Jeśli macie swobodny dostęp do sieci i korzystacie z niego na co dzień – a ponieważ oglądacie mnie teraz na platformie YouTube, myślę, że mogę bezpiecznie założyć iż tak jest w istocie – z pewnością znacie następującą sytuację. W Internecie pojawia się, niemal z dnia na dzień, jakaś nowa, bardzo atrakcyjna usługa. Być może jest to platforma społecznościowa, na której wszyscy wasi znajomi masowo zakładają profile. Może serwis streamingowy w bardzo wygodny sposób udzielający dostępu do dużej, zróżnicowanej i bogatej biblioteki filmów, książek lub seriali. Może aplikacja, która bardzo ułatwia radzenie sobie z dotychczas uciążliwymi czynnościami, jak na przykład program do wygodnej edycji tekstu albo do tworzenia grafiki, który ma wiele funkcji, jest czytelny i rozbudowany o sensowne opcje.
Czym by ta rzecz nie była – zaczynacie z niej korzystać i wszystko wygląda wspaniale. Po paru tygodniach jesteście już kupieni na całego, może nawet subskrybujecie jakąś wersję premium tej rzeczy dającą dostęp do większej liczby opcji albo pozbawionej reklam. Po paru miesiącach nie wyobrażacie już sobie życia bez tego udogodnienia. I przez następnych kilkanaście miesięcy, może nawet kilka lat, wszystko wygląda doskonale. Z czasem jednak sytuacja zaczyna się zmieniać. Najpierw powoli, dyskretnie, niemal niezauważalnie. Może cena usługi odrobinę wzrosła, co jest oczywiście w pełni zrozumiałe, sytuacja ekonomiczna na świecie się zmienia, wszystko drożeje, więc nie ma czemu się dziwić, a tym bardziej – o co się wykłócać. Potem jednak cena wzrasta ponownie. I znowu. Nagle pojawia się kilka nowych progów cenowych, często nieczytelnie nazwanych i opisanych. Jeśli usługa jest i pozostaje darmowa, pojawia się coraz więcej coraz bardziej intruzywnych reklam i materiałów sponsorowanych. Które można ukryć… ale po pewnym czasie, nie można ukryć wszystkich. Albo jest ich tak wiele, że nie ma to nawet sensu, bo na ich miejscu wyświetlają się nowe.
Stopniowo usługa zaczyna się pogarszać coraz bardziej i bardziej. Opcje, które do tej pory były darmowe zostają zablokowane płatną wersją usługi albo wręcz znikają całkowicie. Platforma społecznościowa, która jeszcze kilkanaście miesięcy temu była przyjemnym wirtualnym zakątkiem zaczyna się psuć. Zamiast postów twoich znajomych, zaczynają ci się wyświetlać nieinteresujące cię treści – reklamy produktów, których nie chcesz kupować, reklamy polityków, na których nigdy nie przyszłoby ci do głowy głosować… moderacja staje się coraz gorsza, więc od teraz ryzykujesz, że interesujący cię post wyświetli ci się między zdjęciem odciętej głowy psa i czyjąś tyradą na temat ostatecznego rozwiązania kwestii osób LGBT. Twój ulubiony serwis streamingowy podwyższył cenę subskrypcji, dodał reklamy, usunął ze swojej biblioteki większość interesujących cię rzeczy i anulował twój ukochany serial. Program do tworzenia grafiki, z którego korzystasz od lat informuje cię, że od teraz będzie automatycznie skanował twoje prace wykonane przy jego pomocy, a serwis, na którym trzymasz swoje portfolio, że będzie nimi karmił sztuczną inteligencję, którą za kilka lat zastąpi cię twój obecny zleceniodawca.
I, gdy tylko to sobie uświadomisz, zaczynasz dawać sobie pytania – czy to tylko ja, czy z tą sytuacją jest coś fundamentalnie nie tak? O co tu chodzi? Czemu te rzeczy, które przez całe lata działały bez zarzutu, nagle zaczynają robić się coraz gorsze? Czemu są coraz droższe i jednocześnie coraz gęściej upchane reklamami, niechcianymi treściami, coraz gorsze, coraz mniej przyjazne użytkownikowi? Jeśli właściciele tym platform i aplikacji nie potrafią ich ulepszyć, to czemu nie zostawią wszystkiego tak jak było do tej pory i nie cieszą się stabilnym strumieniem pieniędzy? Czemu wydają się sabotować nie tylko interes swoich użytkowników, ale też przecież swój własny? Czemu wszystko robi się aż tak… gówniane?
