W powietrzu było coś gęstego i drżało, jakby chciało mówić za ciebie, za innych, a tymczasem tylko wytwarzało rezonans cząstek powietrza, spychając je w dolinę bez wiatru. Wydawało się, że to miało nawet swój dźwięk, inny od brzęczenia owadów, głuchego odgłosu kroków, gdy szliście w milczeniu na poranną mszę do klasztoru misjonarzy, a także wtedy gdy w milczeniu wracaliście w górę rzeki. Drżenie przed mową. Mimo wczesnej pory czuć było, że dzień będzie gorący, bezwietrzny, trudny do zniesienia w otwartym polu. Msza, z której wracaliście była szybka, żołnierska, bez kazania, z długą listą intencji, w tym tej, dla której postanowiliście, mimo zróżnicowanego stosunku do wiary, przyjść. Kiedy wczoraj wieczorem wysadziliście z samochodu Lenę w Olsztynie pod dworcem kolejowym, kiedy padły ostatnie, nic nie znaczące wobec sytuacji słowa otuchy, czuliście, że czegoś brakuje, co mogłoby zostać zrobione, a nie zostało. W światłach samochodu migały niekończące się szeregi drzew w skrajni drogi, które sprawiały wrażenie, jakby były dużo bliżej rozstawione niż wtedy kiedy jechaliście do Olsztyna. Jakby próbowały was złapać was i wysłać w sposób nagły tam, skąd przychodzi ten dźwięk. Zanim trafiliście na materace na ostatnim piętrze Domu na Skraju, Hanka i Kora zaprosiły was do siebie, na wódkę. Dla odprężenia , odbarczenia. Gdzieś między jednym i drugim kieliszkiem przyszedł sms od Leny.
- No czytaj – powiedział Darek.
- „Mama po prześwietleniu, nie jest dobrze, odłamki kości z żeber w płucach, krwotoki wewnętrzne, uszkodzone narządy”
- Jezu – jęknął Julek.
- Ta, to na miejscu – mruknąłeś do siebie.
- To może, wiecie, nie zaszkodzi jak pogadamy ze znajomymi z seminarium – zaczęła Hanka – mamy swoje znajomości, nie Kora?
Kora milczała przez większość wieczoru, niby uśmiechnięta, ale jakby nieobecna, umykająca wzrokiem, skinęła tylko głową.
- To byśmy mogły zamówić na rano mszę za mamę Leny… - ciągnęła dalej Hanka.
- No, ale to trzeba coś w kopercie dać chyba, nie? – nieśmiało napomknął Julek. Darek zatrzymał się w pół ruchu z kieliszkiem w powietrzu. Ty chrząknąłeś z legendarnym taktem i wdziękiem.
- Załatwimy to inaczej, my ustawimy mszę, ale pod warunkiem, że pójdziecie na nią, tak jak tu stoicie. – Hanka powiodła po was wzrokiem. – Jakby, co nic nie tracicie, najwyżej trochę czasu o poranku, a potem i tak możecie się przecież położyć spać i dogonić sen z nocy, nie jesteście tu w pracy, nikt was z etatu rozliczał nie będzie. Ani z tego, kto klęka, a kto nie klęka na mszy. Chodzi o to, że ja jutro muszę iść do pracy, Kora też - a głupio, że my załatwimy mszę, a potem nikt na niej nie będzie. Okej?
Znowu popatrzyliście na siebie nieco skonsternowani. Ręce z kieliszkami mimowolnie opadły na tackę pośrodku stołu.
- No dobra, niech będzie już ten zakład Pascala – uśmiechnął się Darek i podniósł ponownie kieliszek z wódką znad srebrnej tacki.
- Kto kopnął, ten zapierdala… – dokończyłeś znaną z boiska podstawówki rymowanką na inny temat. I wypiliście. Nie przeczuwaliście pewnie, że coś już wtedy poruszyło się w głębi, pod wami. Już wtedy gdzieś między kieliszkiem wódki, a szybkim telefonem Hanki z drugiego pokoju do jej tylko znanego tajemniczego agenta w seminarium, który zgodził się mimo późnej pory załatwić mszę na szóstą rano w kaplicy przy klasztorze. Pod wami wędrowały już mroczne cielska, jakby ryby, lewiatany, zwinnie i nad wyraz szybkie, a ziemia od tego drżała. Wyraźnie, chociaż ledwo wyczuwalnie. Tak jakby wszystko było na odwrót i maleńkie miasteczko - które bardziej przypominało wieś - było wyspą wśród wód i otchłani, a nie banalną zdegradowaną miejscowością wśród pól i dróg wykrojonych wąskimi szpalerami drzew wzdłuż skrajni. To przeczucie zyskało na mocy kiedy wracaliście z klasztoru tą samą drogą, którą tam szliście przed szóstą rano na mszę. Wszystkie powidoki, widma, wrażenia można było złożyć na karb niedospania i działanie resztek metabolitów alkoholu w organizmie. I wtedy przyszedł kolejny sms od Leny. Przystanąłeś w miejscu gdzie gałęzie drzew tworzyły naturalną ramę obrazu wokół fragmentu panoramy miasteczka z wieżą kościoła i resztkami krzyżackiego zamku w centrum.
