Wszystkie wydarzenia opisane przeze mnie w tym filmie miały miejsce w rzeczywistości.
Nie wszystkie zdarzyły się tego samego dnia.
By uszanować prywatność osób, o których wspominam, zmieniłem ich imiona i pseudonimy oraz część faktów dotyczących ich (oraz mojego) życia.
Aura. Zaczyna się od aury.
Trochę trudno jest opisać to osobom, które nie cierpią na migrenę ze zwiastunami. Wygląda to tak, jakby twoje pole widzenia stopniowo pokrywało się chmarą ruchliwych świetlistych insektów, albo jakby twoje oko zmieniało się w galaretowaty, roztrzęsiony kalejdoskop. Pod koniec ledwo jesteś w stanie rozpoznawać kształty, otaczająca cię rzeczywistość rozsypuje się pod spojrzeniem twojego oka, zmienia się w telewizyjny szum kineskopowego monitora.
Nie trwa to długo, ale to marna pociecha, bo po tym, gdy twój wzrok wraca do normy, masz pięć, może siedem minut łaski. Po czym następuje się potworny, koszmarny ból głowy, trwający najczęściej do aż końca dnia. W skrajnych przypadkach potrafi on całkowicie uniemożliwić funkcjonowanie, zmienić cię w wijący się na łóżku żałosny kłębek cierpienia. Chcesz niemal wydrapać sobie oko i wyciągnąć ten ból z wnętrza czaszki gołymi palcami. To prawie nie do wytrzymania.
Chyba, że uda ci się zażyć leki zanim aura dobiegnie końca. Nie wiem czy u innych migreników działa to tak samo, u mnie jednak jest to zaskakująco twarda zasada. Dlatego rozpoczynam ten dzień nie ziewnięciem i rozciągnięciem ramion, nie bonusową drzemką mającą mi wynagrodzić wczorajszą pracę do późna w nocy, ale szaleńczym zerwaniem się z łóżka i sprintem do kuchni, gdzie trzymam moje leki na migrenę. Łykam tabletkę zanim aura pochłania całe moje pole widzenia. Kilka następnych minut muszę spędzić siedząc na krześle przy kuchennym stole, bo w międzyczasie aura odebrała mi już zdolność wyraźnego widzenia. Zastanawiam się – czy zdążyłem? Od tego zależy reszta mojego dnia. Jeśli zdążyłem, ból będzie mniejszy, lekko ćmiący i przypominający raczej szum z tyłu głowy niż nieregularne uderzenia młota pneumatycznego. Nie odejdzie całkowicie, ale odejdzie na tyle, że będę w stanie pracować.
Mija kilka minut. Aura zniknęła, ból się nie pojawił. Ostrożnie oddycham z ulgą. To jeszcze o niczym nie świadczy, może tym razem ten moment łaski między aurą i migreną jest nieco dłuższy, ale postanawiam zaryzykować. Wstaję z krzesła. Ścielę łóżko, idę pod prysznic. Ból wkrada się w tył mojej lewej skroni, ale leki trzymają go w ryzach. Będę żył. Co więcej – będę produktywny.
Gdy się ubieram, przypominam sobie o innym symptomie migreny. Wszystko jest… bardziej. Wkradające się przez żaluzje światło świeci inaczej. Mocniej, bardziej intensywnie. Każde otarcie ubrania o moją skórę jest dojmujące i budzi ciarki. Dźwięki wbijają się w mój mózg niczym bardzo cienkie, bardzo długie igły.
Po lekkim śniadaniu robię sobie kawę i siadam do komputera. Sprawdzam skrzynkę mailową oraz prywatne wiadomości na profilach moich mediów społecznościowych. Czasami piszecie mi bardzo miłe maile, raz jedna osoba poinformowała mnie, że dzięki mojemu staremu wideoesejowi o Marku Fisherze zdecydowała się pójść na terapię i aktywnie walczyć ze swoimi zaburzeniami depresyjnymi. Innym razem ktoś napisał mi, że przygotował swoją prezentację na maturę ustną z polskiego na podstawie jednego z moich materiałów. Następnego dnia dostałem maila od oglądającej mój kanał nauczycielki, która poinformowała mnie, że maturzysta na ustnym egzaminie z polskiego wyrecytował z pamięci cały mój wideoesej. I zacząłem się zastanawiać czy nie są to dwa opisy tego samego wydarzenia… cóż, mam nadzieję, że temu maturzyście udało się zaliczyć egzamin.
