Sielskie opowieści - odcinek 1 :)

Obrazek posta

Urodziłam się niechcący całkiem, na Saskiej Kępie i to w Warszawie!
Czyli jestem mieszczanką i w dodatku saskokępianką! To powód do niejakiej dumy, ale wszak ani moja zasługa ani świadomy wybór.
Tam rzucił los Mamę i Tatkę.  Mama Kielczanka, Tatko Warszawiak... 
Skąd więc w mojej krwi wieś?!

Ano to już jak choroba zakaźna, wlazło kiedyś i już nie wyszło.
Jako dzieciuch jeździłam z rodzicami latem nad Biebrzę, na wakacje.  Mama, jako nauczycielka miała 2 miesiące wakacji, nadto Tatko nie był krezusem tylko urzędnikiem państwowym, więc z racjo taniości i braku  zapędów mojej Mamy do wczasów FWP, jeździliśmy nad tę Biebrze lata całe, do  maleńkiej wsi Szafranki koło Goniądza. Nie, nie do rodziny, do przyjaciół, których tam poznaliśmy.

Łaziłam tam od kiedy umiałam chodzić, w uciętych pod kolanami  starych śpiochach, z „szurpatą głową” (mowa panawańkowiczowa), znaczy obcięta na krótko, odważna, bo taka już byłam – zaglądałam rano do gospodyń – do babi Bujnowskiej, do Krymskich, Gładkowskich. To zależy gdzie mieszkaliśmy.
Dokąd bym nie weszła, witano mnie mile i pytano, czy bym co zjadła. Nie raz wracałam do domu, w którym akurat mieszkaliśmy, umazana porządnie jedzeniem, bo dobrotliwa Bujnowska dała do łapy kromę chleba wielką jak dłoń tatowa, omaśloną i z grubo pociętym jajem na półmiękko/półtwardo. Wystarczyło, że na pytanie:
- Gosia, zjadłabyś co? - kiwałam głową, a już kolejna sąsiadka dawała mi coś do łapki. Chleb ze śmietaną i cukrem albo marmoladą.
Mama mówiła, że jej wstyd, bo pewnie cała wieś sądzi, że mnie głodzi, na co Tatko mówił:
- Popatrz na nią, tak ma wyglądać głodny dzieciak?
Ze zdjęć z tego czasu spogląda na mnie wesoło blond bachorek, z dwoma zębami w roześmianej paszczy, zdrowa i zadowolona, mimo tego, że pewnie pokąsana wieczorem przez komary, a za dnia być może, poparzona  pokrzywami, gdy zaszłam nie tam, gdzie droga prowadziła.

Gdy podrosłam, z koleżankami od Gładkowskich, szłam w pole pleć ziemniaki, albo osypywać je „na stonkę”,  albo pleć ogród warzywny Pani Adeli, do sianokosów, do żniw… do kur, a zabawa potem.
Mama mówiła: „najpierw obowiązki, potem przyjemność”. A przyjemnością było tam wszystko!
Cudowne lato, szalenie wówczas zdyscyplinowane, bo za dnia było pięknie i słonecznie, za to deszcz padał tylko nocami. Naprawdę!
Wypady do lasu na jagody i poziomki albo zabawy w chowanki, łażenie po wielkich dębach, czy też ‘na bunkry” – rozwalone  betonowe budowle z czasów wojennych, które de facto były schronami wojennymi na linii Twierdzi Osowiec.
Po załatwieniu obowiązków i zabaw w upalne lato, popołudniami zagęszczaliśmy brzeg Biebrzy, ale że ta miała rwący nurt, do wody wolno było wchodzić tylko, gdy był ktoś dorosły.


Uczestniczyłam we wszystkich wydarzeniach – ślubach, pogrzebach, świniobiciu, wyjazdach na odpust, pomagałam podczas zwózki siana, zbóż, spałam na sianie i jadłam kwaśne papierówki nie mogąc się doczekać aż wypełni je słodycz.

I kiedyś, gdy byłam dorosła, mieszkałam w miejskim blokowisku, pracowałam w szkole, a potem w firmie męża, ta szczepionka mojej Małej Ojczyzny zapukała do mnie od środka, od serca. Moja dusza zawołała: „ja chcę na wieeeś!”, a racjonalny umysł odpowiedział: „ależ to jest do zrobienia!”.
Mieszkam od lat na wsi.

Spełniłam marzenie. Szafranki są we mnie, Biebrza też i zupa szczawiowa Pani Adeli z tłustą śmietaną…
Dlatego wiele z tego, co opisuję, na co reaguję, ma tam korzenie.
Może nie  jestem Marceliną Proust, ale opisuję naturę chętniej od opisów dramatów i tragedii. Może znajdę czytelników z wrażliwych uchem i podobnymi poziomami zapotrzebowania na sielskość?
No nie, żebym co chwilę rzucała na walla opis krzewu bzu, ale moje pisanie pobiegnie gdzieś tędy…

Zobacz również

Róża
Stara?
Research czyli co?

Komentarze (3)

Trwa ładowanie...