Zaraza zaczęła się jeszcze tego samego popołudnia od Julka. Wyszedł z Domu na Skraju i zaginął na resztę dnia i wieczoru w Dolinie Wałszy. Odnalazł się po kilku godzinach w okolicach niebieskiego mostu. Nie potrafił wyjaśnić, co się z nim działo przez ten czas, nie wiedział gdzie był, dokąd szedł i jak wrócił. Mówił tylko, że to było jak niepowstrzymana słabość, zaćmienie wzroku, alkoholowy palimpsest, zapaść.
Szedł ścieżką w stronę Pieniężna Pierwszego i nagle poczuł, że musi się położyć w trawach bo strasznie go mdliło. Bardzo mu zależało, żeby nikt go nie widział w tym stanie, chociaż instynkt powinien pokierować nim inaczej. Szukał zatem miejsca jak ranne zwierzę szuka miejsca na wyzionięcie ducha i rzeczywiście, położył się na plecach w zaroślach kilka metrów od ścieżki, pod wielkimi łopianami, a zaraz potem zapadła nad nim ciemność, z której obudził się wieczorem w rejonie mostu. Przyniósł twoją zaślepkę od obiektywu, zagubioną w czasie porannej wędrówki na mszę. Nie potrafił jednak wyjaśnić gdzie i kiedy ją znalazł.
Późnym wieczorem tego samego dnia wracaliście z „Czarnej Karczmy” zamaszystym krokiem w stronę Domu na Skraju. Julek nie pił, szedł prosto, dwa kroki obok was, jakby bał się, że może to, co go wciągnęło w ciemność nad Wałszą – wróci i wciągnie znowu albo jego albo was, albo wszystkich na raz. Was nic nie napawało jeszcze obawą. Była mgła, a Górka Grabarza, przez którą wchodziło się na plac, który za Niemca był rynkiem wydawała się bardziej stroma niż zazwyczaj, przynajmniej tobie i Darkowi. W gęstej mgle widać było drzewo, ale w rozjarzonym rozproszonym światłem sodowej lampy oparze nikły liście, i uwidaczniał się tylko kontur jego gałęzi. Ktoś powiedział, że tak wygląda eksplodująca nerka i wtedy coś ciemnego trafiło Darka. Doszedł wprawdzie na chwiejnych nogach do Domu na Skraju, ale do popołudnia następnego dnia był nieprzytomny i nie dało się go obudzić ani nawiązać kontaktu. Oddychał, ale to było wszystko.
Cała reszta polsko-niemieckiego zgromadzenia literackiego uznała to za pijacki sen, tylko Julek powiedział, że on wie, że to nie jest alkohol i że w porządku, niech reszta robi swoje, pracuje, przepisuje przetłumaczone teksty, a on, Julek, posiedzi koło Darka, żeby nic gorszego mu się nie przytrafiło. Coś krążyło w powietrzu, wodzie, piwie, może mrowiło się w murach, jątrzyło w upalne dni pod korą drzew i bez pudła trafiało po kolei następne ofiary. Po przebudzeniu Darka, przyszła kolej na Piotra z Gdańska i Marlene z Berlina, którzy spędzili na materacach, leżąc niemal bez ducha kolejne półtora dnia nie potrafiąc po wszystkim w żaden sensowny sposób wyjaśnić zatraty świadomości.
- Tak jakby ktoś zarzucał czarny klosz wokół mnie i nic nie mogło się wydostać na zewnątrz podczas gdy wszystko wokół docierało do mnie – opowiadał Max Fritz z Rostocka, kiedy obudził się kilkanaście godzin po tym jak poczuł się nienajlepiej po śniadaniu złożonym z kiełbasek frankfurterek i jajecznicy. Zniknął, ale został odnaleziony w pobliżu kawiarenki internetowej u stóp Górki Grabarza, siedział na ławce z wzrokiem utkwionym w tak zwanej nicości i potrzeba było chwilę go poszturchiwać, żeby wyszedł ze stuporu.
Wszystkich po kolei, bez wyjątku, swoich i obcych, pijących często oraz niepijących zazwyczaj dopadała ta sama ciemność i obcość. Niemcy znosili to gorzej od was, dostatecznie już wcześniej zostali sparaliżowani przerażeniem oraz wiedzą o tym, że najbliższy bankomat znajduje się 14 kilometrów od Domu na Skraju, na rynku w Ornecie, oraz, że na osiemnaście osób wypada jeden prysznic z elektryczną grzałką na wodę. Dla nich to był dowód, że znany świat, kosmos kończy się na Odrze, a oto postąpili w krainę olbrzymów, harpii, strzyg, wąpierzy oraz niezdrowych wyziewów błotnych, które nie przynależą do krajobrazu, ale są przypisane do Słowian i ich tajemnych kultów oraz modłów. Tam gdzie Słowianie, tam i wyziewy błotne, chociażby i błota nie widać było w okolicy. A w nich-że mieszkają owe na poły materialne, na poły duchowe paskudztwa, przed którymi wzdraga się zamiłowana do czystości i przejrzystości dusza niemiecka.