Są też oczywiście i inne wiadomości, w innym tonie. Takie, których nie chcę tu cytować. Myślę, że każda osoba mająca choćby minimalną internetową rozpoznawalność dostaje takie wiadomości, dlatego staram się przechodzić nad nimi do porządku dziennego. Zwykle jest to dość proste, mam bardzo restrykcyjne filtry antyspamowe i nigdy nie wahałem się blokować użytkowników, ale jest jeden delikwent, który już od prawie roku nie daje mi spokoju. Gdy blokuję jego adres mailowy, zakłada kolejną skrzynkę. Myślę, że próbowałem go zablokować już sześć, może siedem razy. Wciąż się nie poddaje. Rozpoznaję go po, powiedzmy, saperskim podejściu do ortografii i interpunkcji. Nie chcę czytać jego maili, doskonale wiem, co ten człowiek o mnie myśli, co chciałby mi zrobić, ale muszę przynajmniej rzucić okiem, by upewnić się, że to nie pomyłka i że wiadomość nie jest od kogoś innego.
Przypominam sobie, jak w moich nastoletnich latach przez kilka miesięcy byłem stalkowany przez starszą ode mnie osobę i jak mocno odcisnęło się to na mojej psychice. Zaczynam się zastanawiać – czy gdyby ktoś, jak choćby ten delikwent, chciał namierzyć mój dokładny adres, byłby w stanie to zrobić? Nie jestem jakoś specjalnie przeczulony na tym punkcie, ale też zawsze staram się unikać podawania szczegółowych informacji o moim miejscu zamieszkania, właśnie po to, by zminimalizować ewentualne ryzyko. Ale czy zadbałem o to dostatecznie? Czy jakiś wyjątkowo uparty obsesjonat byłby w stanie przekopać się przez lata postów i komentarzy, które zostawiłem w Internecie, poskładać do kupy strzępki informacji i ustalić mój dokładny adres? Czy…
(głośne pukanie)
(długa cisza)
Kurier. To był kurier. Przyniósł mi paczkę z egzemplarzami książek, które zamówiłem kilka dni temu. Zupełnie o tym zapomniałem. Głównie rzeczy, co do których mam zamiar opowiedzieć na moim kanale, więc nie będę wchodził w szczegóły. Sprawdzam czy wszystko się zgadza, po czym w końcu siadam do pracy. Ból towarzyszy przez cały czas, ale nie na tyle, by mnie powstrzymać.
*
Lata osiemdziesiąte były w kulturze popularnej niesamowicie płodnym okresem. Tak płodnym, że współczesna kultura popularna nadal w olbrzymiej mierze bazuje na formach narracyjnych i estetycznych, które wykształciły się właśnie w tamtej dekadzie. I możemy bardzo długo dywagować, czemu akurat lata osiemdziesiąte były akurat tak bogate w ciekawe, fascynujące opowieści i style. Może z uwagi na fakt, że technologia rozwijała się wówczas w bardzo szybki, gwałtowny sposób – to, co jeszcze pięć, sześć lat wcześniej wydawało się fantastyką naukową, niemal z dnia na dzień stawało się częścią otaczającego nas świata. Może szczególna sytuacja ekonomiczna, która zapewniała bezprecedensową dotychczas stabilność życia. Może zachłyśnięcie się globalizacją. Możemy dywagować na ten temat bez końca, ale ja chciałbym wziąć pod lupę stosunkowo niszowy i niemal całkowicie już zapomniany artefakt z tamtej epoki, który fantastycznie obrazuje różnorodność i kreatywność ówczesnej kultury popularnej.
Tym artefaktem jest antologia komiksowa nosząca tytuł Epic Illustrated publikowana nakładem wydawnictwa Marvel. Okej, tu potrzebujemy odrobiny kontekstu. Lata osiemdziesiąte, jak już wspomniałem, przyniosły bardzo gwałtowny rozwój technologii różnego rodzaju. Między innymi – technologii druku w kolorze. Która oczywiście istniała już od bardzo dawna, ale to właśnie mniej więcej w tamtym czasie została dopracowana i upowszechniona na tyle, by rezultat takiego druku był – raz – jakościowy i – dwa – na tyle tani, by opłacało się wykorzystywanie go w wysokonakładowej prasie komercyjnej.
