Transmigracja B-Sides (10). Ostateczne załamanie systemu gofra.
Ale o tym jeszcze nikt nie myśli bo ciągle jest resztka lata i nadmorze obejmuje w posiadanie morze oraz wszystko wokół proponując gofry, zakręcone frytki, góralskie sery, a także ryby z własnego kutra. Tylko nie pytaj w barze z którego to kutra te ryby konkretnie. Pani kelnerka zamilknie, a oczami zabije, pokroi, posieka i doda do najnowszej sałatki z kiszonej kapusty dla tych klientów, którzy są grzeczni i gębę otwierają wtedy gdy trzeba jeść, kłapać.
Kłapanie, nade wszystko kłapanie jest ważne. I stragany są ważne gdzie koszulki z „logiem”, jak to mówią teraz, Polski Walczącej, Armii Krajowej a przede wszystkim Narodowych Sił Zbrojnych, z których to nazwy wynika, że były najważniejsze, bo były narodowe oraz zbrojne, a wiszą obok opowieści o piwie, trawie, seksie oraz ginekologii i znowu obok wyjące wilki, wyklęci i pamiętamy, pamiętamy. A chuja pamiętacie, nie było was wtedy na świecie, durne kmioty, ani waszych rodziców co nie uważali na lekcjach historii tak samo jak wy, a wy tym bardziej bo mniej żeście mieli lekcji historii niż lekcji religii.
Powolne odkurzanie lustra, dogasanie jarmarcznych świateł i lampionów bez których migotania rozpływa się też większość tutejszych hologramów. Ach, przejść piechotą ten pas wybrzeża i być tutaj przez dziesięć miesięcy między sierpniem jednego roku a czerwcem następnego. Zobaczyć prawdziwego mieszkańca Dąbek, Bobolina, Darłowa, Łeby, Ustki, Jastarni. Zjeść obiad w prawdziwej smażalni, zobaczyć prawdziwy kuter wracający z prawdziwego połowu, puste plaże, na których nie zostaną nawet doły po tych wszystkich śmiesznych fortach, szańcach, zamkach jakie wznosi się tutaj z dziećmi i bez, potężne i solidne, czyli zdolne do przetrwania jednej nocy. Przejść wszystkimi plażami, nie naznaczonymi już grobami na niby, na niby zamkami, na niby dobrobytem. Poznać pustkę i nie zagłuszać jej niczym. Wyjść na spotkanie duchów zimnego wiatru, północnego sztormu idącego niezachwianie po polarnych prowadnicach, chociażby się miało za to zapłacić wysoką cenę, bo przecież spotkania z tym co jest naprawdę - nie są za darmo.
Wiedziałeś o tym, bowiem zupełnie przypadkiem na jednym z targów taniej książki w ręce wpadła ci pięknie wydana na kredowym papierze, oprawna w twardą okładkę kronika jednej z protestanckich parafii środkowego Pomorza z przełomu wieków. Książka nie zachęcała niczym do tego, aby ją otworzyć, a jednak otworzyłeś na przypadkowej stronie. Pisał proboszcz, nazywający siebie sam w trzeciej osobie „pierwszym duchownym”, który przyjechał tutaj z głębokiego interioru pasać owce Pana nad wschodnim morzem, bowiem w tamtejszym języku mówiło się Ostsee i mówi do tej pory. Jak sam napisał w prowadzonej przez siebie kronice:
[…]Napisał do mnie mój drogi superintendent Braun z Medow w swoim lapidarnym stylu: „Stanowiska pierwszego proboszcza parafii w Rügenwalde oraz urząd eforalny synodu tej samej nazwy jest wakatem – duża parafia, ziemia kościelna – to byłoby stanowisko dla Pana.” Po pewnym czasie odpisałem: „Nie mam na znaczek potrzebny na podanie.” Natychmiast otrzymałem zabawną odpowiedź: „Poniosę koszty znaczka na podanie do Rügenawlde.” Nie zareagowałem jednak na to.
Być może Pierwszy Duchowny czuł, że coś go spotka, co nie pozwoli mu być tym samym, za kogo się miał przez całe życie i nie ma to nic wspólnego z jasnością idącą znad Galilei, ale z chmurami, które zbierają się nad Morzem Martwym i przyjdą popołudniu pod postacią burzy, w której będzie słychać dużo więcej niż w zwykłej burzy.
