Trzeba było dłuższej chwili, żeby Karol dostrzegł co trzyma w ręku operator wózka widłowego. Stał wsparty jedną nogą na stopniu pojazdu, pochylony ku niemu, jakby chciał się czymś podzielić, drugim śniadaniem, papierosem, łykiem zimnego piwa? W roztargnieniu szarpiący za zacięty zamek bagażnika chciał już powiedzieć, że dziękuję nie palę od wielu lat, ale to coś błysnęło niczym dyjament w popiele a operator rzucił jeszcze raz ni to pytanie ni to zaproszenie:
- No, no da się...? Da się...?
- Ale co da się?
- No nie mogą być ofoliowane, jak Pan metale oddaje to też Pan nie miesza kolorowych i zwykłych nie, no…
- Ale Panie ja się zerwałem z roboty a tu nie dość że każda paczka ofoliowana to jeszcze każdy egzemplarz z osobna, bo to z książkami szło, jak to Panu teraz
- No ale co ja mogę kierowniku? – rzucił operator – się da się to się da – tutaj znowu potrząsnął ręką wyciągniętą w stronę Karola w której trzymał, teraz widać to było wyraźnie, nóż kuchenny, z ząbkowanym ostrzem, jak do chleba albo mięsa.
- I co ja mam to robić teraz? Nikt mi nigdy nie mówił, a ja wie Pan, pierwszy raz tutaj ze stowarzyszenia – Karol kłamał, bo nie był to pierwszy raz, a już na pewno nie pierwszy raz w miejscu podobnym do tego jako redaktor, prezes i ogólnie osoba niezastąpiona, ludzki klej, glej lokalnej kultury, żywiący sobą okoliczne dopływy, zbiorowiska ludzi z przerostami szarych komórek, ludzi-mutantów, pogrobowców katastrofy genetycznej, która nastąpiła, gdy ktoś wmówił ludziom, że są czymś więcej niż kopulującym przewodem pokarmowym.
Stowarzyszenie i jego działalność wydawało się być bardziej znane portierom nocnym, kurierom firm przewozowych, marketingowcom firm dystrybucyjnych gdzieś daleko w jakichś Warszawach, Łodziach i Poznaniach niż lokalnej elicie władzy i intelektu. Karola i jego kolegów znał dobrze Zygmunt Mamro, prowadzący przy obwodnicy miasteczka skład palet drewnianych, zaraz obok dławiących wyziewami odstojników melasy z pobliskiej cukrowni. Znał ich i wiedział kiedy do niego przyjeżdżali, chociaż nigdy nie byli u niego dwa razy tym samym samochodem i nigdy w tym samym stanie osobowym. Ale wiedział, że to oni, cudaczny widok zajeżdżającego na pełen rozbełtanego błota plac przed składem używanego samochodu osobowego, najczęściej z segmentu „mały, kompaktowy, połatany” zwiastować mógł tylko poetów z miasteczka opodal. Wychodzili z samochodu, trochę niepewni, próbowali wcisnąć na pamiątkę egzemplarz ofoliowanego pisma literackiego, z niejaką dumą, ale i zakłopotaniem. Zygmunt też z niejakim zakłopotaniem brał od nich ów ofoliowany egzemplarz, kolorowy na okładce, ładny prawie tak jak „Pani domu” z dołączaną płytą, uśmiechał się przy tym w przeważającej mierze bezzębnymi wargami i mówił wypuszczając dym z „popularnego” bez filtra:
- O, nasi poeci przyjechali po pół dupy zza krzaka...
Wszyscy się śmiali, bo było z czego. „Nasi poeci” w szczerbatych ustach Zygmunta brzmiało nobilitująco, a humorystyczny akcent na końcu frazy zdawał się mówić, że spokojnie, nie zrobi im krzywdy ani psem nie poszczuje bo z jakichś względów uznaje ich za równych sobie. Zarobek z tego był żaden, a roboty dużo, bo poeci zawsze chcieli fakturę, bowiem z każdej złotówki musieli się spowiadać przed burmistrzem, starostą, naczelnikiem urzędu skarbowego i Bóg wie kim jeszcze, a brali jedną, czasem dwie palety. Tylko poeci tak brali, nikt inny. Palety to się skupowało i sprzedawało na przyczepy, na tony, nie na sztuki. Mamro nie wiedział nawet ile liczyć za sztukę, a ci coś tłumaczyli mętnie, że muszą mieć ze dwie palety bo pismo do dystrybucji wielkie firmy przyjmują tylko na paletach. Pismo – ten kolorowy, zafoliowany motyl, co go Zygmunt trzymał w ręku nieporadnie, jakby to był stetoskop, skalpel, księga kodów sygnałowych marynarki wojennej, wielka księga szyfrów.