Jeśli spojrzycie na nieprzetworzone skany komiksów z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych czy nawet siedemdziesiątych, zauważycie, że rysunki są tam uproszczone, kreślone bardzo grubą kreską a farba często nałożona została bardzo nierówno. Jest to rezultat nie lenistwa czy niestaranności ówczesnych twórców komiksowych, ale technologicznych ograniczeń. Rysunki musiały być proste, ubogie w detale i wyraziste, ponieważ musiały być czytelne pomimo niskiej jakości papieru i rozmazanego tuszu.
A gdy technologia dogoniła ambicje artystów, skwapliwie skorzystali oni z tej okazji. Epic Illustrated był komiksową serią, która miała na celu właśnie to – danie twórcom komiksowym przestrzeni, w której będą mogli eksperymentować z różnymi stylami wizualnymi, stosować techniki, które do tej pory były niepraktyczne albo wręcz niemożliwe do osiągnięcia.
Za wolnością w kwestii formy szła również wolność w kwestii treści. Epic Illustrated był jednym ze stosunkowo nielicznych wówczas komercyjnych magazynów komiksowych skierowanych wyłącznie do osób dorosłych, a zatem nie podlegał tej samej formie cenzury, której podlegały komiksy o Spider-Manie, Batmanie, X-Men, Avengers czy innych popularnych postaciach dużych wydawców. Co więcej, w przeciwieństwie do innych komiksów Marvela, na łamach Epic Illustrated publikowane były prace autorskie – ich twórcy zachowywali pełne prawa do swojego dzieła i mogli je wydać później samodzielnie w innym miejscu. Wszystko to po to, by zachęcić autorów do jak największej kreatywności i ściągnąć do projektu możliwie najwięcej talentów. Również tych ze świata komiksu undergroundowego albo wręcz zupełnie spoza branży, którzy przedstawią czytelnikom inną, świeższą perspektywę.
Sprawiło to, że przekrój komiksów publikowanych w Epic Illustrated do dziś pozostaje imponujący. W jednym numerze mogliśmy znaleźć hiperrealistyczny czarno-biały komiks science-fiction, barokowe fantasy z ilustracjami tworzonymi za pomocą wyrafinowanych technik malarskich, wulgarny, kontrkulturowy komiks niezależny, adaptację opowiadania Franza Kafki i filozoficzną etiudę inspirowaną stylem niemieckiego ekspresjonizmu. Wystarczyło przerzucić kilka stron, by nagle znaleźć się w zupełnie innej galaktyce.
Mam na punkcie Epic Illustrated małą obsesję. Odkryłem tę serię kilka lat temu, o ile dobrze pamiętam, w czasie researchu do mojej książki, i od tamtego momentu co jakiś czas wracam sobie do niej, za każdym razem odkrywając jakąś perełkę. Próbowałem też kupić przynajmniej niektóre wybrane zeszyty tej antologii na rynku wtórnym, ale póki co nie udało mi się upolować tych, które interesują mnie najbardziej. Dlatego muszę polegać na całkiem dobrej jakości skanach dostępnych na archive.org. Moim absolutnym faworytem jest przepięknie ilustrowany, kameralny czarno-biały komiks pod tytułem „Death of a Legend” opowiadający o ostatnich kilkunastu minutach życia amerykańskiego pisarza, Roberta E. Howarda. Jeśli oglądaliście mój wideoesej o tym autorze, prawdopodobnie wiecie już, czego się spodziewać. Ale nawet z wiedzą o tym, w jaki sposób i w jakich okolicznościach autor zakończył swoje życie, te kilka starannie narysowanych i wyreżyserowanych stron potrafi poruszyć do głębi.
Wiem, że przynajmniej część z Was będzie chciała w tym momencie sięgnąć po tę antologię, ale uczciwie muszę zaznaczyć, że większość zawartych w niej komiksów… cóż, nie jest zbyt dobra. Okej, to trochę bardziej skomplikowane. O ile wizualnie rzeczy publikowane w Epic Illustrated wahały się od interesująco brzydkich po zachwycająco piękne, o tyle same fabuły tych komiksów… cóż, to antologia, więc oczywiście należało się spodziewać bardzo nierównego poziomu, ale i tak, większość fabuł była mocno szczątkowa i niekoniecznie dobrze napisana. Zdarzały się oczywiście perełki, ale nie było ich aż tak znowu wiele. Ewidentnie była to antologia napędzana raczej ilustracjami niż opowieściami.
