... fragmenty z książki 'DISCJOCKEY - zdeptane marzenia' - po polsku i to samo po angielsku 'YAHUDEEJAY - trampled dreams'
Zamieszkałem obok z imigrantem z Hiszpanii, który nazywał się Jimmy Villanova, ale zwaliśmy go Jimmy California. Wcześniej mieszkał razem z piękną dziewczyną ale opuściła go i wróciła do Madrytu. Jako oficjalny i uznany przez właściciela współlokator, płaciłem Jimmiemu połowę kosztów wynajęcia mieszkania czyli 700 dolców miesięcznie i miałem prawo do jednego prywatnego pokoju, wspólnej kuchni i łazienki.
Jimmy i ja w Hollywood ...
To nasze, ogrodzone wysokim płotem i zamykane, kondominium przy Coronado Street było jakby oazą w okolicy w której mieszkali głównie imigranci z Ameryki Południowej i gdzie szerzyła się przestępczość oraz wszelka patologia. Nie jeden raz dało się słyszeć nocne wystrzały pistoletów w okolicy oraz syreny policyjnych aut. Patrząc na to wszystko dochodziłem do wniosku, że pierwsze wrażenie było super, ale jak się to poznawało z bliska i dokładnie to wychodziło wyraźnie, że centrum Los Angeles okazywało się szambem i że długo pod tym adresem nie pomieszkam, że trzeba będzie uciekać od Latynosów za którymi podążał brud, smród i kryminał !
Z tym przeświadczeniem złożyłem dokumenty, przygotowane jeszcze w NYC z pomocą Alberta, do INS of LA (Immigration and Naturalisation Service – Los Angeles). Prosiłem władze USA o azyl polityczny i miałem na to aż nadto mocne papiery – dużo papierów. Dostałem tymczasowe pozwolenie na pracę i słynną oraz pożądaną przez wszystkich imigrantów Social Security Card z osobistym numerem ewidencyjnym.
Tak wyposażony mogłem ruszyć w poszukiwaniu legalnej pracy. Znalazłem ją w odległym o ponad godzinę jazdy dwoma autobusami Glendale – miasteczku powstałym dawno temu w czasach słynnej gorączki złota w Kaliforni.
Zatrudnił mnie Gary Novotny – syn czeskich imigrantów – właściciel firmy naprawiającej parkiety i meble. Praca była czasami dość ciężka ale znośna – no i dawała regularnie, każdego tygodnia fajną wypłatę.
W firmie Novotny’s Refinishing pracowałem razem z dwoma rockowymi muzykami z nieznanej jeszcze wtedy kapeli ‘Tattoo Rodeo’. Byli to gitarzysta basowy, wokalista i kompozytor Dennis Churchill - Dries oraz wyśmienity gitarzysta Rick Chadock, który swego czasu dostał propozycję grania w legendarnym Kiss. W 1989 roku właśnie nagrywali swoją pierwszą płytę. Potem, po moim wyjeździe w 1990 roku mieli hita na topie i stali się dość popularni.
Praca u Garego dawała też tzw. ‘niespodziewanki’. Pewnego gorącego i bardzo suchego popołudnia (jak to zwykle w południowej Kaliforni w środku lata) kiedy miałem już po skończonym dniu pracy jechać do domu nagle zawołał mnie szef firmy, w której pracowałem Gary Novotny i zapytał czy chcę jeszcze popracować tzw. overtime czyli nadgodziny za 100% wyższą stawkę godzinową.