I być może pismo po trosze rzeczywiście tym wszystkim było. Zarazem Mamro nie czuł z ich strony żadnej wyższości, ani nie czuł się wobec nich wyższy. Nic nie rozumiał z tego co zawierały kartki tego, co dostawał od członków stowarzyszenia jako czułą łapówkę. Raz tylko pokazał to wujaszkowi Marianowi, gdy przyjechał na imieniny żony Zygmunta. Wujaszek Marian był nieco starszy, podupadły na zdrowiu po pracy w kopalniach wałbrzyskiego, tam gdzie nie było kombajnów, ale węgiel się wydobywało ręcznie, jak sto lat temu, na kolanach. Marian trzymał się prosto, z głową podniesioną lekko do góry, jakby nie spędził dwudziestu lat na kolanach czując na plecach dotyk górotworu gotowego sprasować go w jednej chwili drobnym tąpnięciem, którego nie zarejestrowałyby najczulsze sejsmografy. Ręce miał zawsze lekko przyczernione, jakby niedomyte a drobinki czarnego, kopalnianego pyłu zawsze skrzyły mu się zagłębieniach porów na nosie, policzkach w kącikach oczu oznaczonych kurzymi łapkami, od wiecznego, lekkiego uśmiechu skierowanego nie za bardzo wiadomo do kogo. Bywał częstym gościem rozlicznych imprez kulturalnych kotliny Wałbrzyskiej i Kłodzkiej, bywało że z Głuszycy gdzie na starość zamieszkał szedł na piechotę o wiosennej grudzie wiele kilometrów do Nowej Rudy, Radkowa, autostopem udawał do Kłodzk. Bywał, chociaż nie miał wiele do powiedzenia, ale czuł przemożną potrzebę bycia wokół słów wypowiadanych przez tamtych ludzi.
Marian zobaczywszy u Zygmunta pod stolikiem w pokoju telewizyjnym pismo literackie, zajrzał do niego i został tak z nim w ręce przez dobre pół godziny, a w telewizji mecz właśnie leciał, gościom ciasto podawano, sernik wiedeński jaki Marylka upiekła, zaraz potem kawusia, jakiś kielonek a ten jeszcze za książkę co przy piśmie leżała z wierszami jakiegoś młodego chłopaka, według notki biograficznej – z Kolbuszowej na podkarpaciu, gdzie nikt normalny z rodziny nigdy nie jeździł. I kolejne pół godziny w milczeniu przewracał kartki. Wreszcie Zygmunt rzucił dyskretnie:
- Wujo, zje coś, napije się? Marylka sernik upiekła…
Wuj Marian nawet nie podniósł wzroku co Zygmunta zmieszało na tyle, że poczuł się w obowiązku coś powiedzieć:
- No, to tacy nasi poeci tutaj towarzystwo mają, cy cuś…
Wuj Marian nawet nie oderwał wzorku od kartek małego, białego tomiku w formacie a5 z dużym znakiem na okładce wyglądającym jakby oznaczenie wyjścia ewakuacyjnego. Wydobył z siebie tylko coś jakby „acha” lub „uhm”.
- A palety u mnie na zakładzie kupują, co ja z nimi mam… - dorzucił Zygmunt. a wuj Marian nic z tego sobie nie robiąc widać przeczytał do ostatniej strony, podniósł głowę i spojrzał w górę mrużąc oczy jakby w miejscu umocowania żyrandola świeciło słońce. -… no to ja im sprzedaję, nie, jedną, dwie, jak pół dupy zza krzaka, a oni mi dają to, że to niby u nas w mieście wydawane, ale ni chuja nic z tego nie rozumiem… a tu widzę wujo coś ten tego złapał?
Wuj Marian spojrzał na Zygmunta Mamro z tym swoim lekkim uśmiechem buddy i pokręcił przecząco głową.
