Nie miała baba kłopotu, czyli o kotach rzecz będzie.

Obrazek posta

Taaaaaaak, dom bez kota to głupota - odnosi się do tych którzy koty lubią. 
Ja myślałam o sobie że jestem psiarą, ale i koty się pojawiły w moim życiu i gdy ostatni z nich, stary Burek poszedł w kukurydzę umrzeć ze starości, zrobiło mi się pusto w sercu... 
Zaczęłam szukać starego kota do adopcji. STAREGO, bo i ja niemłoda i Pan Inżynier...

„Nie miała baba kłopotu” czyli jak to z kotami było.

Jak wiecie, czas jakiś temu Burek, nasz adoptowany z „dziczy” półdziki kot, który się nabezczelniej i najładniej jak można udomowił, zakończył swój żywot w pobliskiej kukurydzy. Umarł na starość. Szilcia go znalazła i pokazała to miejsce Panu Inżynierowi.
Kilka dni później i jeszcze później przyznałam się mężowi podczas śniadania że śnił mi się kot.
- Tak? To zrób coś tym, wiesz jak – rzucił NIEOPATRZNIE.
Gdy znów i znów po głowie kot mi łaził, bo a to go zobaczyłam "oczyma pamięci" jak się wyciąga na kanapie, jak śpi koło Pana Inżyniera w łóżku, albo na mojej drukarce, jak wskakuje do Niego na biurko i się gapi… pomyślałam, że smutny się zrobił dom bez kota. Szukałam, najpierw tak tylko plim-plim, ot tak sobie, a z czasem intensywniej.   

Może pominę ten proces, bo był długawy nudnawy i wkurzający, bo kotów do adopcji jest mnóstwo (zwłaszcza kociąt), a ja szukałam kota starego, bo jak wiemy sama jestem niemłoda i Pan Inżynier niemłody też. Adoptujemy – owszem, ale zwierzaki na tzw. „dożycie”.
I stare koty do adopcji są, a też i wołanie/proszenie w ogłoszeniach jakby intensywniejsze, bo „nikt nie chce starych”.

To pozór w pewnym stopniu. Adopcja jest niemożliwa, gdy tylko rzekłam, że mieszkam na wsi i dom mam latem otwierający się. Nie zamykamy szczelnie domu! Owszem okna osiatkowane (komary), owszem drzwi dubeltowe, bo wiatrołap i dopiero mieszkanie, owszem podobnie z tarasem, ale jednak nikt u nas nie pilnuje, żeby drzwi były szczelnie… Zwłaszcza, że oba koty i pies latem podwórkowi (pod krzakiem, w kocim domku, na tarasie, na trawie i wchodzili do domu kiedy chcieli). To u pań adopcyjnych burzyło krew, stawały się niemiłe, nawet gdy pytałam o starą kotkę wziętą z cmentarza, gdzie żyła sobie karmiona przez emerytki, czy innego starszego kota wziętego z ulicy to też "Tylko do domu niewyczodzacego"  ??? 
No to nie.

Pozostały koty „do oddania w dobre ręce” bez ciotek adopcyjnych, bezpośrednio. Oczywiście też liczyła się odległość. Nie powiem że nie, pod Szczecin jechać? Bliżej nie ma?!  
Aż trafiam na smutną prośbę – dwa w pakiecie koteły: Zuzia (11) i Bąbel (7), zmuszone są do relokacji, zmiany rodziny, bo.. „powód trudny, smutny nie opowiem". A nawet gdyby taki nie był, to co?
A więc Messenger, rozpoznanie tematu, rozmowa przez telefon i … umawiamy się w pół drogi między Krakowem, a Warszawą. Przejmujemy transportery z kotami + cała wyprawka, (kuweta typ intymny, zamykana, ogromna – widać, że rodzina dbająca o koteły, piaseczek, karma zabawki i ulubiony kocyk Zuzi) Rozmowa, pożegnanie, łzy…
I to jest dopiero początek opowieści.

