Bajaderka
Bajaderka
Trzymam palce nad klawiaturą. Dzień dobry, stara. Jaki dać tytuł? Nie wiem. Wpada mi do głowy „Bajaderka”. Trochę poprzez dalekie skojarzenie z „Pulp fiction”. W słowniku tłumaczą to ostatnie jako „szmatławe czytadło”. Nigdy bym na to nie wpadł. Wiem co to jest „pulp fiction”, w USA każdy wie, tak jak każdy w Polsce wie co znaczy „grochem o ścianę” i nie jest to „rzucanie nieświeżej sałatki do bębna maszyny losującej”. Kiedyś szedłem z Jankiem Himilsbachem tzw. szlakiem, czyli Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, od pomnika Mickiewicza i winiarni Hopfera aż do Spatifu w Alejach Ujazdowskich, byliśmy bez kasy. Po drodze Janek zaglądał do kolejnych kafejek, knajp i sklepów i wszędzie niczym mantrę rzucał w stronę lady: „Pani Halinko, Kasiu, Jadziu, pani da flaszeczkę „Żytniej”, oddam pieniądze za dwa dni”. Mnie tłumaczył, że chodzimy po kolędzie. Tego dnia nie działało. W końcu zajrzeliśmy do cukierni Bliklego. „Dziewczyny, macie parę złotych? Albo chociaż pączki jakieś?”. Kobieta zaśmiała się i włożyła do pudełka 10 pączków. Gdy nam podawała, Janek mruknął w jej kierunku „Weź no kochana dorzuć jeszcze po bajaderce, z młodym idę, niech się posili”. I do mnie „Bajaderka ma moc. To są wyskrobki z blach, ze wszystkich ciast, resztki, to ma najwięcej kalorii, bo cukier osiada na dnie takiej blachy, kapujesz, i to jest sedno bajaderki”. I tak mi zostało w pamięci. Bajaderka, mieszanka odpadków. Cukiernicze „pulp fiction”. W żadnym wypadku „szmatławe”.
Do Spatifu nas nie wpuszczono, bo Janek miał zakaz, a ja nie miałem legitymacji. Szatniarz wywołał Maklakiewicza i daliśmy mu kilka pączków, a on wyjął z cienkiego portfela, który wydobył z tylnej kieszeni spodni, stówę, za którą kupiliśmy w pobliskim sklepie butelkę wódki i oranżadę. Byliśmy uratowani.
Więc tytuł jest.
Bajaderka.
O czym pisać? No, o wszystkim, skoro tak. Wczoraj jechałem do Radia 357, by pogawędzić o muzyce w zastępstwie za Marka Niedźwieckiego. Wyruszyłem godzinę wcześniej z domu. Po minięciu bramy skręciłem w lewo i wtedy odezwał się głos nawigacji Google’a: „za szejset metrów skręć w lewo”. „Szejset”. Uśmiechnąłem się. Przez cały październik i listopad absorbowały mnie codzienne jazdy z teściową do szpitala na Szaserów. Kawał drogi. Po zapowiedzianym skręcie w lewo głos zapodał „za pieńset metrów skręć w prawo”. To ten nowy głos w nawigacji. Głośna sprawa. Przez wiele lat kierunki mapy Google’a wyznaczał głos Jarosława Juszkiewicza, teraz został podmieniony na głos AI, czyli „sztucznej inteligencji”. Ci, co mnie znają, wiedzą, że nigdy nie poprawiam błędów u innych ludzi, raczej strofuję tych, co innym na błędy zwracają uwagę. Rozmowa to rozmowa, nie klasówka. I teraz od paru tygodni jedynie mnie śmiech ogarnia, bo AI z map mówi do mnie tak, jak mówiło się lata temu na moim podwórku: „szejset”, „pieńset”, choć mogłoby być i „pińset”, albo „wafnaście”. Skąd AI czerpała informacje do swojej fonetyki? Nie mam pojęcia. Musiała przepruć cały internet, by znaleźć stosowne słowa i ich wymowę.