- Nie, nie Zygmuś, to nie tak, ja też nic nie rozumiem – powiedział tonem jakby zwracał się rzeczywiście do małego Zygmusia wracającego z obitymi do krwi kolanami i popsutym rowerkiem prowadzonym za kierownicę, pokornym jak osioł – tylko to piękne jest. Ja nie rozumiem, tylko oni piszą, a mnie się to chyba czasem śni. Tak, oni piszą a mnie Śni się - wiesz?
Szeleszcząca folia, kolorowa, fotograficzna okładka i załączany do pisma tomik wierszy miał być – w czasach, gdy Karol i garstka członków stowarzyszenia rozpoczynali tę przygodę – znakiem rozpoznawczym, sygnałem dla wszystkich tych, którzy byli nierozpoznanymi przez samych siebie poetami, prozaikami, dramaturgami. Hej, idziemy do Was i dla Was, wrażliwy, czuły to nie znaczy pierdolnięty, łączcie się, nie dajcie się. Acha no i jeszcze czerwono-biała winieta. Wszystkie sprzedające się magazyny mają winiety z białymi literami na czerwonym tle – przytomnie zauważył kiedyś Kostek Frykiewicz, grafik w lokalnej agencji reklamowej zajmującej się głównie drukiem książeczek opłat dla miejskiego zarządu mienia komunalnego oraz gazety lokalnej składającej się w przeważającej mierze z wywiadów z radnymi z klubu burmistrza oraz ogłoszeń urzędu miejskiego. I tak jak zasugerował Kostek - tak zostało, pomimo tego, że niejeden sarkał, że trochę tabloidowe te okładki i w złym guście. Ale wierzyli, że gdzieś po miasteczkach, miastach, wioskach nawet, pozostali jacyś ludzie, którym nie wystarcza codzienna prasa, prasa kolorowa, prasa hobbystyczna, prasa z gołymi dupami, prasa z szybkimi samochodami, prasa o ciuchach, prasa o zrazach wołowych. Nie rozumieli, że uprawiają hobby, którego nikt już nie uprawia. Kostek miał na to swoje powiedzenia, gdy rozmawiał z takimi właśnie jak Zygmunt Mamro albo Pan Staszek, który miał kiosk na głównej ulicy miasteczka, a ci pytali jak tam sprzedaż literatury i ile z tym numerem zarobili. Bardzo się dziwili, że dorośli ludzie, wykonujący poważne prace takie jak drukowanie książeczek opłat dla spółdzielni, sprzedaż pieczywa w budzie przy dworcu, nauczyciel plastyki w technikum kroju i szycia – że oni wszyscy poświęcają swój czas i energię na coś co nie przynosi zysku, pieniędzy, za co nie można sobie kupić telewizora, jeszcze większego niż dotychczas lub składaka zza zachodniej granicy, jakiegoś volksa czy innej audicy. Kostek tłumaczył wówczas, że przecież na wędkarstwie czy zbieraniu znaczków też się nie zarabia, a hobby jakieś trzeba mieć, żeby nie zgłupieć na starość. Wstydliwą prawdą o Stowarzyszeniu był fakt, że członkowie w różnych formach dotowali jego działalność i to nie zawsze tylko nieopłaconą pracą. Może dlatego Karol nie lubił kiedy Kostek tak mówił i na boku przywoływał kolegę do porządku.
- Kurwa, literatura to nie jest hobby Kostek, to nie jest zbieranie znaczków, żaden filatelista nie zmienił na jotę słów i fraz jakimi myślisz Ty i ja – mówił kiedyś przy stoliku w ogrodku piwnym jednej z trzech restauracji w miasteczku z trudem pilnując odruchu zamykania oczy, gdy przychodziło mu mówić o rzeczach ważnych i istotnych żeby nie wyglądać jak egzaltowany zjeb – żaden wędkarz nie ułożył żadnej klepki w twojej czy mojej głowie, na gram nie zmienił mojego patrzenia na świat, nie zmusił nikogo do refleksji. Hobby jest egotyczne, skupione na robieniu sobie dobrze a literatura jest z natury nastawiona na sens, znaczenie i wykuwanie go we wspólnocie, spójni, o bardziej zaawansowanych światach nawet nie chcę Ci teraz mówić, ale nie mów mi kurwa, że jesteśmy klubem hobbystycznym.