Miałam w życiu 4 koty. Były u mnie do śmiertki.
Doczytałam też o takich sytuacjach (zmiana rodziny) i byłam przygotowana.
Pan Inżynier najpierw fuknął, gdy Go spytałam czy jutro pojechałby ze mną do ….Radomia?
Zdziwko i niewielka (słuszna) przygana: „mogłaś mnie spytać”. No, mogłam, ale tamtą rozmową o tym, że mi się koty śnią uznałam za wiążącą.
- Pojadę, pojadę.

W domu przygotowałam kącik, a gdy je przywiozłam, postawiłam transportery vis a vis kącika i otworzyłam drzwiczki.
Poszłam po resztę bagażu UWAŻAJĄC NA DRZWI, bo koty raczej niewychodzące, no tyle co na taras, więc żeby nie dały nogi.
Wracam i …kotów nie ma.
Jest niedziela – to tak dla zobrazowania.
Do wieczora kotów nie widzimy ani nie słyszymy.  
W miejscu okołokuchennym, gdzie zawsze karmiłam nasze koty stoi miseczka z wodą i jedzeniem. I stoi... i stoi.
Rano nietknięte, a kotów ani widu ani słychu.
Skrócę tę historię - we środę kotów nie uświadczyliśmy. Ani nawet cienia ogonka, łapki czy co…- NIC!
Marta, poprzednia Matka Zastępcza, pisze, że lubią wskoczyć wysoko, więc Pan Inżynier przytaszczył drabinkę i obejrzał nasze mieszkanie z góry. Parter, bo nasza gościnna górka pozmykana.
- Nie ma ich nigdzie – melduje.
No to teraz na kolana (nie moje, moje po operacjach nie do klękania) i szukanie po dołach… w szafach, szafkach. WSZEDZIE.
- Nie ma! – melduje ale…
Ale koło wlotu powietrza z pokoju pod kominkiem widać ślady łapek.
A! Tu ci są! Ano są! W przestrzeni podkominkowej. Tu im dobrze.

Piątek.
Kotów ani widu… za dnia nie ma, za to w ich Toi Toi jest co odcedzać! Czyli "srajo i sikajo"! Na zdrowie! Miseczki też wylizane, ale nocą.
Sobota jak wyżej… kotów ani widu, w kuwecie jest to, co powinno być.
Znaczy są, ino niewidzialne.
Znajomi weci i posiadacze (znawcy) kotów piszą o cierpliwości i zrozumieniu, a mamy tego mnóstwo. Naprawdę! ROZUMIEMY i współczujemy, bo to dla nich stres jak cholera.
Wczoraj wieczorem, to nawet mignęły tak, że widać było umaszczenie! On jak Burek, ona tricolorka - burocośtam.  
Czekamy, aż im stres „siądzie”, aż się przekonają, że tu jest w porządku, że my też. Mówimy do nich w przestrzeń, już i Pan Inżynier umie gadać do zwierzów.
 
Na koniec jakoś tak w aproposie:        
Nieco humoru francuskiego autorstwa Roberta Lamoureux w znakomitym przekładzie Arnolda Mostowicza.

"Kaczka.
W poniedziałek minie piętnaście dni, odkąd kupiliśmy tę kaczkę. Żywą kaczkę. Mieliśmy ją upiec i mama powiedziała:
- Niech sobie pobiega po mieszkaniu, jutro rano będziemy ją mieli pod ręką.
Nie wiem, czy ją mamy pod ręką, ale to, co mamy pod nogami... nie do uwierzenia! Chociaż z drugiej strony - jak powiada tato - gdyby kaczka chodziła za potrzebą tam, gdzie wszyscy i tak nie potrafiłaby pociągnąć za łańcuch... Krótko mówiąc, trzeba było tylko uważać, żeby się nie pośliznąć, to wszystko.

