Józef Piłsudski (fot. ze zbiorów autora)
Bitwa Warszawska, prowadzona własnymi siłami, w wojnie manewrowej, często z otwartymi flankami, wykorzystująca polską geografię wojenną, manewr strategiczny i inicjatywę operacyjną, zatrzymała ofensywę wroga na Warszawę, by w rezultacie przeciąć jego linie komunikacyjne ciągnące się z kierunku brzeskiego. Natomiast nie zakończyła ta bitwa wojny.
Zabrakło wówczas jeszcze jednej, być może ostatecznej, bitwy, gdzieś hen za Berezyną, pod Witebskiem, Orszą lub Połockiem, która odsunęłaby Rosję od Wisły, Warty i Niemna i osłoniła tworzenie konstruktu federacyjnego Polski z Białorusią oraz Ukrainą. Zabrakło także wielu innych rzeczy, ale to opowieść na kiedy indziej. Rzeczpospolita była po prostu bardzo zmęczona czteroletnią Wielką Wojną, a potem bardzo ciężkimi zmaganiami w latach 1918–1921. Nadszedł czas, by wojnę zakończyć.
Polska wygrała wojnę i odniosła wielki sukces militarny, który będzie pamiętany przez następne pokolenia. Sukces ten zasługuje na wspaniały łuk triumfalny w stołecznej Warszawie oraz pomniki. Możemy czuć dumę z wysiłku żołnierskiego tamtego czasu: odwagi i pomysłowości naszego żołnierza, naturalnej dla niego wytrzymałości, inicjatywy taktycznej i operacyjnej, kreatywności czy skłonności ofensywnych, na które zawsze mógł liczyć Wódz Naczelny, o czym zaświadczają liczne wspomnienia, pamiętniki i raporty.
Piłsudski to wiedział, dlatego nie był – mówiąc delikatnie – kontent i stał się z czasem pesymistą co do przyszłości. Wiedział, że dobra pogoda geopolityczna po Wielkiej Wojnie kiedyś się skończy. Miał rację, przyszła kolejna wojna światowa i czasy utraty niepodległości.
Niestety, chmury się zbierają, a w czasach niepogody Rzeczpospolita potrzebuje siły zbrojnej. To stwierdzenie jest tak oczywiste, że aż wyświechtane. Więc sprecyzuję – Rzeczpospolita potrzebuje siły zbrojnej, która będzie realnym instrumentem polityki państwa. Tak w czasie wojny, jak i pokoju, bo jako skuteczne narzędzie wpływa na poziom bezpieczeństwa państwa, jest brana pod uwagę przez potencjalnych przeciwników (i sojuszników), którzy kalkulują swoją własną sytuację i ryzyko również przez pryzmat naszych zdolności. Nasze wojsko dokonuje sygnalizacji strategicznej poprzez posiadane i demonstrowane w skalkulowany sposób zdolności, a zatem dynamicznie wpływa na grę o równowagę we własnym sąsiedztwie. To wszystko będzie bardzo potrzebne w nadchodzących latach.
Nasze wojsko na pewno nie może być natomiast jedynie oderwanym od realizowanej codziennie polityki bytem organizacyjno-społecznym zatrudniającym ludzi, utrzymującym majątek trwały i wydającym pieniądze na pensje, któremu to bytowi politycy co jakiś czas „kupują” sprzęt wojskowy. Zbiorczo nawet ładnie się to nazywa: wydatki na wojsko i obronę narodową.
W przekonaniu naszych polityków opisany wyżej mechanizm, który polega na możliwości zadzwonienia do Waszyngtonu, nazywa się „gwarancją bezpieczeństwa”. To bardzo niebezpieczne złudzenie, po części wynikające ze zbyt dużego „nasłonecznienia” w ostatnich 30 latach.
Być może dodatkowo wynika to złudzenie z faktu, że duża część naszej klasy politycznej nie wierzy w możliwość zbudowania przez Rzeczpospolitą realnej, z realnymi zdolnościami i realną skutecznością, siły zbrojnej. To błędne myślenie, z pewnością są na taką budowę wystarczające pieniądze, Polska jest bowiem dostatecznie bogata. Jest także obdarzona talentem. A właśnie on, a nie masy ludzkie, jest rozstrzygający w nowoczesnej wojnie i liczy się podczas nieustannej próby sił w trakcie zbrojnego pokoju.
