Tak, wiem, znowu mnie długo nie było. Wszyscy wiemy, jak jest - takie życie. Nie ma co tego roztrząsać!
Nie, to nie jest również ten moment, w którym zaczynam kolejną historię z cyklu „kiedy wracałem tramwajem do domu”. Wiem, że większość odetchnęła z ulgą, a nielicznych, których zawiodłem, mogę zapewnić, że w tym temacie nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.
Po ostatnie, choć nie mniej ważne, nie będzie to ciąg dalszy moich przemyśleń na temat Epizodu IX. To zostawię na później, powiedzmy, po pierwszym trailerze, jeśli się w ogóle kiedykolwiek pojawi.
Nie, nie zdradzę Wam jeszcze moich pomysłów na zwieńczenie sagi Skywalkerów. I to wcale nie dlatego, że nie mam pomysłu, jak spiąć moją wizję w spójną całość!
Przemyślenia, którymi chciałbym się z Wami dzisiaj podzielić, powstały, kiedy Mikołaj zwrócił moją uwagę na jeden z tekstów, powstałych nie tak dawno temu na innej stronie zajmującej się tematyką Gwiezdnych Wojen. Nie będę wdawał się w szczegóły, o jaki portal chodzi - nie ma nawet znaczenia, czy mówię o polskim bądź zagranicznym. Ot, Szef natknął się na tekst, który mi podesłał.
Tyle, nie ma co roztrząsać galaktycznego konfliktu. I tak wiadomo, kto wygra.
Zacząłem czytać tenże wspomniany powyżej artykuł i jakież było moje zdumienie, że oto znalazłem w nim echo własnych, nerfopasowych rozważań dotyczących przyszłości marki Star Wars pod szczelnymi skrzydłami Disneya.
Nie, nie mówię, że autor w jakikolwiek sposób mógł się sugerować moimi przemyśleniami (może nie znał języka? W końcu nie powiedziałem, że chodzi o portal polski). Nie wydaje mi się też, byśmy czerpali z tych samych źródeł, ponieważ swoje artykuły opieram wyłącznie na osobistych rozważaniach, rzadko kiedy posiłkując się określonymi cytatami z literatury przedmiotu.
Co więcej, staram się przekazywać Wam moje odczucia odnośnie naszej rzeczywistości szczerze i w miarę rzetelnie, uwzględniając - w miarę swoich własnych możliwości - każdy punkt widzenia. Niestety, nawet mimo swoich założeń, zdarzyło mi się coś, co dostrzegłem dopiero po lekturze podesłanego mi tekstu (pragnę dodać, że obaj z Naczelnym biegle władamy językiem angielskim, a robię to tylko po to, żeby Wam zasugerować, że mogę wcale nie opowiadać o tekście powstałym na polskim portalu fanowskim).
Otóż uległem modzie.
O tak, uległem modzie - i to wcale nie jakiejś jednej, wyjątkowej, ale kilku, w dodatku istniejącym równocześnie, kumulującym się i eksplodującym z całą mocą w naszej internetowej rzeczywistości.
Ci z Was, którzy mnie znają, wiedzą, że daleko mi do gonienia za trendami. Naprawdę mi z nimi nie po drodze. Serio, wystarczy zerknąć do mojej szafy, ewentualnie na fryzurę, o zainteresowaniach nie wspominając. Aha, no i Marvela pokochałem, zanim jeszcze Robert Downey Jr na dobre skończył z - pozwólcie, że określę to eufemistycznie - imprezowym stylem życia.
Nie, nie jestem jakimś samotnym wilkiem czy coś w ten deseń. Ot, żyję sobie na uboczu rzeczywistości, starając się nie wadzić nikomu.
Moja chata skraja.
Tym razem jednak rzeczywistość nie dość, że zapukała do drzwi mojej chatynki, to jeszcze zaczęła je wyważać, a nawet przedostawać się przez szczeliny w zawiasach do środka. Tak, tak. Dałem się jej złapać.
No dobra, nie ma co dłużej ciągnąć tej pretensjonalnej metafory. Wierzcie mi, niemal fizycznie czuję, że Was tracę. Już mówię, o co mi chodzi.
Przede wszystkim o to, że zrobiłem się malkontentem. Porównując moje teksty sprzed roku z tymi kilkoma ostatnimi, widzę jakiś generalny spadek entuzjazmu. Gdzieś mniej więcej od tekstu o braku potrzeby spin-offów dotyczących wyeksploatowanych postaci, pojawia się w moich przemyśleniach coraz więcej goryczy i uwag krytycznych związanych z jakością tworów powstających w ramach rozrastającego się miarowo Nowego Kanonu.
Nie zrozumcie mnie źle, nie wycofuję się z nich, chcę tylko powiedzieć, że wydaje mi się, iż uległem pewnej modzie na krytykowanie, której bardzo długo starałem się unikać.
Nie, nie, nie chodzi mi tu o bezmyślne hejtowanie, podszyte kompleksami i jakąś bliżej nieokreśloną nienawiścią, to zupełnie nie ta kategoria wagowa. Z drugiej strony, nie chcę, żeby te moje twierdzenia zostały uznane za wycofanie się i zaklinanie rzeczywistości.
Byłbym wyjątkowo nieuczciwy nie tylko wobec siebie, ale przede wszystkim wobec Was, gdybym teraz zmieniał zdanie dotyczące prowadzenia obecnej polityki komiksowej czy Solo.