Pozwól, że cię uspokoję, metaforyczna osobo reprezentująca moich potencjalnych słuchaczy, która nie istnieje i którą stworzyłem na potrzeby mojego wywodu. Nie, nie odchodzisz od zmysłów, nie, nie to nie tylko ty. To się dzieje naprawdę, dzieje się przez cały czas i mam złą wiadomość – prawdopodobnie będzie się działo jeszcze bardzo długo. I tak, to nie jest naturalna sytuacja, to pewien bardzo cyniczny proces podtrzymywany przez gigantów cyfrowych i korporacje. Proces, który kilka lat temu został dogłębnie przeanalizowany, ciekawie opisany i malowniczo nazwany przez kanadyjskiego pisarza i dziennikarza Cory’ego Doctorowa. Możecie go pamiętać jako współautora książki „Chokepoint Capitalizm” napisanej w dwa tysiące dwudziestym drugim roku wspólnie z Rebeccą Giblin, o której rozmawialiśmy na moim kanale w zeszłym roku.
Opisane przeze mnie zjawisko – sytuację, gdy popularna masowa usługa po pewnym czasie staje się coraz gorsza i coraz bardziej wroga swoim użytkownikom – Doctorow określił wymyślonym przez siebie neologizmem „enshitification”. Słowo to po raz pierwszy pojawiło się w artykule opublikowanym przez Doctorowa na jego blogu w listopadzie dwa tysiące dwudziestego roku, i z miejsca zrobiło furorę w szerszym dyskursie o współczesnym kapitalizmie, Internecie, mediach społecznościowych i technologicznych gigantach. W dwa tysiące dwudziestym trzecim roku zostało zresztą uznane za Słowo Roku przez American Dialect Society, lokalny odpowiednik Rady Języka Polskiego. Od tego czasu weszło ono do powszechnego użycia w anglojęzycznym Internecie – w takim stopniu, że jego oryginalne znaczenie zaczyna się już powoli rozmywać – odnoszę jednak wrażenie, że w polskim dyskursie ani to słowo, ani stojąca za nim idea, nie są specjalnie znane.
O ile mi wiadomo, nie istnieje jeszcze żadne powszechnie przyjęcie tłumaczenie tego terminu na język polski. W dosłownym przekładzie brzmi ono „ugównowienie”, co nie brzmi aż tak płynnie, ale z braku alternatywy będę od teraz używał tej wersji. Jeśli ktoś ma jakiś lepszy pomysł na polski przekład, jestem otwarty na wszelkie sugestie w komentarzach.
Dobrze zatem – co się właściwie dzieje, czemu się to dzieje i czym u diabła jest to całe ugównowienie?
Zacznijmy od kilku przykładów. Jestem w stanie założyć się o niezobowiązującą sumę pieniędzy, że gdy słuchaliście wstępu do tego materiału, co najmniej kilka razy doświadczyliście uczucia deja vu. Dzieje się tak, ponieważ nie wyciągnąłem sobie wymienionych tam przykładów z tyłka – wszystkie one wydarzyły się w rzeczywistości. Przykładów tego procesu jest bowiem naprawdę wiele. Z tych najbardziej oczywistych wymienić można rosnące ceny subskrypcji platform streamingowych, takich jak Netflix, który dodatkowo ograniczył możliwość współdzielenia kont przez kilka osób oraz w, w niektórych krajach, dodał reklamy do najniższego progu subskrypcji. Albo Disney+, który usuwa ze swoich bibliotek wyprodukowane przez siebie materiały, zubożając własną ofertę. Albo pogarszająca się jakość wyszukiwania w Google, który coraz częściej wyświetla nam nie pożądane informacje, a reklamy lub bezużyteczne linki sztucznie wyniesione na szczyt listy przez algorytm. Albo Facebook, który w ostatnich kilku latach stał się jednym wielkim śmietnikiem.
