Gratuluję już drugiej nominacji do Warszawianki Roku. Dlaczego zaczęła pani pomagać osobom w kryzysie bezdomności?
Nie dostałam się na studia na Akademii Sztuk Pięknych i uznałam, że nie ma dla mnie w kraju innych studiów dziennych. (śmiech) Postanowiłam więc w tygodniu pracować, a w weekendy studiować zaocznie. Moja druga praca była na Dworcu Centralnym. To był rok 2012, ostra zima. Wyszłam na przerwę na papierosa, spotkałam osobę w kryzysie i zapytałam, czy też chce jednego – to był standard, że pytali o papierosy, więc chciałam poczęstować. A pan odpowiedział, że on chciałby tylko coś ciepłego do picia.
Wtedy zaczęłam myśleć o tym, że bez względu na to, co te osoby zrobiły w życiu, każdemu w taki mróz należy się ciepła herbata. Tak po ludzku. I zrobiłam wydarzenie na Facebooku "Daj herbatę", bo bałam się, że kiedy napiszę "Pomóż bezdomnym", to nikt nie pomoże. I to poszło dalej.
Ile osób teraz, po prawie 12 latach działalności, pracuje w fundacji?
Liczba wolontariuszy od dłuższego czasu się nie zmienia, ale łącznie z pracownikami na stałe mamy około 25 do 30 osób.
Czy sporo waszych podopiecznych wychodzi z kryzysu? Czy jest to raczej grupa, która potrzebuje stałego wsparcia?
Trudno powiedzieć. Na Dworcu Centralnym mamy obie grupy: zarówno tych, którzy przychodzą i dziękują, opowiadają, jak zmieniło się ich życie, jak i tych, którzy próbowali wyjść z bezdomności, ale się nie udało. Mamy pana, który twierdzi, że jest beznadziejnym przypadkiem, bo jak tylko zaczyna pracować, to zaczyna pić.
A jak jest na ulicy, to nie pije?
Na ulicy trzyma się w ryzach, bo musi sobie załatwić jedzenie, musi mieć gdzie spać – i to go powstrzymuje przed piciem. Musi się skupić na przeżyciu danego dnia. I ten pan ma bardzo niską motywację do jakiejkolwiek zmiany, wielokrotnie był w terapii uzależnień.
Jeśli chodzi o wychodzenie z kryzysu, ciekawą opcją jest metoda Housing First. To nie jest rozwiązanie idealne, ale jest krokiem w dobrą stronę dla osób, które nie wpisują się w system drabinkowy – osoby w kryzysie dostają własne mieszkanie i są otoczone opieką kilku różnych specjalistów. Bo prawdziwa praca zaczyna się dopiero po wejściu z ulicy do mieszkania. Często dla tych ludzi, mimo że są przygotowywani do tego, że wprowadzą się do mieszkania, to dalej jest szok. Mieliśmy pana, który zarzekał się, że on w tym domu nie będzie spał pod kołdrą, tylko w swoim starym śpiworze, w którym spał na klatkach schodowych. Twierdził, że nie umie inaczej, bo spanie pod kołdrą jest dla niego zbyt trudne. A śpiwór daje mu poczucie bezpieczeństwa.
Gdy osoba w kryzysie zaczyna znowu zarabiać, to często pojawia się lawina problemów, których nie było na ulicy, na przykład przychodzi komornik, bo były niezapłacone bilety za przejazdy komunikacją miejską albo inne długi z "poprzedniego życia". I to potrafi być bardzo przytłaczające.
Tomasz, któremu udało się wyjść z kryzysu bezdomności, opowiedział naszej dziennikarce Ani Kalicie, że gdy stracił dom, szybko trafił do Warszawy, gdzie jest większa anonimowość. Szansa, że podejdzie się dwa razy do tej samej osoby na Centralnym, jest mała. Czy zauważyła pani taką migrację osób w kryzysie do stolicy?