Po 1989 roku klasa polityczna w Polsce uznała być może również, że wojsko nie będzie nam już nigdy potrzebne. Może ewentualnie po to, by jeździć na ekspedycje z nowymi zachodnimi sojusznikami. Więc nie bardzo było wiadomo, co zrobić z tą frapującą pozostałością dawnych czasów, która przecież „musiała” odejść w przeszłość. Wojen miało nie być (a jakże!), a już na pewno nie w Europie. Rosja nie miała przecież prowadzić wojny nowej generacji, kontrolując drabinę eskalacyjną i umiejętnie łącząc demonstrowane zdolności wojskowe z pozawojskowymi (acz jawnie przemocowymi) instrumentami osiągania założonych celów politycznych, a wszystko to w naszym bezpośrednim przecież sąsiedztwie.
Tymczasem po przystąpieniu do NATO ucieszyliśmy się z uzyskanej „adopcji strategicznej”. To było wygodne i właściwie nie wymagało jakiegokolwiek wysiłku. Rezygnując z jakiejkolwiek troski (tak, wiem, troskanie się jest męczące, jak całe dorosłe życie), staliśmy się importerem bezpieczeństwa. Na poziomie zwykłego zjadacza chleba przejawia się to w całkowitej wierze w NATO jako jedyną siłę zdolną nam pomóc.
Potrzebujemy więc nowoczesnej siły zbrojnej, która będzie miała takie zdolności. Realnej i sprawnie funkcjonującej, niczym dobrze naoliwiony mechanizm, złożony z ludzi, którzy wiedzą, czego chcą, co jest ich celem, na czym polega ich służba, jaki jest ich etos i misja. Wiedzą, po co do wojska poszli i z dumą realizują tam swoje osobiste kariery, wierząc w sens swoich życiowych wyborów. Są tacy żołnierze i oficerowie, spotykam ich osobiście w różnych miejscach w kraju (i poza krajem). Taka postawa musi się stać standardem w służbie.
Takie wojsko będzie, w myśl słów Clausewitza, realnym instrumentem polityki państwa, niczym narzędzie – przygotowane i sprawne. Będzie wiedziało, do czego ma służyć, a zatem na jaką wojnę i z kim się szykuje, co jest celem strategicznym i operacyjnym w wojnie. Poparte to będzie prawidłową i nowoczesną koncepcją operacyjną, która będzie określała, jak to narzędzie ma być użyte. Do tego będą pozyskiwane zdolności (organizacyjne i sprzętowe). Zdolności będą ćwiczone na poligonach, a pod to będą sporządzone kryteria ocen dowódców i żołnierzy, promowane kariery i rugowane zachowania niepożądane.
To zwiększa znaczenie nacisku na szkolenie dowódców liniowych, w tym młodszych oficerów, na poziomie taktycznym z elementami operacyjnymi, oraz na oswajanie z samodzielnością. Czynnikami zwiększającymi skuteczność na polu walki (w przeciwieństwie do przeszłości, gdy najistotniejszą rolę odgrywała liczba żołnierzy i masa), które Amerykanie nazywają „multipliers”, są dzisiaj wiedza, inicjatywa oraz technologia, które łącznie niwelują przewagi liczebne przeciwnika oraz eliminują jego kontrolę szczebli drabiny eskalacyjnej.
Zmiany w charakterze wojny działają na naszą rzecz: widzę – orientuję się, podejmuję decyzję, strzelam lub manewruję w przestrzeni fizycznej i elektromagnetycznej na rozpoznanego przeciwnika – wygrywam. Mniejsze oddziały, z wysokim nasyceniem techniką i dobrze dowodzone, wygrywają. Innymi słowy, słabsi liczebnie mogą wygrywać. Wystarczy zobaczyć, jak radzi sobie biedniejszy od Polski (tak, tak – biedniejszy) Izrael.
Takie możemy mieć wojsko. Wiem, że są wśród Was tacy, którzy też tego chcą. To wielka szansa, a jednocześnie odpowiedzialność. W końcu za nami stoją całe pokolenia, wielcy dowódcy z lat 1919–1921, bohaterscy żołnierze licznych wojen Rzeczypospolitej, zwycięscy hetmani dawnego, przedrozbiorowego państwa.
Od Bitwy Warszawskiej i nad Niemnem minęło sto lat. Niby – jak mawiają filozofowie – wszystko płynie, pewne sprawy się jednak nie zmieniają.
Strategy&Future będzie z Wami na tej drodze.
Autor
Jacek Bartosiak
Założyciel i właściciel Strategy&Future, autor książek „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”, wydanej w 2016 roku, traktującej o nadchodzącej rywalizacji wielkich mocarstw w Eurazji i o potencjalnej wojnie na zachodnim Pacyfiku, „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju”, wydanej w 2018 roku, i „Przeszłość jest prologiem" z roku 2019.
Trwa ładowanie...