Albo silnik graficzny Unity, który kilkanaście miesięcy temu zmienił zapisy w swojej umowie, by zacząć ściągać wysokie marże z gier wyprodukowanych za pomocą ich oprogramowania i dopiero bardzo silna presja ze strony użytkowników doprowadziła do wycofania się z tego pomysłu. Albo Adobe, które zapowiedziało jakiś czas temu, że będzie skanował prace osób korzystających z programu Photoshop, czym wzbudziło duży popłoch wśród użytkowników tego oprogramowania, podejrzewających, iż Adobe chce wysmażyć własne narzędzie do generowania grafik za pomocą sztucznej inteligencji, korzystając w tym celu z ich twórczości. Adobe wyjaśniło później, że chodziło o zabezpieczenia związane z produkcją nielegalnych treści, ale artyści mieli dobry powód do podejrzeń, ponieważ już wcześniej platformy do publikacji portfolio przymierzały się do czegoś podobnego.
Do stworzenia tego wideoeseju sprowokowała mnie zapowiedź podwyższenia ceny subskrypcji usługi Game Pass, czegoś w rodzaju Netflixa dla gier komputerowych, dzięki któremu klienci mają dostęp do dużej biblioteki starych i wielu nowych, premierowych gier w zamian za comiesięczny abonament. Dla wielu osób może być to całkiem atrakcyjna opcja – gry, szczególnie w wersji na konsole, szczególnie tuż po premierze, są często bardzo drogie, samodzielne zbudowanie biblioteki wymaga wiele czasu, dobrego rozeznania w tym, co dzieje się na rynku gier oraz żonglowania różnymi aplikacjami pokroju Steama, Good Old Games i Epic Store, by mieć dostęp do wszystkiego. Nie każdej osobie chce się w coś takiego bawić, więc nic dziwnego, że Game Pass od lat cieszy się dużą popularnością. Tymczasem Game Pass ostatnio podrożał i o ile to samo w sobie nie jest aż tak dziwne, o tyle sama forma tego podwyższenia ceny może mocno dezorientować. Abonament podzielono na kilka nieczytelnie nazwanych progów – konia z rzędem temu, kto będzie w stanie połapać się w tym, ile i za co będzie płacił od teraz – i z podstawowego wycofano główną atrakcję, czyli dostęp do premierowych tytułów. Sam nigdy nie korzystałem z Game Passa, ale kilku moich znajomych korzysta i to oni odezwali się do mnie z pytaniem, czy coś z tego rozumiem.
Linki do artykułów opisujących wymienione tu sytuacje znajdują się w opisie pod tym materiałem. Każdy z tych incydentów jest ciekawy sam w sobie i każdy zasługuje na oddzielny wideoesej, ale tym razem chcę, żebyśmy spojrzeli na nie z szerszej perspektywy.
Bo coś jest nie tak, prawda? Mamy usługi – oprogramowanie, aplikacje, serwisy streamingowe – które nie tylko działają stabilnie, ale są de facto częścią otaczającej nas rzeczywistości. I naprawdę tu nie przesadzam, słowa pochodzące od nazw tych produktów, jak „zguglać” albo „wyfotoszopować” weszły do użytku codziennego i są intuicyjnie zrozumiałe dla nas wszystkich. Czemu zatem z jakiegoś powodu wszystkie te usługi zdecydowały, że chcą uprzykrzać życie swoim odbiorcom? Okazuje się, że sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana niż może się to na pierwszy rzut oka wydawać.
Cory Doctorow postawił następującą tezę – gdy jakaś nowa usługa wchodzi na rynek, jej priorytetem jest jak najszybsze zgromadzenie jak największej liczby użytkowników. Za wszelką cenę. Dosłownie. Oznacza to sprzedawanie swojej usługi poniżej kosztów produkcji, rozdawanie jej za darmo, wielomiesięczne funkcjonowanie nawet nie tyle bez dochodów, ale z coraz większymi stratami. Właśnie po to, by przywiązać nas do tej konkretnej usługi na dobre i na złe i, przy okazji, wyeliminować konkurencję i alternatywy.
Wyobraźcie sobie miasteczko, w którym istnieją trzy piekarnie sprzedające pączki. Wyprodukowanie jednego pączka to koszt, powiedzmy, trzech złotych, a sprzedawane są po, powiedzmy, pięć złotych za sztukę, co daje stabilny zysk dla piekarni oraz równie stabilną cenę dla klientów. Konkurencja stara się reklamować swój produkt na różne sposoby, czasami wprowadzając jakieś promocje, czasami oferując inne atrakcje, ale dzięki stabilnej konkurencji, ta łódka nie kołysze się za mocno. Jeśli jedna z piekarń przesadzi i będzie żądała zbyt wysokiej ceny albo oferowała pączki niskiej jakości, klienci przejdą na drugą stronę ulicy i zaczną kupować w innej piekarni.