Jasne! - wykrzyknąłem z radością i dość szybko w obawie aby nic się nie zmieniło. Nie miałem nic lepszego do roboty, a każdy zarobiony dolar był dla biednego emigranta z Polski na wagę złota. Firma Novotny's Refinishing była wtedy najsławniejszą i najwyżej cenioną w dolinie San Fernando firmą, która zajmowała się naprawami i renowacjami wszystkiego co ktoś kiedyś zrobił z drewna. Zostaliśmy wezwani do nagłej naprawy drewnianej boazerii uszkodzonej w czasie usuwania awarii pękniętej rury wodnej. Szef zwykle nie jeździł na takie wezwania dlatego bardzo mnie dziwiło dlaczego tym razem na przykład nie przełożył sprawy na następny dzień tylko jechał osobiście. Nie pytałem go o to bo nawet nie było czasu.
W pośpiechu załadowaliśmy sprzęt, materiały i chwilę potem gnaliśmy już po przebiegającej wzdłuż Kaliforni pięknej, ośmiopasmowej autostradzie zwanej przez tubylców po prostu ("5") piątka. Wkrótce zjechaliśmy z "5", kluczyliśmy nieco po pięknych i bardzo zadbanych ulicach, aż wreszcie podjechaliśmy pod wielką żelazną bramę w białym kolorze, za którą było widać część dużego (tak samo białego jak brama) domu.
OK Yahu - odezwał się milczący przez całą drogę szef - jesteś w Beverly Hills - tak jakby wiedział, że to moja pierwsza w życiu wizyta na tej przesyconej bogactwem i sławą ziemi. Wjechaliśmy na ogromny i zacieniony jakimiś pachnącymi drzewami i krzewami plac przed owym przepięknym domem. Zaparkowaliśmy ciężarówkę ze sprzętem i narzędziami. Gary, jako urodzony Kalifornijczyk czyli o niebo lepiej władający językiem angielskim ode mnie, pierwszy zastukał do drzwi. Te drzwi wyglądały jak jakieś ciężkie, rzeźbione pałacowe wrota. Nad naszymi głowami dyskretnie zaszumiała przekręcająca się w naszym kierunku kamera. Jakiś męski głos z malutkiego głośnika obok zapytał uprzejmie - w jakiej przybyliśmy sprawie i do kogo ? Gary sprawnie objaśnił co nieco i po chwili drzwi zaczęły się uchylać. Otworzyła je starsza, czarnoskóra kobieta. Okazało się później, że była to naczelna gosposia w tej posiadłości. Zaprowadziła nas do dużego pomieszczenia, które wyglądało jak kuchnia połączona zmyślnie z jadalnią-miało to wszystko razem chyba z 70 m2. Pokazała zniszczoną boazerię, zapytała jakie są nasze ulubione napoje i ile tego chcemy, po czym odeszła, zapewne po te napoje.
Ja natomiast zapragnąłem odwiedzić WC. Wyszedłem zatem z owej kuchnio-jadalni na tzw. hall - też jakieś 80m2 i zacząłem szukać miejsca, którego znalezienie było od kilku minut moim "marzeniem". Otworzyłem jakieś drzwi, które jednak okazały się drzwiami do innego pokoju, a nie do upragnionego WC. Już miałem te dźwierza za sobą zatrzasnąć gdy nagle przed oczami śmignęła mi ciemna, malutka i znajoma figurka na podobieństwo starego gramofonu. Uchyliłem ponownie drzwi - Chryste! - toż to najprawdziwsze i sławne na cały cywilizowany świat statuetki GRAMMY AWARD.
Na niewielkiej komódce stały dwie takie, a na ścianie mieniły się zawieszone względem siebie symetrycznie ZŁOTE i PLATYNOWE PŁYTY. Były różnego rozmiaru zarówno single jak i longplaye. Był tego ogrom! - liczenie wydawało mi się syzyfową pracą. Oniemiałem z wrażenia jak zacząłem czytać napisy na owych płytach i statuetkach, a mianowicie powtarzające się imię i nazwisko -
Stałem tak przez dłuższą chwilę rozpoznając pośród napisów tytuły, które jeszcze nie tak dawno grywałem gdzieś po polskich dyskotekach, gdy dokładnie umiejscowione ciśnienie ponownie przypomniało mi, że czas poszukać wreszcie tego WC. Kiedy wróciłem do kuchnio - jadalni by podzielić się moim odkryciem z Garym - ten zupełnie niewzruszony odpowiedział - no przecież wiem kto i gdzie wzywał mnie na robotę. Zdawał się wyglądać na takiego co to wcale go nie porusza fakt, że jest w posiadłości Barry White.