W poniedziałek - kaczki nie ma.
- Gdzieś sobie poszła - powiedziała służąca.
- Niemożliwe - odpowiedzieliśmy wszyscy troje - trzeba jej szukać.
Znaleźliśmy ją wysoko na kredensie.
- Nie wiem, jak mogła zaleźć tak wysoko, - powiedział tata. - Ale ja ją stamtąd ściągnę. Postawi się krzesło na stole, stołeczek na krześle, książkę adresową na stołeczku i jakoś się wejdzie.
Myśleliśmy - tato i ja - że wejdzie służąca, ale mama nie pozwoliła... No i wdrapał się tato. Trudno powiedzieć właściwie, żeby się wdrapał - przez cały czas zdawało się, że robi wszystko, żeby zejść. Kilka razy - słowo daję - spadał, zanim wszedł na stół.
Wreszcie znalazł się na stole, a właściwie na tym, co ze stołu zostało. Bo w blacie zrobiła się tymczasem wielka dziura.
- Dajcie mi krzesło, - powiedział.
Kiedy krzesło znalazło się na stole, tato pokazał nam wspaniały numer woltyżerki z rekwizytem: podwójny skok z oparciem. Już ze sposobu, w jaki się do tego zabrał, jasno wynikało, że prędzej czy później trzeba go będzie pozbierać. Ale żaden specjalista nie mógł przypuszczać, że nastąpi to tak szybko. Najpierw zrobił łuk na poręczy krzesła z podbródkiem między prętami, z wyprostem prawej nogi i ze skrętem łydki na przedłużeniu stołu. Natychmiast potem - świetny ślizg na łękotki, skręt w powietrzu i upadek na dywan z podbródkiem na kaloryferze. Trudno opisać, jakie to zrobiło wrażenie. Ale to był dopiero początek...
Kiedy o piątej wieczorem zobaczyliśmy krzesło na stole, stołek na krześle, a tatę na stołku - zapanowało długie milczenie. Wreszcie tato powiedział:
- Teraz dajcie mi książkę adresową.
- Zaraz, - powiedziała mama, nie mogąc jeszcze wyjść z podziwu - z którego roku książkę?
- Daj mi tę najnowszą, bo w tej z zeszłego roku brak trzech stron i mogę nie dosięgnąć.
A kiedy tato trzymał książkę adresową w jednej ręce, a drugą chwycił za karnisz, zrozumieliśmy, że nadeszła wielka chwila. Jeśli wszystko wraz ze starym spadło ze stołu na łeb na szyję, to chyba dlatego, że sufit jest u nas za nisko. Kiedy tato stał już na książce adresowej i wyprostował się z okrzykiem "Gotowe!", nastąpiło coś w rodzaju wystrzału baterii przeciwlotniczej połączonego z upadkiem wrogiego samolotu - powiedzmy w rodzaju wielkiego bombowca B-12. Gdyby tato nie uczepił się kredensu, byłoby jeszcze pół biedy. Ostatecznie karnisze można dostać na wyprzedaży za pół ceny, a takie lustro, jakie wisi nad kominkiem, też można kupić.
Zwróćcie uwagę, że w pewnym sensie było to pożyteczne, bo pomogło ściągnąć kaczkę. Ale jak mówiła mama, kiedy lekarz pozwolił jej już przyjmować wizyty - można się było zabrać do tego inaczej. Zwłaszcza, że z początku niczego nie rozumieliśmy. Dopiero potem zaczęliśmy się szukać. Nie było nam łatwo się wydostać, bo wszyscy byliśmy zablokowani w kredensie i raczej ograniczeni w ruchach. Mama tkwiła w półce z pończochami, serwetkami i sosjerkami. Głowa służącej znalazła się w lewej szufladzie, tam gdzie trzymamy wszystkie pokwitowania. Ja zajmowałem górną część, w której znajdowały się kieliszki i mój kubek od pierwszej komunii. Krótko mówiąc: minął już poniedziałek, a we wtorek kaczka ciągle jeszcze żyła...
We wtorek, wracając z opatrunku, tato powiedział:
- Tę kaczkę trzeba natychmiast zarżnąć.
Zastawiliśmy sidła. Nic z tego. Kaczka wlazła do skrzynki radiowej i nie myślała stamtąd wyleźć. W sidła tośmy sami powpadali, a z kuchni do pokoju trzeba było przechodzić dwoma skokami. We środę kaczka jeszcze ciągle żyła... Diabli wiedzą, czym się żywiła, ale żyła.