Pewnego dnia jednak w miasteczku powstaje nowa, czwarta piekarnia, która również chce wejść na segment pączkowy. I zaczyna sprzedawać pączki po niższej cenie. Nie po pięć złotych, jak robi to konkurencja, nie po trzy złote… ale po czterdzieści groszy. I utrzymuje tę cenę tak długo, że konkurencja albo utrzyma dotychczasową cenę i upadnie – bo nikt nie kupi pączka za pięć złotych, jeśli obok stoi piekarnia, gdzie może kupić takiego samego pączka po czterdzieści groszy – albo również obniży cenę pączków i też upadnie, bo nie była przygotowana na taki szok ekonomiczny i nie miała zgromadzonych zasobów by przetrwać taki brutalny i niespodziewany okres lat chudych.
W ten sposób po roku w miasteczku istnieją już nie trzy albo cztery piekarnie – istnieje jedna. I ta jedna piekarnia może teraz pogorszyć jakość swoich pączków i jednocześnie podnieść cenę, bo wcześniej wyeliminowała konkurencję i klienci, którzy odkryli, że pączki stały się gówniane i kosztują piętnaście złotych za sztukę nie mogą pójść do którejś z innych piekarni… bo ich nie ma. A nikt nie będzie zawracał sobie głowy jechaniem do sąsiedniego miasteczka po głupiego pączka więc albo zaciśnie zęby i przepłaci albo obejdzie się smakiem.
Ten przykład jest oczywiście gigantycznym uproszczeniem, ale dość dobrze obrazuje on taktykę, jaką według Doctorowa obrały współczesne giganty technologiczne. Ten początkowy miesiąc miodowy, w którym serwis streamingowy albo aplikacja oferują nam dopracowane, często aktualizowane i satysfakcjonujące usługi fundowany jest nam przez inwestorów, którzy chcą wykształcić zamknięty system, w którym alternatywy będą albo bardzo niewygodne albo nie będą istniały w ogóle.
Najlepszym przykładem jest tu chyba Twitter. Po tym jak kilka lat temu Elon Musk wykupił tę platformę społecznościową i zwolnił większość pracowników, co w oczywisty sposób pogorszyło jakość usługi, wiele osób wieszczyło szybki upadek Twittera, wnioskując, że użytkownicy po prostu opuszczą tę tonącą łajbę i przesiądą się na jakąś inną, podobną platformę. Praktycznie co kilka tygodni pojawiały się nowe alternatywy. Mastodon będzie nowym Twitterem. Cohost będzie nowym Twitterem. Beehive będzie nowym Twitterem. Bluesky będzie nowym Twitterem. Threads będzie nowym Twitterem.
I choć Twitter faktycznie powoli wykrwawia się z aktywnych użytkowników, to nadal pozostaje dotychczasowym Twitterem. I to mimo rebrandingu i zmiany nazwy na X. Za każdym razem gdy pojawiała się jakaś nowa alternatywa, część użytkowników zakładała tam nowe konta, zamieszczała posty, ale prędzej czy później wracała na Twittera. Ponieważ, cóż, na Twitterze są wszyscy i żeby być na bieżąco, trzeba być na Twitterze. Platforma przez tyle lat była domyślnym centrum wymiany informacji dla tylu osób, że opuszczenie jej wiąże się z odcięciem się od większości swoich internetowych znajomych, swoich ulubionych kont, swojej grupy konsumenckiej, swojej grupy odbiorczej. A większość osób albo nie chce albo nie może sobie na to pozwolić.
Ta masowość, domyślność usług, o których dziś rozmawiamy jest olbrzymią przewagą, jaką mają nad nami korporacyjne giganty. Oczywiście, teoretycznie możemy przesiąść się na mniej znane, technicznie lepsze alternatywy – mieć Mastodona zamiast Twittera, korzystać z GIMPa zamiast Photoshopa, wyszukiwać informacje na DuckDuckGo zamiast na Google… ale w praktyce z wielu powodów jesteśmy zmuszeni do dostosowania się do większości. Jeśli jestem grafikiem zatrudnionym do projektu, w którym będę pracował z innymi grafikami, zapewne wszyscy będziemy musieli pracować na tym samym oprogramowaniu, by ułatwić sobie wymienianie się plikami i wprowadzanie retuszy, bo dbanie o zgodność rozszerzeń plików oraz zabawy z ich konwertowaniem to niepotrzebne zawracanie głowy, które szybko może przybrać efekt kuli śnieżnej. Więc lepiej machnąć ręką i trzymać się Photoshopa.