Dla Garego żyjącego w USA od urodzenia Pan White to po prostu sławny i bogaty facet jakich wielu w południowej Kaliforni, facet śpiewający piosenki, których na dodatek Gary nie lubi bo jest fanem hard rocka. Jednak dla mnie, discjockeya z Polski zafascynowanego R&B / Disco, Barry White to ikona, guru, świętość prawdziwa. Jeśli z czymś kojarzą mi się przyjemne momenty w historii polskich dyskotek (a dyskoteki i praca deejaya to przecież całe moje życie) to ponad wszelką wątpliwość są to płyty/przeboje Barry Whitea, które były i są uwielbiane przeze mnie i przez tysiące moich rodaków.
Robiliśmy z Garym swoje - przycinaliśmy drewienka, babrali się w barwnikach, klejach i chemikaliach aby dopasować nową część boazerii do koloru/faktury tej starej oryginalnej podobno jeszcze z lat dwudziestych. Dom zbudował kiedyś jeden z bossów hollywoodzkiego kina. Nasza praca zbliżała się ku końcowi i zawsze w takich chwilach dostawaliśmy czek/zapłatę za wykonaną pracę. Na moment odwiedziła nas wspomniana w tej historii wcześniej gosposia, po czym widząc, że praca jest na ukończeniu odeszła. Po dłuższej chwili drzwi do kuchnio - jadalni otworzyły się dość szeroko i ukazał się w nich czarnoskóry mężczyzna potężnej postury w fioletowym, jedwabnym chyba, bo dość błyszczącym szlafroku i rozpiętych sandałach.
Spodziewaliśmy się, że czek przyniesie gosposia-i po robocie. Do głowy nam nie przyszło, że właściciel domu osobiście zechce sprawdzić jak też załataliśmy (w artystyczny niemal sposób) jego boazerię. Tego było dla mnie za wiele jak na jeden dzień. Łzy wzruszenia napłynęły mi do oczu i na Boga nie wiedziałem dlaczego, a co gorsza wcale tego nie kontrolowałem. Pan White rozmawiał chwilę z Garym po czym spojrzał krótko na mnie, zauważył, że coś nie tak, że wycieram ukradkiem gębę i zapytał Garego - co z tym facetem? Gary po chwili konsternacji rzucił kilka szczerych słów na mój temat - a to, że polityczny imigrant z komunistycznej jeszcze wtedy Polski, a to że deejay, który grał w polskich dyskotekach amerykańskie płyty, a to że pewnie nigdy nie widziałem z bliska tak wielkiej / sławnej gwiazdy.
Zainteresowało to pewnie Pana Whitea bo coś tam dłużej mówił do Garego, a co było zbyt trudnym dla mnie do zrozumienia angielskim. Po chwili tej rozmowy odwrócił się do mnie lekko uśmiechnięty i wykonał (jak dla mnie) najlepszy występ/sztukę jaką mógł wykonać, coś czego nic i nikt nigdy nie wymaże z mej pamięci, a mianowicie - podał mi dłoń, podziękował za dobrze wykonaną robotę, życzył powodzenia i powiedział spokojnym, dość cichym głosem, wcale nie podobnym do tego znanego mi z nagrań płytowych, że - "jeżeli zawsze pracujesz tak solidnie jak przy mojej boazerii to pewnie i puszczanie amerykańskich płyt w polskich dyskotekach wykonywałeś porządnie".