Dalej mijam niewielkie rondo i pada komenda „na rondzie pierwszy zjazd”. Błąd. Powinno być „pierszy zjazd”. Trudno. Dalej pomykałem dawnymi ulicami „Świerczeskiego”, „Marchleskiego”, co mi się przypomniało, gdy przez radio usłyszałem Donalda Tuska „musimy koniecznie wybrać Trzaskoskiego”. Ludzie PIS przedrzeźniają go w internecie i piszą „Czaskoskiego”, bardziej jadowici jadą frazą „Rafała bążura Czaskoskiego”. Można by uznać te wersje za dopuszczalne, panie Miodek, czy panie Bralczyk (choć ten drugi jest despotą językowym). Kaczyński mówi „oni som takom gorszom półkom”.
Nowa nawigacja kugluje. Jadę drogą szybkiego ruchu, obwodnicami, głos mi mówi „trzymaj się lewej strony”, ale kiedy mijam zbliżające się rozwidlenie, nagle woła „w prawo!”. Za późno. Pojechałem lewym pasem i mnie wywiozło pod Tarchomin, nadrobiłem dobre 12 minut. Ledwo się wyrobiłem na czas. Mógłbym pod adresem nawigacji nawinąć cytatem z mojego ulubionego basisty, który wkurzony kiedyś powiedział do kumpla „manierów nie masz”.
Poseł Jacek Karnowski z Sopotu wymawia słowo „szansa” z nieistniejącą w polskim języku głoską nosową od „a” – „Romanowski ma szausę”. Jak we francuskim „Champs Elysees” (czyli bliżej „szauzelize”).
I tak dalej. Ludzie z Podlasia zaciągają i mają swoją składnię zdań, w której rządzi „dla mnie się tu podoba się”. Fajne. Kiedy mówi Piotr Żyła albo Jagna Marczułajtis, to ich góralski akcent jest wyraźny i piękny. Już samo imię Jagna jest fantastyczne. Także Łukasz Kohut, europoseł ze Śląska, nie ukrywa melodii swojego języka, zwłaszcza, kiedy od czasu do czasu przekornie wtrąca słówka z gwary. Dla mnie to śliczny koloryt. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie chcą tego języka zalegalizować Tak jakby rdzennym Amerykanom z plemienia Łakota nie uznać ich języka. Wiemy też, że istnieje wydanie Konstytucji RP w języku kaszubskim. Tak, jesteśmy barwnym plemieniem. Ale ja to piszę nie dla zabawy w byki i byczki, choć też.
Oto kandydat na posła, rzekomo bezpartyjny i niezależny, choć na wskroś pisowski Karol Nawrocki, mówi polszczyzną grubo ciosaną, mało zwiewną, chwilami aż nadpoprawną, by nagle podziękować „ojcowi polskiej wolności Ignacemu Paderewskiemu”. Nie „ojcu”, a „ojcowi”. Otóż to jest ok, bo wszyscy rozumiemy co miał na myśli. Ale ten mały skręt językowy jest sygnalem świadomie lub nieświadomie skierowanym do ogromnej liczby potencjalnych wyborców, że „jestem taki, jak wy”, „mówię takim językiem, jak wy”, „jestem jednym z was”. „Nie jestem bążurem Czaskowskim”.
Rozkminialiśmy to lata temu z Tomiem Lisem, kiedy PIS po raz pierwszy sięgał po władzę. To wówczas pojawiła się nowa strefa walki: „Moherowe berety” vs. „elyty PeŁo”. Nagle się okazało, że istnieje niewidzialna kurtyna, która oddziela jednych od drugich i słychać ją w wymowie, w języku, w formach mniej lub bardziej grzecznościowych. Credo tego podziału można zawrzeć w poniższej preambule:
Polacy nie mówiom pięknom polszczyznom, prę państwa. Tak zwanom „pięknom polszczyznom” mówiom, jak to mówimy, tak zwane „elyty”. Czyli krótko mówiąc, tak mówiom ci, co się uważajom za lepszych, choć som z niższej półki. Prawdziwi Polacy mówiom prawdziwom zrozumiałom polszczyznom. Polszczyznom społeczeństwa. Polszczyznom Polaków. To po piersze. Po drugie: prawdziwi Polacy swojom polszczyznom mówiom prawde. A tej prawdy elyty się bojom. I dlatego my te wybory wygramy.