Korporacje zdają sobie sprawę z tego, jak silna jest to zależność, dlatego tak bardzo zależy im na wypracowanie tych zamkniętych systemów, tej integracji swoich usług z naszym życiem w takim stopniu, by korzystanie z atrakcyjniejszej alternatywy nie było łatwe. Ponieważ ten miesiąc miodowy, którym wspominałem wcześniej, ta era pączków za czterdzieści groszy fundowana jest nam przez inwestorów. Którzy w pewnym momencie będą chcieli zobaczyć zwrot swojego finansowego zaangażowania.
Cory Doctorow opisał schemat ugównowienia następującymi słowami:
Oto, w jaki sposób umierają platformy. Najpierw dogadzają swoim użytkownikom. Potem wykorzystują swoich użytkowników, by dogodzić swoim partnerom biznesowym. Potem wykorzystują partnerów biznesowych, by wyszarpać cały zysk dla siebie. A potem umierają.
Póki co rozmawialiśmy o tej pierwszej fazie, fazie dogadzania użytkownikom. Ten etap jednak w pewnym momencie się kończy, ponieważ my, użytkownicy, nie jesteśmy głównymi klientami tych usług, nawet jeśli płacimy za nie jakiś rodzaj subskrypcji. Jesteśmy zasobem, który należy najpierw zabezpieczyć i zmonopolizować, uzależnić nas od danej usługi, jednocześnie czyniąc zmianę możliwie najtrudniejszą. Gdy to już się uda, zaczyna się strzyżenie.
Każda usługa, niezależnie od tego jak potrzebna i atrakcyjna cenowo, zainteresuje jedynie ograniczoną liczbę potencjalnych nabywców, choćby przez fakt, że istnieje ograniczona liczba osób żyjących na świecie, więc żaden biznes nie jest w stanie rosnąć w nieskończoność – prędzej czy później pula aktywnych klientów przestanie się powiększać i ustabilizuje się na określonym poziomie. W jakimś normalnym świecie firmy, które osiągną ten pułap, zaczęłyby przenosić swoje ambicje na ustabilizowanie swojej pozycji, na zadbanie o bycie na bieżąco z nowymi trendami, o to, by klienci byli usatysfakcjonowani, a biznes utrzymywał stabilny dochód. W tej wersji rzeczywistości, w której istniejemy, na coś takiego nie ma miejsca. Pamiętajcie, do tej pory jedliśmy pączki za czterdzieści groszy. Ci, którzy je nam fundowali, chcą swoje pieniądze z powrotem. Ze znaczącym zyskiem.
Doctorow opisuje to na przykładzie Facebooka, który najpierw przyzwyczaił nas do dzielenia się między sobą linkami do blogów, stron i portali, po czym zaczął obniżać współczynnik wyświetlania postów zawierających w sobie linki. A ponieważ portale, blogi i serwisy internetowe uzależniły swoją widoczność od obecności na Facebooku, musiały albo przestać zamieszczać linki na Facebooku, tracąc lwią część swojej grupy odbiorczej, albo publikować swoje treści bezpośrednio na Facebooku, de facto pracując jako twórcy kontentu dla Marka Zuckerberga.
Ja sam w okolicach dwa tysiące siedemnastego roku zmuszony byłem do takiej transformacji swojego bloga w fanpage na Facebooku, ponieważ liczba wejść za pośrednictwem linków była absurdalnie niewielka. Na szczęście, w przeciwieństwie do większości tego typu publikacji nie zarabiam na reklamach, tylko na życzliwości moich Patronów, więc nie uderzyło to we mnie aż tak mocno. Przy okazji – jeśli chcecie się dorzucić do mojego Patronite, w zależności od progu subskrypcji dostaniecie w zamian wcześniejszy dostęp do materiałów takich jak ten, który oglądacie teraz, oraz kilkunastu nieco krótszych filmów, które nie są dostępne publicznie. Hej, ja też czasem muszę coś jeść!