Historie publikowane w Epic Illustrated osadzone były zwykle w konwencji fantasy albo science-fiction, ale zaskakująco rzadko wpisywało się w konwencje estetyczne tych gatunków. To znaczy, jasne, od czasu do czasu trafiały się bardzo standardowe historie o elfach i krasnoludach w światach przypominających europejskie średniowiecze albo o żołnierzach w kosmosie, ale większość historii osadzona była w o wiele mniej konwencjonalnych przestrzeniach.
*
Gdy udaje mi się wyprodukować kolejny akapit scenariusza, pracę przerywa mi telefon od mojego przyjaciela z Ukrainy, nazwijmy go Romanem. Z Romanem poznałem się na studiach. Nie byliśmy wówczas jakimiś dobrymi znajomymi, ale spisywaliśmy od siebie notatki i czasami spędzaliśmy wspólnie czas między zajęciami. Nasza znajomość odnowiła się w pierwszych tygodniach pełnoskalowej rosyjskiej inwazji na Ukrainę, gdy byłem w stanie pomóc rodzinie Romana w kilku rzeczach związanych z przeniesieniem się do Polski. Od tamtego czasu utrzymujemy mniej więcej stały kontakt. Roman nadal jest w Ukrainie, trzymają go tam sprawy zawodowe. Dobrze jest usłyszeć jego głos, wiedzieć, że wciąż tam jest, że nie dzieje mu się żadna krzywda że i na chwilę obecną jest bezpieczny. Rozmawiamy kilka minut, po czym Roman dość niespodziewanie informuje mnie, że musi kończyć – rozległ się alarm przeciwlotniczy i musi udać się do schronu, gdzie nie ma zbyt dobrego zasięgu.
Dlatego kończymy rozmowę zanim dobiegła ona swojego naturalnego końca. Zawsze po takiej pogawędce z Romanem zastanawiam się, czy rozmawiamy po raz ostatni. Czy w międzyczasie coś mu się nie stanie. Roman przebywa dość daleko od wschodniej granicy kraju, ale przecież może być różnie, rosyjskie wojska bombardowały i nadal bombardują nawet miejscowości położone w głębi kraju. Kto wie, może ta pospieszna, urwana konwersacja będzie naszą ostatnią?
Powinienem wracać do pracy, ale zamiast tego otwieram mapę pokazującą, ile Ukrainy udało się zająć Rosjanom. Zaczynam przeliczać kilometry – czy gdyby była to inwazja Polski, dotarłaby ona do mojej rodzinnej miejscowości? Mieszkam na wschodzie kraju, więc… niewykluczone. Zależy od tego, jak liczyć. Tego typu wyliczenia są oczywiście pozbawione sensu, nawet gdyby doszło do rosyjskiej agresji na nasz kraj, z miliona powodów przebiegałaby ona zupełnie inaczej, zupełnie inny byłby też jej rezultat, ale z jakiegoś powodu nie umiem przestać o tym myśleć.
Moja migrena nadal jest znośna, ale robi się odrobinę bardziej dokuczliwa. Potrzebuję świeżego powietrza. A moja lodówka potrzebuje dodatkowego balastu. Postanawiam więc wybrać się do Biedronki. Jest ciepło, zastanawiam się czy jest sens zakładać grubą kurtkę. Rezygnuję z niej na rzecz zwyczajnej, jesienno-wiosennej i okazuje się to słusznym wyborem, bo na zewnątrz jest bardzo ciepło. W drodze do Biedronki mijam pagórek, na który w dzieciństwie chodziłem na sanki. Przypominam sobie, jak grube i gęste były wówczas pokrywające go warstwy śniegu. Zaczynam myśleć o tym, kiedy ostatnio mieliśmy taką naprawdę solidną, wielomiesięczną zimę, w trakcie której śnieg leżał na ulicach i chodnikach przez całe tygodnie.