Dalej nie jestem ich zwolennikiem, jednak nie chciałbym, żebyście ulegli fałszywemu przekonaniu, że jestem nastawiony negatywnie wobec Nowego Kanonu jako całości. Po prostu pojawiają się babole, które wpływają na odbiór rzeczywistości.
Nie jest to zjawisko nowe (Star Wars: Holiday Special - ktoś, coś?) ani przesadnie dominujące. W każdym liczącym się współcześnie uniwersum pojawiają się słabsze elementy. Dość wymienić Alien: Covenant, Rocky V, Zbrodnie Grindenwalda czy Iron Mana 3 (tak, nawet Marvel nie ustrzegł się spadku formy. I tak, uważam IM3 za ten spadek, mimo niezwykle popularnej opinii, że to niechlubne miejsce zajmuje druga część przygód pewnego asgardzkiego bóstwa piorunów).
Czy to oznacza, że nie doceniam reszty filmów, seriali, gadżetów etc.?
Absolutnie nie, w końcu lubienie czegoś nie oznacza zaślepienia, a krytyka nie jest równoznaczna z nienawiścią.
Jednakże obecna moda na krytykowanie - nie tylko Gwiezdnych Wojen, ale wszystkich aspektów życia - rodzi pewien rodzaj społecznej atmosfery, ułatwiającej dojście do głosu bardziej radykalnym osobnikom.
Nie mówię, żeby nie krytykować... Absolutnie! Takie mam po prostu spostrzeżenia, po obserwacji wszystkiego, co się działo przez te kilka ostatnich miesięcy, zarówno w Polsce, jak i poza nią.
Nie jestem psychologiem społecznym, ale wydaje mi się, że nakłada się na to kilka czynników - generalne przygnębienie, poczucie jakiegoś takiego społecznego niespełnienia, potęgowane płynącymi ze środków masowego przekazu komunikatami, ale także kolejna moda, tym razem na skrajne, wyraźne stanowiska, internetowy wyścig na bardziej radykalny osąd, chęć zaistnienia.
Jeśli za mało, to przepraszam.
W każdym razie, cokolwiek by to nie było, negatywna ocena w dłuższej perspektywie prowadzi do przebudzenia się dawno uśpionych demonów.
No bo jak inaczej można nazwać fakt, że temat przegadany na wszystkie możliwe sposoby i de facto nieco przyciszony, rozpętał się ze zdwojoną mocą gdzieś na obrzeżach Internetu, bo ten czy inny frustrat nie był w stanie - zakładam, że z braku chęci - przeprowadzić bardziej skomplikowanego procesu myślowego. Nic to, że świat nie jest miejscem czarno-białym, a procesy ekonomiczne i demograficzne to nie jest matematyka rodem z podstawówki… Grunt, że znów można grzmieć, że Nowy Kanon się nie sprzedaje, że kolejne jego elementy są złe, kiepskie, że imperium drży w posadach, a zapowiadana zmiana kursu to ostatnia szansa na wyjście z tragedii! Bo zabawki się nie sprzedają, a fani zaczęli nagle bardziej lubić Trylogię Prequeli. Nieważne są ich przyczyny, nieważny rzeczywista geneza. Grunt, że możemy dopasować fakty do gotowej teorii, bez pochylenia się nad zjawiskiem.
I znów pojawiają się teksty z wydumanymi, egzaltowanymi określeniami, jak „większość fanów”, „obrażanie fanów”, „czara goryczy” i moje najbardziej znienawidzone - „propaganda poprawności politycznej”.
Bez zastanowienia, za to z radością możliwości zaistnienia w sieci, wzięcia udziału w dyskusji jako słyszalny głos, a nie zdroworozsądkowy chór umiarkowanych osób, które podczas krytyki zauważają także pozytywne elementy.
Nie, grunt, żeby zaistnieć. Bo taka moda.
Szczęśliwie, ten tekst (niekoniecznie w języku polskim, chociaż może…) otworzył mi oczy.
Mentalnym kopniakiem zatrzaskuję wrota mojej chatynki. I po raz ostatni wypowiem się w zakresie tej najbardziej przeze mnie nielubianej opinii radykałów, których, wbrew ich przekonaniu, nie wlewam do jednego gara i nie wrzucam do jednego worka z tymi bądź innymi „–istami”.
Wypowiem się, mam nadzieję, że niezwykle dobitnie i ostatecznie. Będzie to długie, ale dosyć proste zdanie. Z jasnym przekazem.
Jeżeli propagandą poprawności politycznej (nie, nie wiem, czy to jest akurat nawiązanie do wspomnianego powyżej tekstu… kto wie?) jest wprowadzenie do Gwiezdnych Wojen, sagi dziejącej się w galaktyce złożonej z tysięcy planet, tysięcy ras i kultur oraz miliardów indywiduów, postaci mających inną płeć, kolor skóry lub orientację seksualną niż domniemana większość dotychczasowych odbiorców filmu, to nie pozostaje mi nic innego, jak obwołać się jednym z jej naczelnych propagatorów.
I to wcale nie dlatego, że jestem taki szlachetny, że mam lewackie odchyły, że jestem bezmyślnym lemingiem, że mi przeżarła mózg taka czy inna propaganda, że tak wypada, czy chociażby dlatego, że taka jest moda.
Nie.
Powód jest prostszy - zwyczajnie czerpię z tego Nowego Kanonu mnóstwo frajdy. Nawet, jeśli czasem go krytykuję.
Tyle na dziś.
K.
Trwa ładowanie...