No ale – Facebook. Jeśli jesteście facebookowiczami ze stażem dłuższym niż kilka lat, na pewno odczuliście spadek jakości funkcjonowania platformy. Coraz więcej reklam. Coraz mniej użytecznych aktualizacji. Coraz więcej nikomu niepotrzebnych do szczęścia opcji. Usuwanie istniejących wcześniej funkcji. Coraz gorsza moderacja niedozwolonych treści. Coraz częściej zamiast śledzonych stron i profili wyświetlają nam się posty osób i firm, których nie znamy a ponieważ algorytm też robi się coraz gorszy, coraz rzadziej są to użyteczne sugestie. Korzystanie z tej platformy staje się coraz bardziej uciążliwe.
A jednak liczba aktywnych użytkowników nie tylko nie spada, ale – jeśli wierzyć statystykom – z roku na rok wzrasta. Dzieje się tak z przyczyn, o których mówiłem wcześniej – Facebook jest już tak mocno zintegrowany z architekturą całego Internetu, tego jak z niego korzystamy, że może być dosłownie najgorszą, najbardziej niewygodną platformą internetową w historii, a my i tak będziemy z niego korzystać. Bo nie mamy innego wyjścia. A nawet jeśli teoretycznie mamy, to przeprowadzka na inną, lepszą i zdrowszą platformę wymagałaby nieosiągalnego poziomu koordynacji użytkowników. Musielibyśmy wszyscy zgodnie zdecydować się, na którą alternatywę chcemy się przesiąść i to zrobić. A, jeśli wierzyć statystykom, aktywnych użytkowników Facebooka jest ponad trzy miliardy. Więc to bardzo dużo nas wszystkich.
Doctorow twierdzi, że jeśli ugównowienie zajdzie za daleko, jeśli jakaś platforma albo usługa spadnie poniżej pewnego progu używalności, dopiero wtedy użytkownicy wymuszą zmianę, z czystej desperacji przesiadając się na jakąś alternatywę i powodując masową, internetową migrację. Muszę przyznać, że w tym konkretnym przypadku nie jestem aż takim optymistą jak Doctorow. To oczywiście czysta spekulacja, nie mam żadnych dowodów na poparcie moich intuicji, ale myślę, że w przypadku tych największych i najbardziej dochodowych platform, tych filarów współczesnego Internetu, mediów i kultury, jak Facebook czy Amazon, nic poza fizycznym zaprzestaniem funkcjonowania tych usług nie zmusiłoby nas, użytkowników, do ich porzucenia. Wszelkie tego typu sytuacje, które przychodzą mi do głowy – jak serwis MySpace albo choćby rodzima Nasza Klasa – były spowodowane nie jakąś znaczącą degeneracją, ale tym, że na wciąż jeszcze świeżym i dopiero kształtującym się rynku mediów społecznościowych pojawiły się lepsze, atrakcyjniejsze usługi. Obecnie trudno oprzeć się wrażeniu, że doszliśmy już do ściany. Dziś, jeśli tylko pojawi się jakieś zagrożenie dla gigantów rządzących Internetem, ci giganci po prostu wykupią taką dobrze rokującą konkurencje i albo ją zamkną albo włączą do swojego systemu, jak stało się to z serwisem Instagram, który w pewnym momencie mógł poważnie zagrozić dominacji Facebooka, ale został wykupiony i włączony do ekosystemu Mety w dwa tysiące dziewiętnastym roku. Cytując samego Marka Zuckerberga: „Lepiej kupować niż konkurować”.
I to jest właśnie powód, dla którego wszystko przez cały czas robi się coraz gorsze. Ponieważ nasi internetowi władcy przez cały czas są zajęci agresywnymi podbojami nowych terytoriów i wyszarpywaniem sobie łupów wojennych. Nie są zainteresowani losem swoich poddanych – nas – bo doskonale zdają sobie sprawę z tego, że ich poddani i tak nie mają dokąd pójść. Dlatego skupiają się na pozyskiwaniu możliwie największego zysku i utrzymywaniu absolutnego minimum funkcjonowania.