W kolejce do kasy w Biedronce przeglądam na telefonie informacje o globalnym ociepleniu. Dowiaduję się, że najprawdopodobniej przekroczyliśmy już granicę odwracalności zmian klimatycznych i teraz powinniśmy skupić się na ich zminimalizowaniu i przystosowaniu się do nowej sytuacji. Która będzie gorsza. Nie dowiedziałem, o ile gorsza – niestety, lub na szczęście – bo dotarłem do końca kolejki, zanim byłem w stanie doczytać artykuł do końca.
W czasie gotowania obiadu – tym razem postanowiłem przyrządzić wegańskie chili – wchodzę na serwer na Discordzie poświęcony jednemu z moich znajomych, artyście wizualnemu z Libanu. Nazwijmy go Sanguinem. Sanguina poznałem kilka lat temu – zobaczyłem na YouTube’e jego twórczość zafascynowała mnie ona na tyle, że postanowiłem zbadać sprawę głębiej. W ten sposób odkryłem jego serwer na Discordzie, gdzie – jak się okazało – jego twórczość ma sympatyczne grono bardzo zaangażowanych fanów, z którymi fantastycznie dogadałem się właściwie od razu. Sam Sanguine jest natomiast jedną z najżyczliwszych, najcierpliwszych i najsympatyczniejszych osób, jakie miałem okazję poznać. Nie jesteśmy jakimiś specjalnie bliskimi przyjaciółmi, ale mieliśmy okazję porozmawiać kilka razy, wspólnie pozachwycać się twórczością Zdzisława Beksińskiego, której Sanguine jest olbrzymim fanem oraz wymienić kilka opinii i spostrzeżeń na różne tematy.
Problem polega na tym, że z Sanguinem od wielu miesięcy nikt nie ma kontaktu. Biorąc pod uwagę sytuację w regionie, w którym mieszka, trudno jest nie zakładać najgorszego. Każdego dnia, gdy wchodzę na jego serwer, na głównym kanale pojawia się pytanie od jakiejś osoby, która nie zaglądała tam przez dłuższy czas, z pytaniem, czy wiadomo coś o Sanguinie, czy nie pojawił się przypadkiem na serwerze i nie dał znać, że u niego wszystko w porządku, czy nie zamieścił aktualizacji projektu, nad którym pracował od kilku lat i na który czeka wiele osób, czy moderatorzy wiedzą, dlaczego nie odpisuje na prywatne wiadomości? Niestety, przynajmniej na dzień dzisiejszy, niczego nie wiadomo. Nie wiemy, czy Sanguine żyje, jeśli żyje – nie wiemy, jak się ma, jeśli ma się dobrze – nie wiemy, czy ma możliwość skontaktowania się ze swoją społecznością i dania znać, co u niego.
I wydaje mi się, że to jest właśnie najgorsze. Gdyby Romanowi stało się złego, gdyby znalazł się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie, gdyby nie zdążył w porę zejść do bunkra, prawdopodobnie byłbym w stanie dowiedzieć się o tym od jego rodziny. Sanguine natomiast zawsze bardzo cenił sobie swoją prywatność, nikt ze społeczności nie zna jego imienia i nazwiska, ani nawet, w której części Libanu mieszkał. Jeśli doszło do najgorszego, nigdy nie dowiemy się, że do tego doszło. Możemy tylko czekać i mieć nadzieję.
Po obiedzie wracam do pracy, a konkretnie – do nagrywania. Tak wygląda mój rytm – rankiem piszę, po południu nagrywam, wieczorem montuję. I tak codziennie, o ile nie powali mnie migrena albo nie wyskoczy mi coś niespodziewanego. Jest w tej regularności pewien komfort, który pomaga mi przetrwać. Rozkładam mój mikrofon, nasłuchuję czy któryś z moich sąsiadów nie uznał, że to najlepszy moment na wiercenie w ścianie albo odkurzanie, po czym…
(odgłos przelatującego samolotu)
(długa cisza)
…okej, to było… cóż, nie aż tak niespodziewane, ostatecznie od czasu do czasu w okolicy latają samoloty, ale ten był podejrzanie głośny. Mój mikrofon go wyłapał, co nie zdarza się często. Może powinienem sprawdzić lokalne wiadomości, by upewnić się, że to po prostu wyjątkowo hałaśliwy samolot a nie… nieważne. Bierzmy się za to cholerne nagrywanie.
