(Fot. www.nato.int)
PLAN B ESTONII
W wywiadzie udzielonym fińskim mediom minister spraw wewnętrznych Estonii Mart Helme stwierdził, że Estonia utraciła pełne zaufanie w gotowość NATO do udzielenia Tallinowi pomocy w wypadku rosyjskiej agresji. Helme zauważył, że o ile uważa niedawne słowa Emmanuela Macrona o śmierci mózgowej NATO za nazbyt krytyczne, to mimo wszystko Estonia oraz pozostałe państwa bałtyckie opracowują „plan B”, na wypadek gdyby jednak okazało się, że prezydent Francji miał rację. Helme zwrócił również uwagę na destabilizację systemu międzynarodowego, w tym niepewność dotyczącą zaangażowania militarnego na wschodniej flance NATO Wielkiej Brytanii w następstwie brexitu, na dobiegającą końca kadencję Angeli Merkel, po której jego zdaniem polityka Niemiec obrać może zupełnie inny kierunek, a także na chęć zbliżenia z Rosją manifestowaną, jego zdaniem, przez Paryż.
Estonia, znajdująca się na najdalej na wschód wysuniętej rubieży Paktu Północnoatlantyckiego, jeszcze uważniej niż Warszawa musi oceniać i kalkulować wiarygodność amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa – i jak widać, nie jest z nich w pełni zadowolona. W swojej wypowiedzi Mart Helme zwrócił zresztą uwagę, że podczas rozmów Estończyków z Amerykanami temat Rosji właściwie nie istnieje, a Waszyngton jest skupiony wyłącznie na rywalizacji z Pekinem.
Można oczywiście traktować wypowiedź estońskiego ministra wyłącznie jako reakcję na wywiad Macrona; byłoby to jednak mylenie, przynajmniej w pewnym stopniu, objawu z przyczyną. Wiarygodność NATO jest ściśle powiązana z wiarygodnością Stanów Zjednoczonych, globalnego hegemona i tak naprawdę jedynego państwa sojuszu mogącego w sytuacji konfliktu z Federacja Rosyjską udzielić faktycznego (opartego na realnych możliwościach) wsparcia zarówno państwom bałtyckim, jak i Polsce. Jeżeli gwarancje udzielane przez Waszyngton zdają się niepoparte realnymi zdolnościami lub też występuje asymetria interesów pomiędzy Stanami a państwami objętymi owymi gwarancjami, natychmiast pojawiają się kalkulacje co do ich wiarygodności. Widać to od Estonii po Koreę czy Australię. W najbliższym czasie na łamach S&F podejmiemy temat wiarygodności zobowiązań sojuszniczych i gwarancji bezpieczeństwa zarówno NATO, jak i USA.
Na koniec trzeba dodać, że znaczna część politycznego establishmentu Estonii skrytykowała wypowiedź ministra i odcięła się od niej.
JAPONIA, KOREA I AMERYKAŃSKIE „PROTECTION MONEY”
Opuszczeniem sali przez amerykańskich negocjatorów zakończyły się rozmowy na temat przyszłości amerykańskiej obecności wojskowej w Korei Południowej. Jak wspominaliśmy w zeszłotygodniowym „Weekly Brief”, podczas wizyty amerykańskiego sekretarza obrony Marka Espera podniesiona została kwestia zwiększenia opłat wnoszonych przez Koreę Południową za stacjonowanie sił USA w tym kraju.
We wtorek kwestia ta stała się przedmiotem dalszych negocjacji w Seulu – po raz kolejny Amerykanie zażądać mieli pięciu miliardów dolarów rocznie za dalsze stacjonowanie 28500 żołnierzy w tym kraju. Cytując sekretarza obrony USA Marka Espera, Korea Południowa to bogate państwo i jako takie powinno „płacić więcej”. Korea Południowa płaci obecnie, na mocy rocznej umowy podpisanej w zeszłym roku, 890 milionów dolarów za stacjonowanie wojsk USA na swoim terytorium i, jak zauważył główny negocjator strony amerykańskiej James De Hart, Seul najwyraźniej nie jest gotowy na znaczące podniesienie tej kwoty. Chociaż obie strony zapewniły publicznie, że zmniejszenie liczby stacjonujących w Korei Południowej żołnierzy USA nie jest brane pod uwagę, to niektóre media sugerują, że Waszyngton zagroził wycofaniem z Półwyspu Koreańskiego czterech tysięcy żołnierzy – a więc sił odpowiadających jednej brygadzie – jeżeli Seul nie przystanie na żądania Amerykanów.