No dobrze, ale – jak właściwie rozwiązać tę sytuację? Eee… socjalizm. Okej, okej – żartowałem. To znaczy, nie żartowałem, ale zdaję sobie sprawę, że bardzo wielu moich odbiorców może nie być jakoś specjalnie entuzjastycznie nastawionych do tej idei. Dlatego skalibrujmy nieco oczekiwania. Doctorow proponuje kilka rzeczy, przynajmniej w kwestii platform społecznościowych. Pierwszą z nich jest wymuszenie na platformach zasady, którą w branży określa się mianem end-to-end. Oznacza to, że pomiędzy nadawcami i odbiorcami treści w Internecie nie powinny znajdować się żadne bariery moderujące widoczność inne, niż te określone przez nadawcę albo przez odbiorcę. Wielu moich odbiorców skarży się na przykład, że moje posty na Facebooku nie wyświetlają im się na ich ścianie, choć obserwują mojego fanpage’a albo że YouTube nie informuje was o nowych filmach, choć kliknęliście przycisk „subskrybuj” oraz zaznaczyliście, że chcecie dostawać powiadomienia. Nie jest to moja wina, to algorytm tych platform z jakiegoś powodu zdecydował, że nie wyświetli jakichś treści moim odbiorcom, bo zajęłoby to cenną przestrzeń, którą można wykorzystać na wyświetlenie wam reklam. Coś takiego oczywiście nie powinno mieć miejsca, ale ponieważ manipulowanie widocznością treści jest kluczowe w celu wyciśnięcia od użytkowników i klientów platform kasy – bo nikt nie płaciłby za wyświetlenia materiałów sponsorowanych, gdyby i tak wyświetlały się tylko osobom, które chcą je widzieć – jest twardą regułą.
Drugim zaproponowanym przez Doctorowa remedium jest wymuszenie na platformach tak zwanego prawa do wyjścia, czyli przeniesienia się na inną platformę bez utraty dotychczasowych kontaktów wypracowanych na porzucanej platformie. Mam na Facebooku fanpage’a, który ma ponad trzydziestu tysięcy obserwujących użytkowników. Z radością porzuciłbym Facebooka i przeniósłbym się gdzieś indziej, ale niezależnie od tego, gdzie bym wylądował – czy byłby to Mastodon, czy Bluesky, czy Cohost czy jakakolwiek inna platforma – musiałbym budować tam publiczność od zera. Jasne, wiele osób założyłoby sobie nowe konto na nowej platformie po to, by mnie nadal śledzić, ale obstawiam, że przeważająca większość niespecjalnie zawracałaby sobie tym głowę. Albo po prostu nie dotarłaby do nich informacja o przenosinach, bo Facebook nie wyświetliłby im tego postu. Dlatego utknąłem na tym Facebooku, bo lubię moich odbiorców, nawet jeśli okazjonalnie przyprawiają mnie o ból głowy. Ale cóż, jestem pewien, że ja również okazjonalnie przyprawiam ich o ból głowy, więc umówmy się, że bilans wychodzi na zero.
W każdym razie – według Doctorowa, gdyby udało się wprowadzić te dwie regulacje, zmusiłoby to gigantów cyfrowych do traktowania swoich użytkowników nie jak zasobu, który można eksploatować, tylko jak klientów, o których trzeba konkurować jakością oferowanej usługi, stabilnością działania platformy oraz większą liczbą wygodniejszych opcji. Mam z tymi postawionymi przez Doctorowa receptami kilka problemów – zastanawiam się na przykład, jak taki transfer kontaktów miałby w praktyce wyglądać między platformami o drastycznie odmiennej architekturze, jak powiedzmy, Substack i TikTok, ale zgadzam się, że to dobry kierunek myślenia. Niestety wymuszenie tego typu regulacji byłoby bardzo trudne, musiałoby nastąpić na szczeblu międzynarodowym, a giganci cyfrowi może i są pazerni, ale na ogół zdają sobie sprawę z tego, że na prawnikach nie warto oszczędzać. Obawiam się zatem, że póki co utknęliśmy w sytuacji, w której wszystko przez cały czas będzie robiło się coraz gorsze. Ale z olbrzymią przyjemnością odszczekam, jeśli okaże się inaczej i w przyszłości nastąpi jakiś przewrót i zmiana na lepsze.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałbym porozmawiać, zanim się rozstaniemy. Otóż w momencie, w którym piszę scenariusz do tego wideoeseju, zachodzi właśnie kolejny przykład procesu ugównowienia i obserwowanie go w czasie rzeczywistym jest całkiem pouczającym doświadczeniem. Mówię tu oczywiście o generatywnej sztucznej inteligencji, dostępnych w Internecie narzędziach służących do szybkiego produkowania żądanych treści – na ogół tekstu i ilustracji – powszechnie określanych jako AI, sztuczna inteligencja. Od kilku lat tego typu narzędzia stały się bardzo popularne. Generatory grafiki, takie jak Dall-E czy MidJourney oraz tekstu, jak słynny ChatGPT bardzo szybko zdobyły bardzo dużą popularność. Co więcej, większość tego typu usług jest na dzień dzisiejszych darmowa albo wymaga bardzo niewielkiego abonamentu.