*
Epic Illustrated jest dla mnie fascynujący z jeszcze jednego powodu – pokazuje, w jaki sposób otaczająca nas rzeczywistość wpływa i zawsze wpływała na twórczość artystyczną. Istnieją ludzie, którzy żywią przekonanie, iż rzekome upolitycznienie popkultury to świeży trend, że we wcześniejszych dekadach popkultura była tą niewinną, eskapistyczną rozrywką, tworzoną przez stuprocentowo obiektywnych i apolitycznych artystów i pozbawioną odniesień do rzeczywistości, w której powstawała. To oczywiście bzdura, w dodatku bzdura łatwa do obalenia za pomocą praktycznie dowolnego dzieła kultury.
Weźmy na przykład Epic Illustrated, skoro już rozmawiamy o tej antologii. Już w pierwszym numerze znalazł się krótki, bo zaledwie trzystronicowy, komiks zatytułowany For the next 60 seconds autorstwa Boba Larkina. Bezimienny bohater tego komiksu uprzyjemnia sobie wieczór oglądaniem telewizji oraz butelką piwa. W trakcie kolejnego odcinka kultowego amerykańskiego sitcomu The Honeymooners, audycja zostaje przerwana testowym komunikatem alarmowym, który trwał będzie sześćdziesiąt sekund. Słowo-klucz brzmi tutaj „testowym”. Nie ma się czym przejmować, to tylko ćwiczenia. Nasz bohater jest nieco poirytowany tą intruzywną formalnością, która przerywa mu odpoczynek i cieszenie się drobnymi radościami życia… gdy nagle wszystko wokół niego robi się jaskrawe, głośne i chaotyczne, jego skóra i mięśnie zaczynają schodzić mu z kości a budynek, w którym się znajduje, wali się w gruzy.
Okazało się bowiem, że los miał tego dnia wyjątkowo wisielczy humor – w trakcie nadawania testowej wiadomości alarmowej, okolica, w której mieszkał nasz bohater została zbombardowana i wypalona a z pobliskich budynków pozostały wyłącznie ruiny i zgliszcza. Cudem ocalały telewizor wciąż jeszcze nadaje testowy komunikat alarmowy.
Lata osiemdziesiąte były latami nuklearnej paranoi. USA i Związek Radziecki od lat trzymały się wzajemnie na muszce a obywatele obu tych nacji, oraz państw sojuszniczych, musieli żyć w lęku, że pewnego dnia, którejś ze stron puszczą nerwy, ktoś w Waszyngtonie albo na Kremlu nie wytrzyma, wciśnie wielki, czerwony przycisk odpalający głowice nuklearne, druga strona spanikuje albo uzna, że nie ma już nic do stracenia i naciśnie własny przycisk, wywołując wzajemną destrukcję, która zakończy naszą cywilizację w dotychczas znanym jej kształcie.
Praktycznie w każdym numerze Epic Illustrated pojawiał się jakiś komiks odwołujący się tego lęku społecznego. Czasami w bardzo niebezpośredni sposób, prezentując postapokaliptyczne uniwersa, w których ludzkość została zdziesiątkowana i zmuszona do ucieczki w kosmos albo egzystencji na post-nuklearnej pustyni, a czasami, jak w komiksie, o którym rozmawialiśmy przed chwilą, w bardzo bezpośredni i pozbawiony subtelności sposób. Idea, że wszystko, co nas otacza, wszystko co znamy i kochamy, a nawet my sami, możemy zniknąć w każdej chwili, ot tak, w momencie, gdy najmniej się tego spodziewamy, i że nikt nie będzie nam w stanie pomóc, nikt nie będzie nas w stanie ostrzec, bo każdy komunikat alarmowy będzie spóźniony, była wówczas bardzo żywa w zbiorowej świadomości.
Moim ulubionym opublikowanym w Epic Illustrated komiksem poruszającym ten temat jest Obession autorstwa Petera Kupera, jednego z bardziej znaczących i rozpoznawalnych artystów zajmujących się komiksem alternatywnym. Kuper pozostaje aktywny aż do dnia dzisiejszego, niedawno stworzył kilka krótszych komiksów na potrzeby antologii Comics for Ukraine: Sunflower Seeds, z której cały dochód przeznaczony został na pomoc uchodźcom z Ukrainy.