Niezależnie od przynależności narodowej wszyscy doświadczali zatraty i wszyscy znosili to źle. Tylko ciebie nic nie ruszało i nie rozumiałeś dlaczego, co jakiś czas uczestnik tego warsztatowego spotkania poetów z obu stron granicy wyłącza się, chociaż wobec leniwego nurtu czasu jaki panował we wsi, która przed wojną była miastem, niespecjalnie zwracałeś na to uwagę. Bardziej zajmowało cię badanie linii papilarnych miasta, które stało się wsią, rozebrane na odbudowę Warszawy, cegła po cegle tak samo jak Braniewo, Frombork, Tolkmicko.
- Wie pan, najgorsze było, że to miasto nie bardzo było zniszczone tak zaraz po wojnie. To widać na zdjęciach, niewielkie te domki były, ale były, był rynek, sklepy, kamieniczki przy rynku, ale ludzie mówili, nie nasze, tylko Niemca. No, a Warszawę Niemiec zburzył, to jakby za karę teraz im się zburzy to, a Warszawę odbuduje. No, tylko że to jakby Niemca, ale my tu mieszkamy, nie? To kto komu zburzył? No, a z tymi domami, panie, kotwy tylko dawali w cztery rogi domu, kamienicy, stalowe liny i czołg na końcu każdej liny i rrrrrraz – tutaj kierowca busa, którego wynajmiesz za kilka dni odrywał ręce od kierownicy i wykonywał gest, w którym rozkładał ręce gwałtownie na boki, tak, że odruchowo wbijało się głowę w oparcie fotela, żeby nie dostać mięsistą dłonią w twarz – Dom się zawalał, a potem się skubało z rumowiska te cegły, cegła po cegle. Z tynku, z zaprawy. Ale po prawdzie to, panie, jaki to był sens? Przecież te cegły były zupełnie inne niż w Warszawie, roboty masa, rozwalenie domu, obtłuczenie z zaprawy a potem transport, rozładunek. A całej masy cegieł i tak nie odzyskano bo się poobłupywały, tylko wie Pan, o tutaj usypano z tych cegieł i z kafli i ze wszystkiego co zostało po tych domach te górkę za rynkiem, co to na nią mówią „górka grabarza”, chociaż nikt tam nie leży pochowany, tylko dawne miasto. To pewnie taniej byłoby cegielnię pobudować, zamiast burzyć te miasta tutaj w okolicy. Frombork, Elbląg, Tolkmicko, Braniewo też oberwało. Tylko poczty nie ruszyli, ale to mój dziadek, co z Wilna przyjechał, stanął w drzwiach z flintą i powiedział, tak mi mówili potem, „Poczta to poczta, nie dam poczty paszli won, albo po moim trupie”, no i ci z czołgami się przestraszyli dziadka i jego flinty i dali spokój.
Kierowca busa wyglądał na typowego człowieka o bogatej wiedzy, jakiego często można było spotkać za kierownicą taksówki, w przedziale drugiej klasy polskich kolei państwowych czy podmiejskim pociągu, zwanym potocznie „żółtkiem”, dowożącym ludność około szóstej rano do pracy z miejscowości mniejszych do większych. Mógłby być równie dobrze emerytowanym mechanikiem z warsztatów czołgowych pod Poznaniem, byłym właścicielem willi wypoczynkowej w Kołobrzegu, góralem rzeźnikiem, dojeżdżającym do pracy pod Zieloną Górą z Podhala, albo konduktorem, który niejedno widział w pociągach krajowych i międzynarodowych.
Ale i on pewnie nie wiedział jakiego typu, jakiej podłej marki był wirus, który tak dotkliwie doświadczał wszystkich uczestników polsko-niemieckiego zgromadzenia literackiego na obecnym pograniczu obwodu Kaliningradzkiego i Polski, w dawnych Prusach Wschodnich. Po kolei każdy odpływał w bezczas i bezmiar, będąc pomiędzy żywymi, a zarazem pozostając jakoby martwym i wracał nieco odmieniony, cichy, z niepewnym wzrokiem. Wydawało się jednak, że ta zaraza, inwazja duchów powietrza, szaleju znad morza, chociaż sezon w pełni, ominie ciebie, oszczędzi chociaż jednego.