- Żadnej litości ,- powiedział tato przeglądając koszty remontu mieszkania - teraz, kiedy jesteśmy w nędzy, nie będziemy się do tego zabierali w rękawiczkach.
No i poszedł do piwnicy po siekierkę do rąbania drewna. Czuło się, że koniec nadchodzi. W mieszkaniu zapachniało krwią. No i było tej krwi niemało... Lała się, kiedy tato ostrzył siekierę. Lała się, kiedy tę siekierę upuścił mamie na nogę. Lała się - kiedy trzonkiem trafił służącą w oko. A niewiele brakowało, żeby się polała i moja.... Ostrze odłamało się od trzonka w momencie, kiedy tato roztrzaskał budzik w odległości dziesięciu centymetrów od kaczki. I tak, jak mnie widzicie, żelazo przeleciało trzy centymetry od mojej głowy, zanim utkwiło w barometrze. To było jedno z najstraszliwszych przeżyć w moim życiu.
W czwartek kaczka ciągle jeszcze żyła.
- Teraz zastosujemy metody innego kalibru, - powiedział tato idąc po moją dubeltówkę.
- Tylko nie to, tylko nie to! - zawołała mama, która nie zapomniała jeszcze o okropnościach wojny. - Pozwól mi uściskać jeszcze raz mojego syna, - powiedziała jeszcze.
Wtedy tato włożył do dubeltówki dwa naboje, osiemnaście do ładownicy, a dwadzieścia dwa do kieszeni w spodniach. Atmosfera była, jak u Corneille'a....
Pierwsze strzały niewiele dały. To znaczy niewiele, jeśli chodzi o kaczkę, bo różnych drobiazgów to pospadało tyle, co na strzelnicy w czasie odpustu. Zresztą przez obłoki dymu nie widać było, co spada, słyszało się tylko detonacje.
- Gdzie jesteście? - zapytał tato.
- Tutaj, - odpowiedzieliśmy każde ze swojego kąta.
- Dobra jest - powiedział tato - będę strzelał w stronę kuchni.
- O Jezu! - zawołała służąca - tutaj ja jestem!.
Była właściwie częściowo, zważywszy, że tkwiła do połowy w otworze do wyrzucania śmieci i trzeba było ją później stamtąd siłą wyciągać. Mama i ja schowaliśmy się między dwa materace. Mama odmawiała zdrowaśki. Kiedy zabrakło amunicji, tato otworzył okna. Właściwie było to niepotrzebne, bo szyby i tak wypadły już przy pierwszym wystrzale. Gest był raczej symboliczny... A w piątek kaczka jeszcze żyła.
Tato zwołał przyjaciół z kółka myśliwskiego, a nawet zatelefonował po jednego specjalistę od polowań na dzikie kaczki. Ten zapytał, czy sprowadzić łódkę.
- Nie, - powiedział tato - bo to będzie polowanie na kaczkę w mieszkaniu.
- Bez łódki nie umiem polować na kaczki, - powiedział ten specjalista.
- Dobrze, niech będzie. Zakotwiczymy łódkę w łazience, - powiedział tato.
O drugiej po południu zjawili się myśliwi. Otoczyli kaczkę w kuchni pod zlewem. Było ich czternastu. Strzelili jednocześnie... Boże, co za bigos się zrobił... Jedyny z tej czternastki, który nie dostał śrutu w nogi, dostał go w pośladek. Do dziś nie może zrozumieć, jak to się stało, skoro był za wszystkimi i sam strzelał w sufit.... Tłumaczono mu, że to może rykoszet, ale ciągle jest to dla niego niejasne. W każdym razie czternaście dubeltówek to dwadzieścia osiem strzałów. I wszystkie jednocześnie w tego nieszczęsnego ptaka z odległości siedemdziesięciu centymetrów... W sobotę kaczka ciągle jeszcze żyła i nadal cieszy się dobrym zdrowiem. Chociaż musi jej się okropnie w domu nudzić. Nikt do niej słowem się nie odezwie. Przechodzimy obok niej, jakbyśmy jej nie znali!"

  
Jutro pewnie też znajdziemy ślady bytowania – puste miseczki, nafajdane w Toi Toi. Zaczekamy aż się do nas przekonają. One dadzą radę( im trudniej) i my też.  

PS Zdjęć nie ma. Bo jak i gdzie je cykać? Skoro mamy koty - niewidki? 

 

Zobacz również

O tym jak zgubiłam samochód.
Pan Józef i Róża.
Calineczka i jej brat - historia prawdziwa.

Komentarze (1)

Trwa ładowanie...