Wydaje się natomiast, że odniosły skutek naciski Waszyngtonu w sprawie utrzymania współpracy wywiadowczej (GSOMIA) pomiędzy Koreą Południową a Japonią, zawieszonej przez Seul w sierpniu. O odsunięciu w czasie decyzji o wystąpieniu z GSOMIA poinformowała południowokoreańska administracja w środę – na dwa dni przed wyznaczoną na piątek datą wyjścia z porozumienia.
Nawiasem mówiąc, Korea Południowa nie jest jedynym państwem, od którego USA oczekują „pieniędzy za ochronę”; według „anonimowych byłych urzędników amerykańskiej administracji” Biały Dom ma się domagać od Tokio czterokrotnego (do 8 miliardów dolarów rocznie) zwiększenia opłat za stacjonowanie 54 tysięcy amerykańskich żołnierzy na terytorium Japonii. Sprawa ta została po raz pierwszy podniesiona przez Amerykanów w lipcu tego roku, podczas wizyty ówczesnego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Johna Boltona w Japonii; Tokio ma uważać te żądania za „nierealistyczne”. Obecna umowa regulująca stacjonowanie sił USA w Japonii kończy się w 2021 roku.
HONGKONG
Jakże wiele już poszło i jak wiele wciąż może „pójść źle” w Hongkongu. W ostatnim tygodniu świat obserwował trwające od niedzieli oblężenie dwóch hongkońskich uniwersytetów, to jest Chińskiego Uniwersytetu w Hongkongu (CUHK) oraz politechniki, przez policję. Dodajmy, że na politechnice protest trwa na dobrą sprawę do dzisiaj. W trakcie starć z policją tylko od niedzieli aresztowano ponad tysiąc osób; podczas starć z siłami porządkowymi oprócz koktajli mołotowa protestujący używali również łuków i strzał. W międzyczasie Pekin zaczął coraz jaśniej sygnalizować swoją kończącą się cierpliwość, czego przykładem może być wtorkowe sprzątanie miasta po zamieszkach, dokonane przez stacjonujących w garnizonie chińskich żołnierzy. Na dodatek nie byle jakich żołnierzy, byli to bowiem członkowie chińskich sił specjalnych. Trudno o jaśniejszy sygnał, że Pekin zaczyna odczuwać znużenie trwającymi od czerwca protestami.
Co więcej – w najbliższą sobotę odbędą się w Hongkongu wybory lokalne, w których poziom poparcia dla prodemokratycznych kandydatów może okazać się dobrym probierzem sympatii dla protestujących – a ich ewentualny słaby wynik przyczynkiem do kolejnych protestów.
Na sytuację reaguje również Kongres Stanów Zjednoczonych; we wtorek senat USA przyjął stosunkiem 417:1 ustawę Hong Kong Human Rights and Democracy Act, obligującą prezydenta kraju do składania corocznych raportów o stanie demokracji i przestrzegania praw człowieka w Specjalnym Regionie Administracyjnym, od czego zależeć ma utrzymanie uprzywilejowanego statusu w relacjach handlowych z USA. Hong Kong Act pozwala również na wprowadzenie sankcji personalnych na chińskich urzędników odpowiedzialnych za naruszanie praw człowieka. Ustawa czeka na podpis Donalda Trumpa, a jej ewentualne podpisanie ostatecznie przekreśli szanse na jakiekolwiek, nawet najbardziej ograniczone, zawieszenie broni w trwającej wojnie handlowej. Na szybko postępujące prace nad ustawą zareagowały Chiny; na łamach „People’s Daily” ukazał się artykuł, którego autor – minister spraw zagranicznych ChRL Wang Yi – stwierdził, że jeżeli ustawa zostanie przyjęta, to Chiny „zmuszone zostaną do użycia rozwiązań siłowych, aby się zemścić, a winę za zaistniałą sytuację poniosą wyłącznie Stany Zjednoczone”, które w związku z pracami nad ustawą „stanęły nad przepaścią”.
W piątek wieczorem „The Washington Post” raportował, że Donald Trump może zdecydować się na zawetowanie ustawy, o ile podpisana zostanie umowa handlowa. „Jestem solidarny z mieszkańcami Hongkongu, ale również z przewodniczącym Xi” – powiedział amerykański prezydent. Ewentualne zawetowanie ustawy z pewnością jest dla Trumpa kartą przetargową w negocjacjach z Pekinem; z drugiej strony fakt, że Hong Kong Act przeszedł przez obie izby Kongresu właściwie jednogłośnie, sprawia, że odrzucenie prezydenckiego weta jest prawdopodobne. A wtedy z pewnością będziemy mogli powiedzieć adieu jakimkolwiek szansom na zakończenie wojny handlowej.