Tak, zdecydowanie. Widzę często, że ludzie przyjeżdżają do Warszawy za pracą, bo tutaj ma być lepiej. Panuje przekonanie, że tu jest inny świat. Jakby przyjazd do stolicy miał rozwiązać wszystkie problemy. A nie rozwiązuje, często jest jeszcze gorzej. Na starych, zniszczonych fundamentach nie da się postawić nowego, trwałego domu.
Taki "Warsaw Dream"?
Dla niektórych osób Warszawa jest takim Manhattanem. Bo w stolicy można wszystko. I ta migracja – zarówno za pracą, jak i osób w kryzysie bezdomności – jest duża. W małych miejscowościach często nie ma żadnej pomocy dla osób w kryzysie, a nawet jeśli są jakieś programy, to panuje powszechne przekonanie, że w stolicy i tak ta pomoc będzie lepsza. Chociaż warto zaznaczyć, że jest kilka miejsc w Polsce, gdzie pomoc osobom w kryzysie jest skuteczniejsza niż w dużych miastach. Zdecydowanie dużym problemem jest stygmatyzacja pomocy psychologicznej, proszenia o pomoc. Ktoś stracił żonę i kompletnie nie poradził sobie z tym psychicznie. Zaczął zawalać pracę, potem przestał płacić rachunki, został wyeksmitowany. Nie miał pomysłu co dalej i jedyne, co przyszło do głowy, to pojechać do stolicy.
A tu jest niewiele lepiej, bo stolica potrafi być brutalna.
Nawet brutalniejsza od wsi. Na ulicy można się spotkać z ogromem różnych zagrożeń, co wynika też z dużej liczby osób na małej przestrzeni. Ale rozumiem te przyjazdy. Mężczyźni wyjaśniają, że nie mogli zostać w swojej miejscowości, bo za bardzo przypominała im o rozwodzie czy o tym, że żona zdradziła. I chcieli uciec, a punktem centralnym w ich głowie jest stolica. Tylko tutaj też nie wyszło, problemy nie zniknęły i tak trafili na ulicę.
Trochę ich historie przypominają niektóre opowieści o wyjazdach Polaków do Londynu. Stamtąd też jest bardzo trudno wrócić do domu, jeśli komuś się nie powiedzie. Nikt przecież nie chce się przyznawać do niepowodzenia, dominuje poczucie wstydu.
A kobiety też migrują?
Oczywiście! Tutaj ważny jest też aspekt anonimowości. Pojawiają się u nas kobiety ze wsi, które uciekły na przykład przed przemocą domową – w jednym przypadku mąż był policjantem. Nikt nie chciał im pomóc, a w stolicy mogą się schować w tłumie.
To jak łatwo jest dzisiaj zostać w stolicy osobą w kryzysie, która nie ma co jeść?
Poza ucieczkami częsty scenariusz jest taki, że ktoś kiedyś nie zareagował, a potem nastąpił efekt kuli śnieżnej, który doprowadził do kryzysu bezdomności. Mamy pana, który w latach 90. kończył szkołę podstawową z dwiema wygranymi olimpiadami! Mógł iść do każdego liceum, w teorii miał świetne perspektywy. Był w spektrum autyzmu, ale nikt mu nie pomógł – ani wychowawcy, ani rodzice nie zareagowali. Zadziałał efekt kuli śnieżnej, który doprowadził do kryzysu bezdomności i uzależnienia.
To nie jest jedyny przypadek, często spotykamy mężczyzn, którzy dzisiaj mają lub mieliby na przykład diagnozę ADHD czy zaburzenie ze spektrum autyzmu, ale 20–30 lat temu nikt o tym nie pomyślał, nie mówił i zostali uznani za leniwych czy bez powodu agresywnych. I system ich wypluł. Dzisiaj mają bardzo niskie poczucie własnej wartości, uważają, że się do niczego nie nadają, mimo że mają możliwości i zasoby do innego życia. A wystarczyło, by zauważyła ich jedna osoba – nauczyciel czy ktoś z rodziny. Gdyby dostali pomoc psychologiczną wcześniej, ich życie mogłoby się zupełnie inaczej potoczyć. To są często ludzie utalentowani, inteligentni. Podobnie jest w przypadku osób, które jako dzieci doświadczyły przemocy w domu. I to jest również nasza wina, dorosłych, jeśli nie reagujemy na takie sytuacje, nie szukamy pomocy dla dziecka.
