atmosfera... płyną piękne słowa... jesteś bramą kosmosu... świętym Gralem... pompatycznie... wzniośle... a tutaj DEVOLAY i to tryskający!
Z całych sił próbuję się nie roześmiać... bo przecież to ceremonia... powinnam być poważna... a w mojej głowie co chwila ten Devolay... Zaciskam wszystko co się da zacisnąć, bo czuje, że zaraz będzie podwójna tragedia a ryknięcie śmiechem na całą salę nie będzie moim głównym problemem...
Zaczynam żałować, że na śniadanie zjadłam chleb z najpyszniejszą pastą pomidorową... Właściwie nie chodzi o pastę a o ten nieszczęsny chleb i to, że moje jelita i glutek trochę się nie lubią. Uspokajam się... rozluźniam... a tu w głowie znów TRYSKJĄCY DEVOLAY!
Staje się! Sacrum i profanum... zupełnie jak w czasie ceremonii z Julią kiedy opowiadałam coś co płynęło z Pola i nagle rzuciłam tekstem - Idę sikać.
Tylko tym razem jest gorzej ;p Zaczynam się śmiać... pracujące ze mną w rytuale kobiety zaczynają się śmiać... Kwiczę ze śmiechu i jelita stwierdzają, że sorry stara, ale nie będziesz miała w głowie posranych pomysłów... więc leżę tam dalej zastanawiając się czy powinnam się zapaść ze wstydu czy jednak przyjąć to, że jestem człowiekiem i nic co ludzkie nie jest mi obce i przyjąć to co się stało z poczuciem humoru... w końcu mogło być jeszcze gorzej i mogłam się po prostu zesrać ;p
Skończyło się na tym, że cały nasz krąg otrzymał odpowiedź na swoje magiczne pytanie : A co jeśli któreś się zdarzy puścić bąka... ( Próbowałam to napisać przez 2 minuty. Serio... już prędzej bym zaczęła pisać o chodzeniu bez gaci, miesiączce, sikaniu pod drzewem... zupełnie jakby kwestia cholernego bączka dotyczyła tylko mężczyzn, bo przecież dziewczynkom się to nie zdarza )
Kilka dni potem siedząc u Julii i opowiadając jej o tym tryskającym devolay zapytałam:
- Ale dlaczego ja?
- A kto jak nie ty by rozładował atmosferę?
Zbliżyliśmy się zatem do końca mojej opowieści... Którą mogłabym jeszcze ciągnąć godzinami... opowiadając o tym jak wybiegłam nago do księżyca z szamańskim bębnem i dla niego grałam... O stawie z pijawkami, w którym ponoć już miało nie być pijawek, a czyhały na nas na dnie! O ciągu wstępującego orgazmu z wybałuszonymi oczami... o siostrzeństwie... niezwykłych spotkaniach... ale zostawię Was z kilkoma zdjęciami z warsztatów i swoim tajemniczym uśmiechem, bo wiecie... nie chcę Wam psuć niespodzianek jeśli tak jak ja... będziecie chciały pójść drogą Kapłanki Miłości...
A ja czekam na zapowiadany już warsztat V stopnia... i kolejne jakby nam za mało wchodziło do głów i łon na tej 5 edycji.
kadry z warsztatów. Autorzy różni :)
:D Tort na moje 33 urodziny
Trwa ładowanie...