- Czytaj – rzucił dysząc lekko Darek.
- „To dziwne, nie wiem, co się stało, poranne badania wykazały, że nie ma tych odłamków kości w płucach, krwotoki zanikły, jest ciężko, ale teraz to mama raczej na pewno z tego wyjdzie."
- Pisałeś jej, że idziemy na mszę? – zapytał podejrzliwie Darek.
- A niby kiedy? Przecież piliśmy u Hanki, a potem ledwo się zwlekliśmy koło drugiej na poddasze. A potem mnie dobudziłeś o piątej, żeby na szóstą doczłapać do klasztoru.
- To rzeczywiście dziwne – powiedział Julek. – Ale cudem bym tego nie nazwał.
- Synchronia, synchronia i jeszcze raz synchronia – rzucił ze swadą Piotr Wiktor, który szedł nieco z tyłu, ale nie na tyle daleko, żeby nie słyszeć całej rozmowy – Drodzy Panowie, muszę wam wyznać, że zdarzały się już takie przypadki …
- Na Pomorzu Gdańskim w latach trzydziestych – wpadłeś w słowo znajomemu, a ten uśmiechnął się połową twarzy z niewczesnego dowcipu oraz z niezmąconą energią, dysząc tak jak wy podjął wątek:
- A żebyś wiedział mój drogi przyjacielu, że być może nawet i na Pomorzu i w latach trzydziestych! – przystanął obok was podobnie próbując uspokoić oddech po szybkim marszu w rosnącym upale. – Na przykład, nie wiem czy słyszałeś Drogi Darku, o eksperymentach jakie prowadzono nieco później na żonach frontowych niemieckich żołnierzy, tyle że już w latach czterdziestych. Badano mianowicie reakcje ich organizmów na wiadomość o tym, że na froncie zginął mąż przed i po powzięciu tej informacji. I okazywało się cóż moi mili, że kobiety, że ich organizmy wykazywały reakcje neurologiczne właściwe dla stanu żałoby na długo wcześniej zanim otrzymywały one wiadomość o śmierci bliskiego. – Tutaj Piotr Wiktor przerwał, bowiem na zadyszkę z marszu nałożyła się ta z szybkiego toku wypowiedzi. Po chwili jednak, kiedy nadal staliście na wyniesieniu terenu patrząc na nieodległe już miasteczko, podjął temat - Ale, mili Panowie, z faktu, że nie dostrzegamy potężnych sił, nie wynika, że ich nie ma, synchronia zaś może, chociaż nie musi, wskazywać na ich istnienie. To, że wiem, kto dzwoni podnosząc słuchawkę telefonu, nie świadczy o tym, że mam zdolności telepatyczne, ale być może bardzo szybko wnioskuję na podstawie okoliczności, których nawet świadomie nie rejestruję…
- Skoro tak – powiedziałeś – to te same siły, które raz uruchomione dały dzisiaj efekt dobry, jutro mogą dać zły, a w każdym razie inny niż dzisiaj…
- Zwykły zbieg okoliczności, źle postawiona diagnoza, śpiący technik rentgena, lekarz po trzech dyżurach – wyrzucił z siebie Darek, machnął ręką i szybkim marszem skierował się w dół parowu, nie oglądając się w waszą stronę. W powietrzu unosiły się obudzone już chmary owadów, muszek, komarów, jętek, pomiędzy nimi ważki, gdzieś w drugim planie bąk czy osa, wszystko w spowolnionych ruchach, jakby powietrze gęstniało z każdą minutą. W nieokreślonym przeczuciu, że coś się obudziło i nie będzie chciało zasnąć ruszyliście za Darkiem, na tyle szybko, żeby go dogonić przed niebieskim mostem, przejść razem po zawieszonym kilkanaście metrów nad rzeką torowisku i minąć elektrownię wodną, o której kierowca busa dzień wcześniej mówił, że:
- Żydowska była panie, przed wojną, ale tak jak innych ponieśli, tak i tego Żyda od elektrowni wzięli i ponieśli. Ponieśli Panie, na amen.
Tak jakby zabicie lub wysłanie Żyda do gazu miało w sobie coś z procesji, niesienia świętej figury, coś z rytuału, odganiania złych mocy, a nie było po prostu zwykłym mordem rabunkowym, ubranym w szaty polityki państwa. Minęliście w milczeniu elektrownię i pozostało jeszcze wspiąć się wąską ścieżką idąc na skos w poprzek skarpy w stronę domu na skraju byłego rynku, byłego miasta.
Trwa ładowanie...