Tego dnia wróciłem do domu późno wieczorem i długo w nocy rozmyślałem nad tym co mi się przytrafiło. Było mi bardzo szkoda myć (w wieczornej kąpieli) dłoń uściśniętą przez Barry White kilka godzin temu.
Mr. BARRY WHITE (1944 - 2003 RIP)
Dobry los pozwolił mi mieszkać i pracować przez rok w ziemskim raju (jak wspominam to miejsce) czyli w Los Angeles. Dzięki temu miejscu, mieszkającym tam ludziom i pracy, którą wykonywałem (legalnie!) doznałem przeżyć, które ponad wszelką wątpliwość zostały zapisane w mej pamięci jako najwspanialsze dni mojego dotychczasowego żywota. Przede wszystkim udawało mi się napotykać w różnych miejscach i okolicznościach właśnie tych sławnych i bogatych, którzy zamieszkują Hollywood czy Beverly Hills i dzięki, którym to miejsce zyskało swoją dobrą sławę i unikalny, wyczuwalny w każdym miejscu, swoisty nastrój, klimat czy specyficzny urok.
wokalista znakomitej grupy rockowej Soundgarden zmarł nagle i niespodziewanie w wieku 52 lat (popełnił samobójstwo - powiesił się).
W 1976 roku grałem z Józkiem Sochowskim w dyskotece "u Żyda" w centrum Katowic. Graliśmy na tzw. 'starym sprzęcie Józka zrobionym przez Konrada Wronę. Był to jeden z najpierwszych sprzętów dyskotekowych w Polsce.
Potem Konrad zbudował Sochowskiemu tzw. nowy sprzęt, który pracował w katowickiej dyskotece 'Melodia'. 'Melodia' jednak upadła w 1976 roku, a my zabraliśmy sprzęt i przenieśliśmy do "Żyda". Śmialiśmy się, że ‘Melodia’ upadła bo cała publika przeszła do nas do „Żyda” – jakieś 400 m dalej na ul. Wawelską w Katowicach.
Coś z prawdy w tym jest. Kumys i Sokół - dwaj nędzni deejaye z Gliwic grali w tej zapijaczonej 'Melodii' wsiowo-dancingowy syf, a my nowoczesne hiciory. Mieliśmy świetny styl – publika nas uwielbiała. Przed drzwiami zawsze było pełno ludzi, którzy się nie dostali na imprezę. Wewnątrz było jakieś 200 osób i przed drzwiami wejściowymi drugie tyle liczących na jakieś cudowne :-) wejście. Managerem był niejaki: Adam Koszycki
W 1977 roku Sochowski odszedł z dyskoteki „u Żyda’, a Marek Hanke – nowy manager z ramienia agencji Orim z Katowic zorganizował konkurs na deejaya dla dyskoteki.
Pojawiło się kilku: Jarząbek, Matuszek, Kindla, Matejko no i ja. Wygrałem i zostałem jedynym deejayem ORIM DISCO – jak teraz głosiły porozklejane po całym mieście plakaty. Marek zakupił też nowy sprzęt z firmy Fonika bo ten który był w dyskotece – własność Sochowskiego i Konrada Wrony musiał gdzieś wyjechać za lepszą kasę za wynajem.
W ORIM DISCO grałem dość długo bo aż do zimy 1979 roku. Dali mi nawet etat w ramach którego musiałem też wykonywać inne robótki. Np. rozklejać plakaty na mieście na nasze imprezy albo sprzedawać bilety po różnych firmach. Pewnego dnia Marek dokooptował mi do klejenia plakatów chudego, długowłosego - hipis drągala (vide jego fot z 1979 roku). Stanowiliśmy niezłą ekipę plakaciarzy na mieście. Obaj chudzi, wysocy i długowłosi – niczem gwiazdy jakiegoś angielskiego zespołu, z wiaderkami kleju, pędzlami i plakatami pod pachą. Musieliśmy dziwacznie wyglądać na ulicach robotniczych Katowic okresu głębokiej komuny / PRL.