Mimo oporu - Bóg nie przeszkodził, a nawet dopomagał do pewnego czasu i zechciał Pierwszego Duchownego osadzić nad Ostsee by wiele lat pełnił pokornie posługę, co roku, jak to sam wylicza, chrzcząc nie mniej niż 20% nieślubnych dzieci swoich parafian. Jednak duchy wiatrów i powietrza upomniały się o swoje i kiedy szarość dnia niewiele różniło od ponurości nocy, w jakieś marcowe pomroczności, w głód przednówka stało się, to co stać się musiało, o czym pisał w sposób nader zdystansowany pod odpowiednią datą jak następuje:
W marcu tego roku pierwszy duchowny doznał całkowitego załamania. Nie był w stanie przeczytać ani linijki, nie mówiąc już o pisaniu, i musiał udać się do kliniki nerwowo chorych. Już od grudnia ubiegłego roku nawiedzały go często zawroty głowy, zwłaszcza przy łóżkach chorych parafian, a od pierwszych dni stycznia – po szczególnie ciężkim ataku – nie opuszczał go już zupełnie ciężki ucisk w skroniach oraz niepewne uczucie w stopach przy chodzeniu. Brakowało mu snu, a niepewność i niepokój przybierały na sile z dnia na dzień. Niestety nie spełniła się jego nadzieja, że może wytrwa na służbie aż do błogosławieństwa konfirmantów, których nie chciał przekazać żadnemu zastępcy. Po kazaniu przed Wielkanocą z trudem dotarł do zakrystii, gdzie doznał całkowitego załamania. Przez cudowną Bożą łaskę powrócił jednak całkowicie do zdrowia. Już na Dziękczynne Święto Żniw tego roku odprawił nabożeństwo przed wypełnionym kościołem swojej parafii. Oczywiście trwało jeszcze parę lat, aż przezwyciężył wszystkie skutki tego załamania.
Milczą dzieje nad naturą tego załamania i drogami, jakimi z załamania wychodził Pierwszy Duchowny poprzez całe lata. Kluczowy był być może niepokój, nie wzmiankowany wcześniej w kronice posługi, a jakoby przybierający z dnia na dzień. Nie wiadomo dlaczego, pewnego dnia struktura znanego świata rozeszła się i rozwarła się czeluść, bezmiar i ciężko było na nowo zszywać draperie, zasnuwać wybite okno starą firaną. Dziura, była dziurą, wiatry wchodziły w Pierwszego Duchownego jakby był opustoszałym pawilonem „Rekin”, a niesione wraz z nimi upiory powietrza urządzały sobie w nim huczną żertwę, na znak, że żyje jeszcze coś wrzuconego wiele lat temu w wody zatoki, chociaż toczone przez świdraki i przysypane piaskiem, ale jest, jest i nigdy nie umarło, ale czekało w ciemności. Świadczą o tym schodzące nocą cienie z Góry Rowokół i dziwne kształty mgły nad Jamnem, Łebskiem, Gardnem i Sławskiem.
- To tutaj - powiedziałeś, patrząc na okolony drzewami wlot betonowej drogi, która skręcała w lewo od alejki, którą szliście od domu "Rekin" na skraju ośrodka kolonijnego dawnego Ministerstwa Sprawiedliwości. Po prawej stronie okolonej niskimi koronami drzew drogi stał znak zakazu wjazdu, z dopiskiem, że wolno tutaj jechać tylko osobom zameldowanym w Dąbkowicy.
- Któregoś dnia nie było co z nami zrobić - zacząłeś opowiadać, patrząc w przestrzał drogi, który nikł w burzy lekko już żółknących liści - Było mglisto, nikt nie słyszał jeszcze o wędrownych wesołych miasteczkach, nie wymyślono jeszcze disco polo, gokartów na pedały, a salonu tak zwanych gier w maleńkich Dąbkach nie było, bo nikomu też by się nie opłacał. Ktoś z „Rekina” przyniósł zasłyszaną wieść, że idziemy na poligon w stronę Dąbkowic. Rzeczywiście po śniadaniu przez szczekaczkę wezwano nas na plac apelowy, oświadczono, że dostaniemy prowiant zamiast obiadu i będzie wielka atrakcja, tajemnicza piesza wycieczka. Wydaje mi się, że wcale nie była tajemnicza, ale coś trzeba było z dziatwą zrobić, żeby nie zaczęła wyczyniać głupot zamknięta w pokojach. Pierwszy kilometr jakoś to szło, a potem zacząłem rozumieć dlaczego jeden człowiek może przejść dziennie nawet i pięćdziesiąt kilometrów, ale grupa ludzi - na przykład dywizja piechoty w 1939 roku - to już nie.