- Byłoby tak, gdyby ktokolwiek nas czytał a nikt albo prawie nikt nas nie czyta Karol, obudź się to hobby - warknął Kostek - dokładnie takie jak składanie modeli kartonowych, tylko bardziej mętne, bo ładnie zrobiony model można pokazać na wystawie a my te swoje wierszyki, możemy sobie w dupę wsadzić stary.
- Nie masz racji – tutaj Karol mimowolnie jednak zmrużył oczy i podniósł głowę tak jakby mówił lekko ponad swoim rozmówcą, ponad stolikiem, na którym stały dwa kufle piwa – i nie będę ci zalewał o mocy sprawczej słów, które mają siłę, chociażby dlatego że są powiedziane. Ale nie masz racji, bo jednak wydajemy się w nakładzie małym ale to nie jest grupa krewnych i znajomych królika, a pismo idzie do sprzedaży w ponad tysiąc sztuk i jednak ktoś w Polsce to kupuje, widzę protokoły zwrotów, kiedy odsyłają nam niesprzedane egzemplarze. O, w Sandomierzu w jednym kiosku schodzą, co numer te same trzy egzemplarze. We Włodawie jeden. W Warszawie sześć. To nie dużo, szczególnie, że żeby wpuścili Cię do Sandomierza musisz obstawić całą resztę, ale ktoś to kupuje, co numer a nie wychodzimy regularnie jak pismo „Świat Kolei” czy „Twoja komórka”.
W Karolu coś mocno protestowało przeciwko traktowaniu pisma jako towaru. Do pisma zawsze dołączony był zbiór wierszy, a on wierzył, że to jest wejście w dom drugiego człowieka. Nie dosłownie, nie w pełni, nie jeden do jednego, ale dialog z jakimś homonkulusem, którego tamten człowiek, piszący wiersze wysłał na przeszpiegi do świata, aby poszedł innym na spotkanie, w niczym nie mącąc najgłębszej ludzkiej samotności, ciemni i pełni. Gdyby go zapytać, to dopowiedziałby, że książkom należy się pogrzeb tak jak ludziom, albo prawie jak ludziom, a nie skup makulatury. Szczególnie takim książkom w świecie gdzie poezja coraz mniej kogokolwiek obchodziła, a w każdym razie obchodziła grupę ludzi tak rozproszonych że niezdolnych do samoorganizacji, samoobrony. Pogrzeb, nagrobek, znicze i jednak jakaś inskrypcja.
Właśnie o te zwroty teraz szło, na tym wysypisku. Przez lata nie zgadzali się na to, żeby niesprzedane egzemplarze szły od razu na przemiał. Każdy pomysł wydawał się lepszy niż makulatura. Rozdawanie przy imprezach, infantylnie przezywanych „wieczorkami”, co niezmiennie irytowało Karola, nie rozwiązywało problemu tym bardziej, że nikt nie pomyślał nigdy o literaturze w kategoriach masowych i nie wziął pod uwagę, że wydanie pisma w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy czyni dwie tony papieru, które trzeba odebrać z drukarni, przesortować, rozłożyć na palety kupione wcześniej od Zygmunta Mamro, zafoliować, wystawić list przewozowy i wysłać do magazynów dystrybutorskich, skąd już w mniejszych paczkach pismo trafiało do kiosków, na stacje benzynowe, dworce kolejowe i autobusowe. Te dwie tony wracały w części jako zwroty na innych zupełnie paletach, które trzeba było rozładować a często jeszcze odebrać z rozdzielni dystrybutora bo kurier kosztował. Lokal Stowarzyszenia nie był duży, czternaście metrów w budynku magazynowym tuż przy dworcu, zwykła kanciapa dwa na siedem metrów z zakratowanym oknem wychodzącym na skwer przed blokiem socjalnym. Pierwsze trzy numery jakoś się mieściły w stertach od podłogi po sufit i upchnięte po wszystkich szafkach a także po domach redaktorów. Ale przy piątym numerze, który zszedł trochę gorzej niż poprzednie – redaktorom zaczęła zaglądać w oczy sprasowania niczym pod górotworem w kopalni kotliny wałbrzyskiej. Na domiar złego przyszedł ten zły październik, w którym zawsze wydarzało się coś zupełnie nieoczekiwanego i złego.
Trwa ładowanie...