RYWALIZACJA NA LINII WASZYNGTON – CHINY TOCZY SIĘ RÓWNIEŻ W DZIEDZINIE WOJSKOWEJ
Po zeszłotygodniowym przepłynięciu przez Cieśninę Tajwańską amerykańskiego krążownika rakietowego w poniedziałek Chiny odpowiedziały przejściem przez tę samą cieśninę lotniskowca typu 001A (drugiego po Liaoningu lotniskowca marynarki wojennej ChALW). Warto dodać, że w styczniu 2020 roku odbędą się na Formozie wybory prezydenckie, a rejs chińskiego okrętu został na owej wyspie uznany za kolejny przykład próby ingerencji Chin w sprawy Tajwanu.
Nieco dalej na południe, na wodach Morza Południowochińskiego, Amerykanie przeprowadzili manewry w ramach operacji FONOPS (Freedom of Navigation Operations). W środę w pobliżu rafy Mischief, będącej częścią archipelagu Spratly, przepłynął trzykadłubowy okręt LCS klasy Independence (relatywnie małych – a przez to mogących operować na płytszych wodach – okrętów walki przybrzeżnej) USS Gabrielle Giffords. W wypadku Mischief Reef sprawa jest o tyle kontrowersyjna, że USA nie uznają jej za wyspę, a w związku z tym przepływają w odległości bliższej, niż prawo międzynarodowe pozwalałoby, gdyby rafa Mischief nią była. Chiny z kolei twierdzą że rafa Mischief wyspą jest, a tym samym stoją na stanowisku, że USA łamią prawo międzynarodowe. Natomiast w czwartek USS Wayne E. Meyer, amerykański niszczyciel rakietowy klasy Arleigh Burke, przepłynął w pobliżu Wysp Paracelskich. W tle tej dyskusji jest oczywiście sztuczna rozbudowa dokonywana przez Chiny na spornych terenach położonych na Morzu Południowochińskim lotnisk i innych instalacji wojskowych. Chiński MSZ nazwał działania amerykańskie bezprawnym wtargnięciem i zażądał, aby Biały Dom wstrzymał się od podobnych „prowokacji”.
Za prowokację Chiny najprawdopodobniej uznają również ogłoszoną we wtorek decyzję USA o przekazaniu drugiego kutra straży przybrzeżnej Wietnamowi. Oznajmiając tę decyzję, amerykański sekretarz obrony Mark Esper oskarżył Chiny o „znęcanie się” nad państwami regionu i próbę zawłaszczenia zasobów naturalnych znajdujących się pod dnem Morza Południowochińskiego.
Kończąc wątek rywalizacji amerykańsko-chińskiej, dodajmy, że podczas czwartkowego przemówienia Henry Kissinger stwierdził, że obawia się, iż wojna handlowa pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi może wymknąć się spod kontroli i przeistoczyć się w konfrontację militarną, której efekty „byłyby jeszcze gorsze niż te wynikłe z pierwszej wojny światowej”. Amerykanie nie ograniczają, rzecz jasna, swojej projekcji siły jedynie do zachodniego Pacyfiku…
AMERYKAŃSKI LOTNISKOWIEC W CIEŚNINIE ORMUZ
Po raz pierwszy od zaostrzenia relacji na linii Teheran – Waszyngton amerykański lotniskowiec (USS Abraham Lincoln, CVN-72) wraz z towarzyszącą mu eskortą przepłynął przez wody cieśniny Ormuz. Chociaż USS Abraham Lincoln znajdował się w regionie od maja, to do tej pory pozostawał na Morzu Arabskim, prawdopodobnie obawiając się reakcji Teheranu i ewentualnej eskalacji. Co ciekawe, znajdujący się na wodach Zatoki Perskiej lotniskowiec zostanie wkrótce zastąpiony przez inny tego rodzaju okręt USS Harry Truman. Trzeba przyznać, że Iran nie ma w ostatnim czasie szczęścia…
ZAMIESZKI I INTERNETOWY BLACKOUT W IRANIE
…kraj ten dołączył bowiem do długiej listy państw wstrząsanych protestami. Od 15 listopada trwają tu zamieszki wywołane zapowiedzią zmniejszenia dopłat do paliwa. Protesty zaczęły się w południowo-zachodnim mieście Ahwaz, rozprzestrzeniając się następnie na inne miasta, w tym stolicę państwa Teheran. Szesnastego listopada protesty miały miejsce w ponad 50 miastach w całym kraju; protestujący wznosili okrzyki wzywające do rezygnacji islamskich kleryków i sławiące ostatniego szacha Iranu Rezę Szaha Pahlawiego. W tłumieniu protestów wzięło udział wojsko; według informacji Amnesty International w protestach zginęło ponad 100 osób. Dane AI są mocno kontestowane przez Teheran; rząd Iranu mówi o trzech ofiarach śmiertelnych i nazywa raport Amnesty International celową dezinformacją. Aresztowano również tysiące protestujących. Warto zwrócić uwagę na reakcję rządu w Teheranie, który zupełnie dosłownie wyłączył internet na terenie całej Persji; zanotowano 95-procentowy spadek liczby użytkowników sieci. W odpowiedzi na blackout USA oznajmiły, że nałożą sankcje na ministra komunikacji Iranu Mohammada Javada Azari-Jahromi za jego rolę w „szeroko zakrojonej cenzurze internetu”.