- No? - Małgorzata podtrzymywała twój słowotok, wiedząc, że sam musisz się zatrzymać i zreflektować, odbić od meandrów w główny nurt i zobaczyć, że ktoś za tobą został daleko w tyle. Nie dlatego, że nie chciał ci towarzyszyć w opowieści, ale dlatego, że ty popłynąłeś w zupełnie innym kierunku.
- No, bo nie wszyscy szli tak samo, starsi parli do przodu, młodsi chcieli odpoczynku, a jak go nie dostawali, to sami sobie robili postój, że niby zaraz dogonią swoją grupę, ale nie doganiali, więc ktoś biegł, żeby zatrzymać czoło marszu, jakaś inna ekipa biegła w przeciwnym kierunku, żeby znaleźć tych co na chwilę stanęli, mimo, że nie było takiego zezwolenia. A nas było ledwie ze sto osób, może sto pięćdziesiąt, plus wychowawcy. A jakby nas było tysiąc, dwa tysiące, to dopiero byłby bajzel, przystawanie, ruszanie, porządkowanie kolumny i tak dalej.
- Uhm - znowu podtrzymała rozmowę Małgorzata, ciągnąc cię delikatnie z powrotem w kierunku morza - Mów, mów, po prostu będziemy powoli szli w stronę morza, dobra? Bo nie złapiemy zachodu słońca tylko komary nas dopadną, okej, możemy tak zrobić?
- Dobra, jasne - odparłeś, chociaż nie za bardzo chciałeś opuszczać wlot drogi, tak jakbyś chciał mimo wszystko sprawdzić czy tam na końcu jest Dąbkowica, czy nie pożarły jej demony reszty roku nad polskim morzem. - No i tak szliśmy przez las, o ile pamiętam, nie było dokładnie nic po drodze, kropił drobny deszcz, przechodził w mżawkę, potem przestawał i znowu kropił, no totalna nuda. Normalnie by się szło godzinę, ale w kolumnie - to były ze dwie godziny. I nagle znad drzew, wzdłuż drogi, nie wiem, może trzydzieści metrów nad ziemią wypadł z rykiem silnika mały samolot odrzutowy. Teraz wiem, że to musiał być pocisk przeciwokrętowy, bo ten samolot nie miał kabiny pilota, a pod kadłubem miał doczepiany dodatkowy startowy silnik rakietowy. Najpierw usłyszeliśmy taki gwizd, szum powietrza, dopiero potem zadarliśmy głowy do góry i zobaczyliśmy ten pocisk i usłyszeliśmy potworny huk, aż ziemia zadrżała. To brzmi jak banał, ale tak było, a my, chociaż nigdy nie uczestniczyliśmy w żadnej wojnie, odruchowo rzuciliśmy się na ziemię, ale nie gdzie kto stał, tylko ze znawstwem pod drzewa, w trawy, krzaki z rękami na głowach. "Lotnik, kryj się!". Pewnie tyle razy widzieliśmy to w różnych pouczających filmach dla dzieci, słyszeliśmy w opowiadaniach dziadków, a może nawet nabraliśmy tego w żyły w życiu płodowym, może mieliśmy to w genotypie po poprzednich pokoleniach - że cała kolonia - dzieci w różnym wieku, wychowawcy, ułożyli bezbłędnie, nogami w kierunku skąd przyszło zagrożenie, wszyscy padliśmy na ziemię. Jakby nas skosiło. Jakby nie skończyła się wojna, jakby trwała. To było moje jedyne chyba doświadczenie, kiedy przez mgnienie oka zrozumiałem jak to wygląda, co być może się wtedy czuje. Że nic się nie czuje, tylko działa się instynktownie, robi się coś, chociaż nie do końca się rozumie dlaczego, ale strach, odruch tak każe. Trwało to może pięć sekund. A pewnie na wojnie tak jest cały czas.
Małgorzata milczała, dochodziliście do placyku z rondem. Faceci z wypożyczalni gokartów na pedały zamykali interes, facet z maszyną do waty cukrowej jeszcze liczył na wzmożenie ruchu z powodu zachodu słońca.
- Nie, nie skończyła się nigdy ta cholerna wojna. – powiedziałeś jeszcze raz, chociaż nie wiadomo do kogo. Małgorzata spojrzała na ciebie błękitnymi oczyma, ścisnęła mocniej twoją dłoń, westchnęła i powiedziała tylko:
- Chodź już, kupię ci gofra…
Trwa ładowanie...