Nadszedł dzień wyjazdu z Pieniężna, dawniej Mąkowory, dawniej Melzak, dawniej Mehlsack i jeszcze dawniej Melzak. Przez Malbork i Elbląg pojechaliście do Gdańska, gdzie czekała was jeszcze tylko prezentacja tekstów w jednym z klubów wieczorem i nagranie dla regionalnego radia. Zaraz potem można było pędzić taksówką do basenu portowego w Gdyni, gdzie stał już zdany przez poprzednią załogę s/y „Mokotów”. I to właśnie wtedy, gdzieś między ostatnią nocą w Domu na Skraju, a pierwszą na pokładzie „Mokotowa” - dopadła cię ta wojna, w momencie jakby wyjętym z wiersza starego poety, kiedy szedłeś z nieprzepisowo rozpiętym kołnierzykiem. Było ciepłe, wrześniowe popołudnie, nikt jeszcze nie zamknął ogródków na gdańskim Rybackim Pobrzeżu i ciągle jeszcze kursowały dawne rybackie kutry przy pomocy plastiku i drewna przerobione na atrapy galeonów spod Żurawia na Westerplatte i z powrotem, dając licznym urlopowiczom posmak morskiej przygody.
Siedliście z Darkiem, Julkiem i Piotrem w ogródku przy jednej z restauracji, zamawiając dwie kawy, piwo i wodę. Dzień dopiero się zaczynał, prezentacja miała odbyć się późnym popołudniem, a graf prawdopodobieństw wystąpienia rozlicznych zdarzeń w tym dniu przedstawiał się nad wyraz okazale. Nad wami było bezchmurne niebo i unosiło się w nim coś z chłodu idącego od północy, znad morza, ale takiego, który jeszcze daje się rozproszyć, chociaż bywa już mocno uparty, jakby zakładał pomału stałe obozowiska w bardziej ocienionych fragmentach krajobrazu. Na razie nie było jeszcze jesieni, ciągle trwał wrzesień. A przecież dla ciebie zawsze to była jesień, chociaż w kalendarzach lato kończyło się dopiero 21 dnia tego miesiąca. I kiedy kazali ci czytać w podstawówce pierwszy raz wiersz Gałczyńskiego o tym, że lato było piękne tego roku, kiedy żołnierze z nieodległego Westerplatte czwórkami mieli iść do nieba, to coś nie grało ci w całej konwencji. Jakże to, lato, kiedy wrzesień i gdyby nie wojna – trzeba by było iść do szkoły, odrabiać lekcje, pisać sprawdziany, wstawać rano? W dziecięcej głowie wojna jawiła się bardziej jako przedłużenie wakacji niż katastrofa. Tak jak jedyna znana ci wojna, czyli stan wojenny był dla ciebie bardziej wydłużonymi feriami świąteczno-zimowymi, a nie narodową tragedią. No i okazją do prób przekupstwa czynionych pod twoim adresem ze strony władzy ludowej z jednej strony, a kościoła katolickiego i demokratycznego Zachodu z drugiej.
Oto bowiem w odpowiedzi na kolorowe paczki, fantastycznych kształtów batoniki „Toblerone”, do tej pory oglądane tylko przez witryny „Pewexów” wysłane przez wspólnoty katolickie z Niemiec, Austrii, Francji dla wspólnot katolickich w Polsce - bratnie dzieci z Moskwy wysyłały na święto Dziadzia Moroza łakocie radzieckie. Tyle, że te niemieckie, austriackie, szwajcarskie, francuskie były po prostu ładne, ładnie pachniały, oszołamiająco smakowały i były po rozpakowaniu podobne do tego, co widniało na tekturce, którą się oczyszczało z resztek czekolady i po przycięciu nożyczkami zostawiało się do powieszenia na słomianej makatce nad łóżkiem, niemal jak obrazek świętego. Czasem istotnie w sąsiedztwie świętego, Jezusa albo fajniejszej Maryi, nierzadko załączonej do paczki ze słodyczami wydawanej przy kościele.