Wydaje się jednak, że w ostatnich dniach wraz z falą aresztowań protesty tracą na sile; od czwartku dostęp do internetu jest stopniowo przywracany.
IZRAEL ATAKUJE CELE W SYRII
W środę Izrael przeprowadził serię ataków rakietowych na instalacje irańskie w Syrii, w tym na „szklany dom” – budynek znajdujący się na terenie lotniska w Damaszku, uznawany za siedzibę dowództwa irańskiej Gwardii Rewolucyjnej w tym kraju. Oprócz lotniska izraelskie rakiety uderzyły w dziesiątki celów w Syrii. W atakach zginąć miały 23 osoby, w tym 16 Irańczyków. Atak miał być odwetem za salwę rakiet wystrzelonych z Syrii w kierunku Izraela (z których żadna nie dosięgła celu). Posługując się cokolwiek animalistyczną analogią, wysoki rangą urzędnik izraelskiego MON-u stwierdził, że Tel Awiw rozpoczął odcinanie „irańskich macek”, i nie wykluczył, że w przyszłości Izrael uderzy również w znajdującą się w Teheranie głowę „irańskiej ośmiornicy”.
Skoro już mowa o Izraelu, to wspomnieć wypada o kryzysie parlamentarnym toczącym to państwo; w środę premier Benjamin Netanyahu został oskarżony o branie łapówek i korupcję przez prokuratora generalnego Avichaia Mandelblita. Netanyahu nie przyznaje się do winy i uważa, że proces jest elementem lewicowej propagandy. Zgodnie z izraelskim prawem prezes rady ministrów nie musi rezygnować ze swojej funkcji, po tym jak został postawiony w stan oskarżenia. Ta sytuacja tworzy kolejne utrudnienie dla już i tak niezbyt dobrej kondycji politycznej premiera, któremu grozi kara nawet 10 lat więzienia. Oskarżenia będą zdecydowaną przeszkodą przy próbach sformowania nowego rządu, którego powołanie wydaje się coraz mniej prawdopodobne; w środę Beni Ganc, przywódca partii Niebiesko-Białych, poinformował prezydenta kraju Reuvena Riwlina, że nie zdołał utworzyć rządu. W rezultacie Riwlin oznajmił, iż Kneset musi wyłonić nowego premiera do 11 grudnia – inaczej jest wysoce prawdopodobne, że Izrael czekają trzecie w tym roku przedterminowe wybory.
UGODA HADZIACKA RELOADED?
We wtorkowym felietonie opublikowanym w „Rzeczpospolitej” deputowany Rady Najwyższej Ukrainy Aleksander Honczarenko postulował utworzenie unii bałtycko-czarnomorskiej. Zdaniem Honczarenki w obliczu wątpliwości co do wiarygodności NATO (ach, ten Macron!) i rozziewu interesów pomiędzy państwami Europy Zachodniej i Wschodniej państwa pomostu bałtycko-czarnomorskiego powinny dążyć do pogłębienia integracji na kierunku południkowym, a nie tylko równoleżnikowym. Co ciekawe autor felietonu wspomina nawet o niedawnych koncyliacyjnych względem Zachodu deklaracjach Aleksandra Łukaszenki. Zdaniem deputowanego sojusz wojskowy Polski, Ukrainy, Litwy, Łotwy, Estonii i Gruzji – oraz w przyszłości być może także Białorusi – zorganizowany pod parasolem bezpieczeństwa USA pozwoli państwom regionu na kontrolę nad korytarzami transportowymi łączącymi nie tylko Morza Czarne oraz Bałtyckie, ale również Azję i Europę, i zapewni im podmiotowość na arenie międzynarodowej.
Wiele pytań można oczywiście zadać autorowi felietonu – chociażby o realność postulowanej przez niego wizji korzystania z dobrobytu oferowanego przez inicjatywę Pasa i Szlaku w połączeniu z funkcjonowaniem w ramach amerykańskich struktur wojskowych (przykład Australii pokazuje, że Amerykanie mogą nie zapatrywać się optymistycznie na tego rodzaju balansowanie) czy o prawdopodobieństwo zgody USA na objęcie jakimikolwiek gwarancjami nie tylko Ukrainy czy Gruzji, ale także Białorusi – ale mimo wszystko warto odnotować tego rodzaju propozycje padające z ust ukraińskich polityków.
Autor
Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Trwa ładowanie...