Co może zaskakiwać, zważywszy na fakt, że do obsługi infrastruktury odpowiedzialnej za obsługę sztucznej inteligencji wymagane są nieziemskie ilości energii oraz zasobów w postaci wody służącej do chłodzenia serwerów i generowania energii elektrycznej. To wszystko kosztuje – naprawdę wiele.
Od kilkunastu miesięcy sztuczna inteligencja jest bardzo agresywnie integrowana z wieloma wykorzystywanymi przez nas usługami, takimi jak Microsoft Windows, Google czy Photoshop. Nawet jeśli tego typu integracje budzą kontrowersje wśród użytkowników, nie wydają się specjalne pomocne albo – jak w przypadku Googla – są szkodliwe i zamiast dostarczać pożądanych informacji, najzwyczajniej w świecie dezinformują.
Myślę, że doskonale wiecie już, do czego zmierzam. Obecnie jesteśmy na etapie miesiąca miodowego – pączków za czterdzieści groszy, mających na celu zgromadzenie możliwie największej grupy odbiorców, przyzwyczajenie jej do usługi oraz zamknięcie nas w jej ekosystemie, by niekorzystanie z niej stało się uciążliwe i wymagało dodatkowych nakładów wysiłku, na które – powiedzmy to sobie szczerze – żadne z nas nie ma energii. Możliwe, że w momencie, w którym oglądacie ten materiał, doszło już do dalszych etapów enshittifikacji tej usługi. Ja, póki co, muszę polegać na mojej szklanej kuli i widzę w niej szybki i gwałtowny wzrost abonamentu, coraz więcej ograniczeń w generowaniu treści, coraz częstsze przerwy w działaniu, coraz gorszą jakość rezultatów i coraz mniej sensownych alternatyw.
Wiem, że jest wiele osób, które używają generatywnych modeli językowych w swojej pracy – czy to do tworzenia kodu, czy to do generowania tekstów czy to do kreowania ilustracji. Zachęciłbym te osoby do nieuzależniania się od tych narzędzi. Pomijając już wszystko inne… bardzo dużo wszystkiego innego, ale zostawmy to na kiedy indziej… Te pączki bardzo szybko zaczną się robić bardzo kosztowne. I coraz mniej smaczne.
Bibliografia:
The ‘Enshittification’ of TikTok, Cory Doctorow
https://www.wired.com/story/tiktok-platforms-cory-doctorow/
Among Linguists, the Word of the Year Is More of a Vibe
https://www.nytimes.com/2024/01/15/crosswords/linguistics-word-of-the-year.html
Social Quitting, Cory Doctorow
https://doctorow.medium.com/social-quitting-1ce85b67b456
Why Search Sucks, Business Insider
https://www.businessinsider.com/search-web-email-google-streaming-online-shopping-broken-2022-4?IR=T
Unity May Never Win Back the Developers It Lost in Its Fee Debacle
https://www.wired.com/story/unity-walks-back-policies-lost-trust/
Adobe Defends Changes in Its Terms of Service Amid Gen AI 'Explosion'
Xbox Game Pass Price Hikes Were ‘Inevitable’, Analysts Say
https://www.ign.com/articles/xbox-game-pass-price-hikes-were-inevitable-analysts-say
As calls grow to split up Facebook, employees who were there for the Instagram acquisition explain why the deal happened
'It's better to buy than compete': The FTC is using Mark Zuckerberg's own words against him. Read the Facebook CEO's crucial emails here.
As Platforms Decay, Let’s Put Users First
https://www.eff.org/deeplinks/2023/04/platforms-decay-lets-put-users-first
What Large Models Cost You – There Is No Free AI Lunch
Game Pass, Wario
https://x.com/Wario64/status/1810804819126538376
Trwa ładowanie...