Palimpsest dopiski. 80 rocznica upadku Powstania i o walce, która wcale się nie skończyła

Obrazek posta

Zatem oglądamy "Kompanię Braci". Dziwne, mijają kolejne odcinki i powtarzam co odcinek, że nie mam za bardzo do czego się przyczepić. Jedyne co, to może w siódmym odcinku, na koniec niemiecki snajper nie wiedzieć dlaczego strzela do Amerykanów w zdobytym miasteczku Foy niemal z parapetu okna z lufą karabinu owiniętą kawałek worka jutowego.

Każdy powstaniec warszawski, któremu dane było przeżyć więcej niż trzy tygodnie piekła wiedziałby, że nie strzela się z okna wisząc na parapecie, ale ze środka pokoju. Wojna to nie film, trzeba się chronić i zmniejszać szansę, że cie zobaczą i zabiją, bo jak cie zobaczą to na pewno będą chcieli zabić.

Tak, pomyślałem wczoraj o chłopakach z 506 pułku spadochronowego US Army i powstańcach. Tak pomyślałem i dzisiaj, wspominając odcinek "Bastogne", opowiadający najbardziej heroicznym epizodzie walk amerykańskich żołnierzy ze 101 Dywizji Powietrzno-Desantowej kiedy przez siedem dni walczyli w izolacji od swoich, w pełnym okrążeniu, bez zimowych mundurów, ze śladowym jak na armię amerykańską zaopatrzeniem w amunicję, żywność i środki opatrywania rannych.

19 grudnia 1944 roku weszli niemal dobrowolnie w worek, żeby zablokować kluczowy dla południowego skrzydła niemieckiej ofensywy ostatnich szans węzeł komunikacyjny. 26 grudnia przebiły się do nich czołgi z 3 Armii generała Pattona, który wykonał udany manewr znad granicy w Alzacji i bardzo szybko pojawił się w miejscu, gdzie Niemcy spodziewali się go dużo później.

Ciekawa historia, wielu o niej pisało, a ostatnio w odcinkach pisał o niej w swoim #pokójanaliz kolega Marcin Jop. Mam nadzieję, że Marcin wyda kiedyś niejedną książkę.

Do czego jednak brnę zakosem przez Ardeny i kanapę w swoim pokoju, z której bezpiecznie co wieczór oglądamy z Małgo jak chłopcy z Teksasu, Arizony, New Jersey ratują dupę Europie?

Otóż w odcinku "Bastogne" głównym bohaterem jest sanitariusz z kompanii E - Eugen Gilbert Roe przezywany przez kolegów "Doc". Nie widać wiele z walki w polu, jest więcej z walki o przetrwanie. Sanitariusz walczy, nie oddając ani jednego strzału próbując tamować rozerwane tętnice, usztywniać połamane ręce, nogi, szepcząc do ucha, że nic ci nie jest, wszystko w porządku, wyjdziesz z tego, posklejamy cię. I o ile armia wygrywa - "Doc" przegrywa cały czas. Zabiera komu może opatrunki, bandaże, w końcu zabiera ze szpitala w samym Bastogne porwane prześcieradła, żebrze o morfinę (zaczyna bitwę z jedną ampułką), pół odcinka szuka zwykłych nożyczek do rozcinania poszarpanych odłamkami mundurów. Ale ciągle przegrywa, ciągle nie nadąża, jest o krok za śmiercią ale też nigdy się nie poddaje próbując wyprzedzić o ułamek sekundy ruch kosy.

Piękna i dramatyczna postać, jedna z tysięcy w czasie tej, tamtej i wielu innych strasznych wojen.

Dlaczego dzisiaj myślę o Eugene "Doc" Roe'u?

W oblężonym Bastogne i na jego przedpolach walka trwała siedem zimowych dni i nocy, a potem przyszła deblokada, wróciło normalne zaopatrzenie. Walka nie stała się od tego oczywiście ani lżejsza ani mniej krwawa. Ale "Doc" mógł liczyć już na pełnię środków do walki ze śmiercią próbującą zabrać mu kolegów. Sulfacetamidy, morfina, bandaże, stazy, sterylizowane chusty z gazy. Penicylinę, która uratowała tyle nóg i rąk od gangreny mieli w szpitalach i punktach opatrunkowych oczko wyżej od "Doc"-a.