Tymczasem słodycze radzieckie po pierwsze po rozpakowaniu nie były podobne do obrazków na opakowaniu, a po drugie – i to było chyba ważniejsze – czuć było od nich stęchlizną, a gdy się je ugryzło, wszystkie, dosłownie wszystkie - było czuć miętą, dodawaną być może specjalnie dla zabicia woni stęchlizny, która była wcześniej niż jakikolwiek smak. A co ważniejsze - ich opakowania nie nadawały się zupełnie na makatki, bowiem nie odcinałyby się zbytnio od tła i nie wiadomo było, co dokładnie przedstawiały. Zatem trochę tak jak radzieckie słodycze pomimo tego, że słodkie, nie za bardzo były słodyczami, tak wrzesień chociaż astronomicznie częściowo był latem – to dla ciebie od dzieciństwa nie należał do lata. A to właśnie wrześniowe, wyjątkowo ciepłe słońce ogrzewało was w ogródku przy Rybackim Pobrzeżu w Gdańsku i czyniło dzień pogodnym, pełnym możliwości.
Kelner przyniósł zamówienie. Kawa była dla ciebie, chociaż wcale nie byłeś ospały, woda mineralna dla kolegów. Rozmowa toczyła się leniwie i bez wyraźnej osi tematycznej, kiedy poczułeś, że to weszło w ciebie przez otwarte usta. Przełknąłeś drugi, może trzeci łyk czarnej, aromatycznej cieczy i nagle zapadłeś się do środka. I stało się tak, że widzisz wszystko ze środka siebie, a sam sobie zdajesz się jedynie kloszem, pokrowcem, opakowaniem na kilka gram pustki, atrapą przejrzystą od wewnątrz, nieprzejrzystą z zewnątrz. Bo oni patrzyli na ciebie, jakbyś dalej był tym samym, kim byłeś jeszcze przed sekundą, szczelnie wypełnionym życiem workiem ze skóry i kości. A tymczasem nic z tych rzeczy. Ciało było puste, a ty leżałeś w nim jak samotne, doświadczające ziarno maku, świadomy opiłek ciężkiego metalu. Zdaje się, że widzialna głowa opadła na oparcie fotela, ręce zjechały za poręcze i wyglądałeś, jakbyś spał, chociaż nie spałeś, bo wszystko było na raz słyszalne, widzialne, dotkliwe. Byłeś tam w środku. Skafander stracił swój wkład. Wkład zapadł się w sobie jak umierająca gwiazda.
- O patrzcie, chyba jego też trafiło – powiedział głos łudząco podobny do głosu Darka.
- Ej, Radi, wszystko w porządku? – słyszałeś głos Julka, czułeś jego szturchanie.
- Hej, czy potrzebujesz czegoś? – to z kolei był głos Piotra, a twoja głowa, mimo, że stała się nagle jakby nie twoja, obca, nieprawdziwa i pozorna wycharczała tylko w odpowiedzi:
- Wody…
Jednak ty, sprężony wem wymiarów przestrzeń, jakby cała świadomość wróciła do stanu przed wielkiego wybuchu wcale nie chciałeś wody ani niczego co mogłoby na nowo wypełnić pustą wewnątrz skorupę, ten dzień, dni minione, lata całe, dni które miały nadejść, zejść się i rozejść znowu, o nie. Wszystkie te czasy i możliwości układały się w linie łagodnie schodzące się ku punktowi, gdzieś za linią horyzontu, domyślną linią, bo przecież nie widziałeś tych linii, czułeś, raczej, że wydarzenia mogą przybierać dziwne obroty, przenikać się nawzajem jak tłum archaniołów i ludzi. Że historia właśnie się zaczynała, a zarazem nic nie musiało jej uruchamiać, bo działa się od zawsze. Zatem wskoczyć do niej można było w dowolnym momencie i w dowolnym momencie wyskoczyć, opowiadać można było ją na wiele sposobów, wiedząc co było potem i zarazem nie wiedząc tego, a jedynie wymyślając jej błahe rozwinięcia.
Na przykład takie, że obudziłeś się z tego odrętwienia nie tego dnia, a następnego, że koledzy z trudem odholowali ciebie na miejsce improwizowanego noclegu, sami podejmując trud krążenia po barach, pubach i restauracjach aby czynić honory domu wobec gości i uczestników pożegnalnych prezentacji polsko-niemieckich warsztatów literackich w Prusach Wschodnich. Albo na przykład takie, że zapadając się pod własnym ciężarem gwiazda bywa, że później eksploduje i jej ciało rozrywa się tworząc mgławicę, obłok, niepodobny do niej samej sprzed zapaści, sprzed eksplozji, a jednak dający się wywieść z jej historii. Możliwości przez chwilę znowu było bardzo wiele i wiele sposobów na to aby snuć opowieści. Bo opowieści może być wiele, tylko historia jest jedna. Nieubłagana.
Trwa ładowanie...