W badaniu z 2019 roku "zdiagnozowano 30 330 osób bezdomnych, z czego 83,6 proc. stanowili mężczyźni (25 369 osób), natomiast 16,4 proc. kobiety (4961 osób)". I to o 9 proc. mniej osób niż w roku 2017. Nie ma nowszych badań. Co pani sądzi o tych liczbach? Realistyczne?
Zawsze się uśmiecham, kiedy ktoś cytuje te badania. Po pierwsze, nie widzę możliwości, żeby liczba osób w kryzysie bezdomności zmniejszyła się między rokiem 2017 a 2019. Z pewnością zmieniła się metodologia i stąd jest taka różnica liczbowa. Moim zdaniem interpretacja tego badania miała pasować do konkretnej tezy.
Po drugie, znam liczbę osób, które przychodzą podczas naszych poniedziałkowych działań na Dworcu Centralnym. Przy czym nigdy nie pytamy ludzi, czy są w kryzysie bezdomności, czy w głębokim ubóstwie, ale z dachem nad głową. Czasem widać, szczególnie w przypadku starszych osób, że z emerytury wystarczyło im tylko na leki oraz opłacenie mieszkania i potrzebują ciepłego posiłku.
Przed pandemią przychodziło do nas w poniedziałki około 160–180 osób, w porywach do 200. Obecnie przychodzi średnio 450 osób. Największy wzrost widzieliśmy w ciągu pierwszego roku po pandemii. Wtedy w ciągu trzech miesięcy zaczęło przychodzić sto osób więcej. I z naszych obserwacji wynika, że poziom ubóstwa w ostatnich miesiącach znacznie się pogłębił.
O milionach Polaków żyjących w ubóstwie mówił ostatni raport GUS. Pani dodaje do tego, że w ciągu ostatnich lat biedni stali się jeszcze biedniejsi.
Tak. I nie jest to tylko kwestia pandemii, lecz także źle prowadzonej polityki społecznej w naszym kraju, polityki rozdawnictwa, w której pieniądze są źle rozdysponowywane. Widać to na pierwszy rzut oka na Dworcu Centralnym.
Wróćmy na chwilę do wcześniej wspomnianych badań – czy według pani kobiety wciąż stanowią mniejszość osób w kryzysie?
Temat kobiet w kryzysie nadawałby się na osobny wywiad. O kobietach na ulicy jest bardzo mało badań, głównie koncentrują się wokół tych uciekających przed przemocą – samotnych matek. Szkoda, bo niezwykle by nam się przydały. Faktycznie mniejszość osób, z którymi się stykamy w fundacji, to kobiety, ale zdecydowana większość z nich ma ewidentne problemy ze zdrowiem psychicznym. Nie chcę generalizować, że wszystkie, ale w naszym doświadczeniu jest to przytłaczająca większość. Czasem mamy poczucie, że prowadzimy dzienny oddział psychiatryczny, tylko z nieustabilizowanymi pacjentami i bez narzędzi do odpowiedniej diagnostyki i leczenia. I najczęściej dla tych osób nie ma dobrego rozwiązania, bo nie chcą podjąć leczenia. Ostatnio zaproponowaliśmy pani, że możemy ją wspomóc, podwieźć na oddział psychiatryczny, i w odpowiedzi spotkaliśmy się z dużą agresją. Często kobiety na wzmiankę o pomocy i leczeniu po prostu uciekają.
Kilka lat temu, gdy członek mojej rodziny był w kryzysie bezdomności i przebywał w schronisku dla bezdomnych, odbywały się dyskusje, czy można mu zawieźć do tego schroniska kilogram cukru. Czy to nie jest zbyt "cenne" i nie sprawi mu kłopotów. Czy te obawy były słuszne? Jak dzisiaj wygląda rzeczywistość schroniskowa?