Ale nawet w tym oblężeniu - były do dyspozycji jeepy, transportery opancerzone którymi można był z przedpola zwieźć szybko rannego do samego Bastogne, każdy żołnierz miał karabin, kompania miała swoje karabiny maszynowe, bazooki i moździerz do osłony, a oprócz spadochroniarzy w Bastogne były jednostki saperów, artylerii, czołgów i niszczycieli czołgów, które w US Army niewiele się różniły możliwościami od czołgów. A do tego zrzuty dla oblężonych w ilościach o jakich w Warszawie latem 1944 nikt nie śnił, bo front był blisko i coś z tego dla oblężonych wynikało. Dla Warszawy bliskość frontu nie maiła aż takiego znaczenia.

Myślałem o Eugene Gilbercie "Doc" Roe'u i poprzez niego wracałem myślami do sanitariuszek, lekarzy, medyków ze 120 szpitali powstańczej Warszawy. Tych którzy próbowali utrzymać przy życiu tak cywilów, jak i powstańców jak i rannych niemieckich jeńców, walcząc o nich wszystkich na swojej, niewypowiedzianej wojnie - nie mając sulfamidów, penicyliny, morfiny, czasem mając tylko improwizowane bandaże, tampony i dobre słowo, swoją obecność, wiarę, że jak posiedzisz i potrzymasz za rękę, to ktoś ci się nie osunie w przepaść bez dna.

Myślałem o nich, którzy odmawiali odejścia z wojskiem, kiedy upadała dzielnica, wiedząc co może ich czekać. Wiedząc co działo się na Ochocie, na Woli, na Starym Mieście.

Myślałem, że to było nie siedem a sześćdziesiąt trzy dni oblężenia, że karabin był jeden na dziesięciu ludzi i często był przypisany do stanowiska, nie człowieka, schodziłeś z pozycji - zdawałeś broń zmiennikowi. I zdałem sobie sprawę, że ten sześćdziesiąty trzeci dzień wypada dzisiaj. 2 października 1944 roku o godzinie 21:00 zakończyły się działania zbrojne w Warszawie.

Równe osiemdziesiąt lat temu.

Nie będzie pewnie hucznych obchodów, chociaż od lat wydaje mi się, że to równie ważny dzień jak 1 sierpnia, nierozłączny z 1 sierpnia, a często jakoś umyka.

Zatem tak, to dzisiaj.

I proszę też pamiętać, że to nie jest post o tym, że co tam ci Amerykanie mogą wiedzieć.

Nie.

Ewa Matuszewska ps. "Mewa" mogłaby być starszą siostrą Eugene Gilberta Roe, to prawda, ale tylko dlatego, że urodziła się trzy lata wcześniej od niego. Byli oboje na tej samej wojnie, ramię w ramię.

Jak brat i siostra, chociaż nic o sobie nie wiedzieli.

Eugene Gilbert "Doc" Roe przeżył wojnę, za wybitną odwagę okazaną wielokrotnie na polu walki otrzymał medal "Purpurowego Serca"i Brązową Gwiazdę.

Ewa "Mewa" Matuszewska za swoją postawę otrzymała Krzyż Srebrny Virtuti Militari, najwyższego polskiego odznaczenia wojennego.

Kiedy do Bastogne, 26 grudnia doszły czołgi Pattona mijał własnie trzeci miesiąc od dnia, kiedy Niemcy zastrzelili Ewę Matuszewską "Mewę" na schodach prowadzących do szpitala powstańczego przy Al. Niepodległości 117/119. W rękach do końca ściskała bandaż, była w walce do końca. Tak ją znaleziono, z bandażem w zaciśniętej dłoni, na tych samych schodach w 1945 roku, kiedy wojna się skończyła.

 

Zobacz również

W tę sobotę w Wołominie będzie znacząco - Festiwal Znaczenia!
"Bany" w drodze - specjalnie dla matronek i patronów
Książki które może się zdarzą (1). Stowarzyszenie Żywych Poetów i jego palety.

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...