Wally Lenczowski, chicagowski polonijny restaurator, u którego lata temu pracowałem, nie mówił „nikt”, tylko „nik”. „Nik mi nie powie”. „Nik tego nie wie”. Gdy mu zwróciliśmy uwagę, że nie mówi się „nik” tylko „nikt”, wpadł w pułapkę. Nie potrafił tego słowa wypowiedzieć prawidłowo i zaczął mówić „nitk”. I tak mu zostało przez prawie rok naszej pracy w jego klubach. „Wczoraj miałem urodziny i nitk nie przyszet” – mówił. I jak miliony Polaków mówił „buldok”, zamiast „buldog”. „Kopnąłem w dupę tego buldoka”. Otóż Wally bardziej ufał tym, którzy mówili tak, jak on, niż mówiącemu piękną polszczyzną Zbigniewowi Brzezińskiemu. Uważał, że Brzeziński coś knuje.
Kiedy Kaczyński wzbudzał rechot pogardy po stronie demokratycznej, gdy ukazał swoje niezdrowe uzębienie, albo dwa różne buty i sztukowane sznurówki do nich, niezapiętą koszulę, z której brzuch mu wyskakiwał, w tym samym czasie miliony Polaków uznały go za swojaka, za człowieka godnego zaufania, nie wynoszącego się ponad nich, równego im, rozumiejącego ich los, kogoś, komu można zaufać. Jego błędy językowe zbliżyły go do nich jeszcze bardziej. Jego agresja, taka zwykła domowa agresja, gdzie ktoś może w kogoś rzucić talerzem lub grubym słowem, to była agresja znana z wielu polskich domów. Na tym tle elegancki Tusk z jakimiś jednak manierami, był jak kosmita, chłodny i wyrachowany wysłannik obcych sił, niePolak. Teraz Tusk nieco zaostrzył język, acz nadal nie jedzie prostactwem.
Pointa bajaderki. Gdy oglądacie w TV czy w internecie, albo czytacie gdziekolwiek wypowiedzi ludzi z różnych stron politycznej karuzeli, zwróćcie na to uwagę. Po samej konstrukcji zdań, akcencie, doborze słów i fonetyce jesteśmy w stanie jak przez sitko odcedzić tych, co mówią do nas, bo ich doskonale rozumiemy, od tych, co wzbudzają w nas uśmiech szydery, bo słyszymy język prostaków. Pułapka, gdyż tymczasem…
Język to forma kulturowa, nabyta, ktoś gdzieś mieszkał i coś słyszał, tak się nauczył, jedna nazywała się Szymborska czy ktoś inny profesor Safjan, ale ktoś jeszcze inny był Lechem Wałęsą z jego „nie chcem ale muszem”, a którego cały naród pokochał, bo mu uwierzył, że jest jednym z nas.
Więc ostrożnie z szyderą. Ostrożnie z zadartymi nosami. Ostrożnie z kpiną z ludzi, którzy wydają nam się mniej finezyjni intelektualnie niż my. Bo ślizgawka jest blisko.
Pamiętajmy: w USA są ludzie, którym spodobał się pomarańczowy makijaż Trumpa i to oni wygrali mu wybory, mimo donośnego śmiechu, jaki wzbudzał wśród amerykańskiej inteligencji. I szydera nic tu nie pomoże.
Dziś o 21, na FB, wiadomo.
ZH ☮️
Trwa ładowanie...