Obsession rozpoczyna się tak, jak kończył się For the next 60 seconds – uderzeniem głowicy nuklearnej w dużą amerykańską metropolię. Tym razem okazuje się to jednak tylko złym snem głównego bohatera – snem, który prześladuje go już od wielu miesięcy. Przez resztę komiksu towarzyszymy naszemu bohaterowi – nowojorskiemu taksówkarzowi – który przytłoczony jest atmosferą oczekiwania na potencjalną katastrofę. Wszystko, od porannej kawy, poprzez jazdę metrem aż po fragmenty tekstów piosenek w jego samochodowym radiu nieustannie przypominają mu o wiszącym mu nad głową nuklearnym zagrożeniu, które w każdej chwili może nastąpić. Jak nietrudno się domyślić, jego nerwy są w strzępach a klimat głośnego, zatłoczonego i pełnego bodźców Nowego Jorku jedynie pogarsza całą tę sytuację.
Na marginesie, komiks narysowany jest w bardzo wyrazistym, kreskówkowym stylu. Obsession nie wygląda może aż tak spektakularnie jak inne prace z Epic Illustrated, ale Kuperowi fantastycznie udało się oddać przytłaczającą, opresyjną aurę wielkiej amerykańskiej metropolii oraz całą tę neurotyczną atmosferę potencjalnej apokalipsy.
Komiks kończy się jednak w optymistyczny sposób. Po długim i ciężkim dniu pracy główny bohater wyrusza w drogę powrotną do domu. Jest w tak złym stanie, że zaczyna mamrotać pod nosem i gdy przechodzi na drugą stronę ulicy, mijająca go kobieta mniej więcej w jego wieku w żartobliwy sposób zwraca mu na to uwagę. Prowadzi do niespodziewanie przyjaznej konwersacji, w czasie której między obojgiem zaczyna iskrzyć. Oboje zaczynają żartować z opresyjnej atmosfery, krytykować polityków podtrzymujących ten wyniszczający psychicznie konflikt. Oboje kontynuują rozmowę, z silną sugestią, że ta przypadkowa znajomość nie tylko się przetrwa, ale być może przerodzi się również w coś poważniejszego.
Obsession kończy się słowami z piosenki popularnego w latach osiemdziesiątych zespołu The Police, będącymi jednocześnie jej tytułem: When the world is running down, You make the best of what's still around. Gdy świat wali się wokoło, korzystaj z tego, co jeszcze pozostało.
Jest w tym coś… podnoszącego na duchu, prawda? Czterdzieści lat temu ludzie mieli podobne do naszych egzystencjalne lęki i próbowali je przepracować za pomocą sztuki, która rezonuje do dnia dzisiejszego. To oznacza, że świat kończy się od dawna. Że kończył się czterdzieści lat temu. Może nie zdąży się skończyć przez kolejne czterdzieści lat. A nawet dłużej.
*
Czasami myślę o mojej migrenie. O tym jak jest nieprzewidywalna. Może wywołać ją absolutnie wszystko – pominięty posiłek, stresujący dzień, zbyt długie przebywanie w tej samej pozycji, położenie się spać zbyt wcześnie albo zbyt późno. A niekiedy po prostu się pojawia i już, nawet jeśli starannie dbałem o wszystkie wymienione tu rzeczy. Czasami myślę jednak, że w jakimś sensie najgorsza jest aura, ten nieprzyjemny czas oczekiwania na ból, który dopiero ma nadejść, ale może nie nadejść w ogóle. To właśnie niepewność jest tak wycieńczająca.
Po kolacji siadam do montażu, który jest chyba najprzyjemniejszą częścią pracy. Tuż po tym, jak ją kończę, dostaję wiadomość na Discordzie od jednego z moich znajomych, których poznałem w społeczności fanów twórczości Sanguina. Wykształciła się tam grupka głównie queerowych osób, które często monopolizowały dyskusję na głównym kanale i na kanale z memami, więc po którymś ostrzeżeniu ze strony moderatorów założyła ona własny, prywatny serwer. Ja również należę do tej mikrospołeczności. Osoba, która do mnie napisała postanowiła zorganizować w tej mikrospołeczności wspólną grę w Lethal Company i chce, żebym do nich dołączył.