Standardy w ogrzewalniach, schroniskach i noclegowaniach mają się niedługo zmienić - placówki otrzymały określony czas na wdrożenie standardów na podstawie rozporządzenia Ministra Pracy i Polityki Społecznej. Mają pojawić się np. szafki zamykane na klucz, obowiązkowa pralka z suszarką, która do tej pory była luksusem, a nie standardem. To są elementy powolnej walki o przywracanie godności osobom w kryzysie.
Jeśli chodzi o kradzieże w schroniskach czy noclegowniach, to moim zdaniem zależy to od osoby zarządzającej tym miejscem. Gdy rozmawiam z noclegowniami, to często podają mi takie rozwiązania jak boksy i garaże, gdzie można zostawić większe bagaże, o co prosi się ze względów higienicznych. Goście pobierają numerki. I tak, zdarza się, że ktoś powie: "A to mój numerek", i zabierze cudze rzeczy. Kiedyś nie było takich rozwiązań, trzeba było zostawiać rzeczy w krzakach. I tutaj ryzyko kradzieży jest nieporównywalnie większe.
W Warszawie mamy Pensjonat Socjalny św. Łazarza. Nie jest nazywany schroniskiem, żeby nie budzić negatywnych skojarzeń. To miejsce o bardzo dobrym standardzie. Nie spotkałam się z negatywnymi opiniami, nie wiem o bójkach czy kradzieżach. Oczywiście zdarzają się konflikty między ludźmi, bo są na przykład trzy osoby w jednym pokoju i każda ma ochotę robić coś innego, ale to samo może przydarzyć się każdemu, kto trafi do pokoju wieloosobowego w hostelu.
My nie oferujemy noclegu, ale można u nas zjeść i zrobić pranie – i tu kradzieże zdarzyły się dwa razy w ciągu trzech lat. Zaginęły spodnie. Ale nie mam poczucia, żeby wśród osób w kryzysie kradło się więcej niż w innych miejscach i społecznościach w Warszawie.
Czego najczęściej szukają u was osoby w kryzysie bezdomności?
Prania i jedzenia. Żeby w spokoju usiąść i zjeść, wypić kawę czy herbatę bez presji. Na zajęciach dodatkowych prowadzimy arteterapię i pracę z ciałem. Staramy się aktywizować osoby w kryzysie i chociaż nie jest to podstawową potrzebą, jest dla nich bardzo ważne. Jeden pan ostatnio powiedział: "Nawet nie masz pojęcia, ile razy to, że jesteście i co robicie, wasze zajęcia, powstrzymało mnie od zachlania". I przychodzą, żeby "normalnie" porozmawiać, być przez chwilę w tej normalności. Skorzystać z telefonu i komputera. Pobyć wśród przyjaznych twarzy.
Mieszkam w Warszawie, zdarza się, że widuję osoby w kryzysie bezdomności, szczególnie w Centrum. Co mogę zrobić, żeby pomóc?
Warto zapytać, czy ktoś nie potrzebuje pomocy, ciepłego ubrania. Pomóż doraźnie. Trzeba to robić bardzo ostrożnie, bo wśród osób w kryzysie są między innymi osoby z chorobami psychicznymi czy agresywne. Zawsze polecam kontakt z organizacjami pozarządowymi, w Warszawie na stronie 19 115 są wypisane organizacje z podziałem na dzielnice, które prowadzą streetworking. Można zostać „łącznikiem". Muszę jednak zaznaczyć, że nie powinniśmy pomagać na siłę. Osoby w kryzysie muszą tej pomocy chcieć i musi być ona dostosowana do ich aktualnych potrzeb, a nie do tego, co osobie pomagającej wydaje się, że będzie najodpowiedniejsze. I nie oczekujmy wdzięczności, bo nie o to w pomaganiu chodzi.
Katarzyna Nicewicz. Arteterapeutka, pedagog resocjalizacyjny oraz założycielka i prezeska fundacji Daj Herbatę.
Agata Porażka. Dziennikarka weekendowego magazynu Gazeta.pl. Twórczyni cyklu Zagrajmy w Zielone, który skupia się na tym, co powinniśmy zrobić, by zamiast niszczyć, dbać o planetę. Prowadzi podcast Zetka z Zetką.
Trwa ładowanie...