Mojemu nowemu kolesiowi z pracy nie bardzo chciało się te plakaty kleić i ciągle przysiadał na papieroska, a ja musiałem za niego zapierdzielać. Kleiliśmy chyba przez tydzień plakaty po Katowicach razem, a potem on trzepnął taką niewdzięczną robotą i tyle było mojej znajomości z nim :-) zniknął mi z pola widzenia. Dopiero po kilku tygodniach zobaczyłem go razem z nikomu wtedy nieznanym zespołem ‘JAM’ jak ćwiczyli w tym samym co ja - należącym do agencji Orim baraku na tyłach Hali Parkowej przy ul. Kościuszki w Katowicach. Koleś został potem ikoną polskiego rocka, a nazywał się Rysiek Riedel, a ten zespół ‘JAM’ to późniejszy Dżem (ta sama nazwa tylko po polsku :-)))).
Szefem dyskoteki był dyrektor agencji Orim Józef Wiszniowski i reprezentujący go manager. Pierwszym był Adam Koszycki, drugim Marek Hanke. Mimo to wpuszczałem czasem tego Neumana na konsolę aby sobie pograł. Szło mu jednak marnie i publika nic a nic go nie lubiła – za co obrywałem od managera.
Po przeciwnej stronie na ul. 3-go maja była siedziba wojewódzkiego ZMS, której szefował niejaki Laskiewicz.
Wezwał mnie kiedyś na tzw. „dywanik” i już od wejścia ostro zaatakował słowami – „Pawul ty wredny i sprzedajny ciulu - myślisz pojebie, że my nie wiemy co ty robisz ? Wykolejasz umysły socjalistycznej młodzieży! Odciągasz ją od nauki i pracy! Wiemy dobrze, co to są te dyskoteki – to sprytny chwyt amerykańskich imperialistów aby wypaczyć umysły naszej młodzieży. Skończymy z tymi twoimi dyskotekami i z tobą. Poza tym uczciwi deejaye nam donieśli, że dostajesz masowo płyty i czasopisma i że handlujesz nimi oraz, że dostajesz listy z USA i UK. Za co to dostajesz ?? – szpiegujesz dla nich ?? Powiadomimy odpowiednie komórki, aby cię przebadały. A teraz wypierdalaj bo każe cię zamknąć zdrajco socjalistycznych ideałów”
No i powiadomili. SB, które zatrzymywało moje płyty i przekazywało do Polskiego Radia jak mi mówili, ale ja wiedziałem, że w większości sami się tym dzielili albo dawali temu Laskiewiczowi, a on obdzielał swoich prezenterów. Widziałem te płyty często na giełdach płytowych w katowickim klubie 'Akant' albo w gliwickim 'Gwarku'.
Potem ten Laskiewicz jeszcze raz cieszył się z mojego nieszczęścia jak Krajowa Rada Prezenterów zakazała mi pracy w polskich dyskotekach.
Po paru latach dowiedziałem się, że zamknęli tego Laskiewicza za przekręty finansowe i korupcję. Siedział kilka lat …
Grałem imprezy w Orim Disco u tzw. ‘Żyda’, czyli w katowickim klubie żydowskim na Wawelskiej od 1976 do 1979 roku - zawsze w środy i soboty od 18.00 – 22.00. W tamtych czasach nie było dyskotek całonocnych. Wykopano nas w końcu z tego lokalu robiąc tam ‘teatr jednego aktora’ – żartowałem sobie z tego, że ‘teatr jednego widza’. Tak długa praca w jednej dyskotece i z takimi sukcesami to było chyba największe osiągnięcie w mojej deejayskiej karierze – porównywalne z dostaniem się do 16 finałowej deejayów na Pierwszym Ogólnopolskim Turnieju prezenterów Dyskotek – Wrocław 1973 - czyli najlepszych wówczas polskich deejayów.
Trwa ładowanie...