Strasznie nie lubię grać w gry wieloosobowe, poza tym jestem już zmęczony i przez cały czas odczuwam ten lekki, ćmiący ból głowy, więc próbuję się wymigać, ale pozostałe osoby bardzo mocno mnie zachęcają. Gdy informuję ich, że nie mam tej gry i wydałem całą kasę na tego przyjemności przy okazji ostatniej wyprzedaży na Steamie – co, na marginesie jest prawdą – jedna z tych osób, cierpiąca na ADHD Kanadyjka żyjąca w lesbijskim poligamicznym związku… nie mam pojęcia, jak ci ludzie mnie znajdują… kupuje mi tę grę i podarowuje ją w ramach systemu prezentów na Steamie. Teraz nie mam już żadnej wymówki. Uznaję się więc za pokonanego. Dołączam do zabawy.
I… bawię się znakomicie. Fantastycznie wręcz. Dla osób nieznających tej gry – Lethal Company to kooperacyjna gra opowiadająca o pracownikach upiornej korporacji zajmującej się odzyskiwaniem złomu z różnych niebezpiecznych miejsc. Gracze muszą dotrzeć do tych miejsc, przetrząsać je w poszukiwaniu tego złomu i znieść je na swój statek. Ponieważ lokacje, w których toczy się akcja gry często zasiedlone są przez różne upiorne monstra a wiele elementów otoczenia jest niestabilnych, zaś wszystko dzieje się pod presją czasu, bardzo łatwo o różne, absurdalne wypadki. W Lethal Company można grać samodzielnie, ale taka zabawa czyni z gry przejmujący i pełen napięcia horror. Gra w grupie, szczególnie w grupie dobrych znajomych, zmienia ten opresyjny horror w niedorzecznie wręcz zabawny teatr absurdu. Bo ciemne korytarze i dziwaczne monstra czyhające na każdym roku mogą przytłaczać, jeśli mierzysz się z nimi sam, to w większym gronie zawsze ktoś powie albo zrobi coś, co rozładuje to budowane przez grę napięcie.
Tak właśnie jest w moim przypadku. To świetne, usłyszeć tych ludzi, których do tej pory znałem jedynie jako profilowe obrazki i wiadomości tekstowe, ładować się w różne zabawne i tragikomiczne sytuacje, do jakich dopuszcza gra, mieć te kilka godzin niezobowiązującej, bardzo odprężającej zabawy. Między jedną a drugą eskapadą mamy moment, gdy rozmawiamy o Sanguinie. Zastanawiamy się, czy jeszcze kiedyś będziemy mogli z nim porozmawiać, zobaczyć kolejny kawałek jego projektu, któremu poświęcił ostatnie kilka lat swojego życia. Każde z nas ma włączone alerty na jego serwerze na Discordzie. Każde z nas sprawdza ten serwer zawsze, gdy pojawia się nowe powiadomienie, na wypadek, gdyby okazało się, że to Sanguine powrócił, napisał nowy komentarz, dał znać, że wciąż żyje.
Szybko jednak przestajemy o tym rozmawiać. Nie dlatego, bo przestaliśmy o tym myśleć, ale dlatego, bo nie zostało do powiedzenia wiele więcej. Zamiast tego poświęcamy się kolejnemu polowaniu na kosmiczny złom. Po skończeniu gry uznajemy, że powinniśmy zrobić sobie z tego nowy zwyczaj. Nie będzie to łatwe, bo każde z nas żyje w innej strefie czasowej, więc zgranie się może wymagać od nas pewnej gimnastyki, ale zabawa okazała się tak dobra, że nawet taki maruda jak ja jest zdeterminowany, by przynajmniej spróbować powtórzyć ją jeszcze w możliwie najbliższej przyszłości.
Okazuje się, że aura, choć nieprzyjemna i męcząca, niekoniecznie musi zwiastować coś złego. Że nawet w ponurym cieniu aury, nawet z bólem ćmiącym z tyłu głowy, gotowym z pełną siłą zaatakować w każdej chwili… nawet wtedy można mieć cholernie dobry dzień.
Dobranoc.
Muzyka:
White Bat Studio – Dream of 1984
https://youtu.be/kpPI4xiMCD8?si=FJOVaEMVlgMmeFZA
Dirty Elegance - Strange Place
https://youtu.be/mIfwyXWF2n8?si=MOH-a4MP87rMR6i_
Trwa ładowanie...