Transmigracja B-Sides (11). I oto porzucasz kolejne miasto
Na to by nie wpadł nikt normalny, ale tak jest, bez znaczenia czy na polskim, czy na szwedzkim promie. Jeżeli deklarujesz się jako podróżujący rowerem, to stoisz do wjazdu przez rampę załadunkową ładowni promu jako pojazd, w każdym razie człowiek w pojeździe, a nie wnikasz do jego wnętrza poprzez trap pasażerski. Ty i twój rower poruszacie się grzecznie wzdłuż linii znaków poziomych przez parking na jednej, drugiej i trzeciej przystani promowej, wąchacie spaliny ciężarówek dudniących dieslami na wysokości głowy, czekacie na znaki szefa załadunku, który pokazuje, kiedy jechać i gdzie jechać tak, żeby nie zaburzyć delikatnej równowagi statku.
Wszystko szło świetnie, dopóki miałeś obie sprawne ręce, ale tamtej, złej jesieni sprawna ręka była tylko jedna, a każde naruszenie stabilności postawy ciała powodowało, że przypominała ci się szwedzka pani chirurg ze szpitala i jej dwie tabletki Zitadronu, których rzeczywiście mógłbyś potrzebować bardziej niż ci się wydaje i to nie tylko z powodu potrzaskanego barku. Tych tabletek jednak już dawno nie było. Pierwszą łyknąłeś zaraz po przekroczeniu progu szpitala, kiedy powiał wiatr i w zwisającej na temblaku połamanej w stawie barkowym ręce pierwszy raz od wypadku napięły się mięśnie. Wtedy użyłeś wobec świata i miasta słów powszechnie uznawanych za obelżywe, żałując zarazem, że tabletki były tylko dwie. Drugą zaś tabletkę łyknąłeś zaraz po tym, kiedy przestała działać ta pierwsza, około drugiej w nocy, kiedy ból z braku innych bodźców docierających za dnia brał ciebie w posiadanie w całości, mimo, iż było to trochę nieprzyzwoite.
Zostawmy jednak tamte złe noce, nieudane dnie i dziesiątki nienapisanych wierszy oraz opowiadań. Tego zimnego poranka na przystani zawisła nad tobą wątpliwość jak sprawnie załadować się do ładowni, stać wzdłuż linii i znaków poziomych z rowerem pod jedną ręką, z plecakiem na plecach, torbą od laptopa na ramieniu, gdy jak się okazuje, jedno ramię w całości nie nadaje się do niczego i skutecznie namawia do strajku powszechnego resztę ciała. Ktoś mógłby zapewne pomóc. Mogła pomóc na przykład szwedzka poczta, inkasując znaczną część stypendium za przesłanie specjalną przesyłką jednego z plecaków. Ktoś inny też mógłby i to pomimo tego, że zakłócałeś przecież przebieg wywczasu stękaniem przez sen, pojękiwaniem w malignie, oraz niezdolnością do mycia niesfornych części ciała czy ciała jako całości w ogóle, a także nocnym wyprawami w dół miasta, wzdłuż murów, ku portowi i dalej uliczkami ku górze. Koszmar. Pomimo tego wszystkiego powiadam, ten ktoś mógł wziąć oba rowery pod swoją opiekę. I ona to zrobiła. Wówczas zostawał tylko plecak, torby podróżne i laptop w osobnej torbie. A jednak nawet wtedy, gdy objęła opieką oba rowery – ty musiałeś nadal stać na pasie załadunkowym dla samochodów i ciężarówek, nadal bowiem nie miałeś prawa do zaokrętowania się jako pieszy, nadal byłeś kierowcą roweru, czyli pojazdu. Kierowcą, chociaż niesprawnym i niezdolnym fizycznie do sprawowania nad nim kontroli przecież.
To stanie na dwóch nogach między TIR-ami, człapanie w takt wprawnej dyrygentury faceta w odblaskowej kamizelce na stalowej rampie i zajmowanie sobą całej szerokości pasa przeznaczonego dla co najmniej samochodu osobowego, a mieszczącego bez problemu ciężarówkę, ciągnik siodłowy z naczepą - wyglądało tragikomicznie. Nie ma co do tego wątpliwości. Oto karłu zachciało się być tytanem i złamany on został, poniżon on został, tak iż skłonił się przed światem i nie był on już pod nim, ten świat, ale świat cały stanął nad nim i śmiał się głośno haha jak stokrotka polna z harcerza w dawnej, kolonijnej piosence.
Tamten dawny i bardzo zły powrót w podmuchach zimnego październikowego wiatru staje ci w oczach, kiedy siadacie z Małgorzatą ostatni raz na głazie u szczytu schodów wspak klifu, w miejscu, w które przez całe lato przychodzą grupy turystów z wycieczkowców stających na redzie portu. Świeci wczesnojesienne słońce podbarwiając krwawo wyżowe cumulusy, spod których wieje łagodny, acz niosący już alergen mrozu, północno-zachodni wiatr. Miasto piętrzy się plątaniną wąskich uliczek pod stopami, daleko za nimi rozciąga się morze, na którym już od dobrego tygodnia nie widać żadnego wycieczkowca. Sezon tutaj trwa krótko, zdaje się, że nawet nie dwa miesiące. W pokoju wszystko jest już gotowe na poranny prom, częściowo nawet zapakowane do samochodu, który wyjątkowo postawiliście pod drzwiami ośrodka o zmierzchu, wychodząc z założenia, że żaden rozsądny szwedzki policjant nie będzie się snuł po nocy w celu wlepienia wam mandatu, a zanim wstanie by wypić w kubku z Ikei poranną kawę, wy już będziecie stali w kolejce do promu linii „Destination Gotland”, żegnając swoje przeznaczenie. Będzie chłodno, mglisto i przejmująco.
- O tej porze, tam skąd pochodzę, w Kirunie, pada już śnieg, zamarzają rzeki i jeziora, a potem zaczyna zamarzać zatoka. Kiedy lód osiąga grubość trzydziestu centymetrów otwiera się lodowe drogi między wyspami i miastami – rozmarzy się przy pożegnalnej herbacie w kuchni ośrodka Patrik z Północnych Stron mrużąc śniade powieki, pomiędzy którymi będą połyskiwały oczy jak czarne węgle z kopalni Kiruny. – Także dla mnie to naprawdę jest jeszcze lato, nie pada śnieg, zatoka nie zamarza, a słońce jest wysoko.
Ale rozmowa nie będzie się kleiła, bowiem myślami będziesz przy wielu sprawach oraz w licznych miejscach, które były obce, potem stały się oswojone i wreszcie muszą zostać porzucone. A zarazem złudne są wszelkie porzucenia miast i miejsc oswojonych, kiedy tak do końca nie wiadomo, co poczyniłyby one z tobą, gdybyś naprawdę oddał im więcej z siebie. Bo oto porzucasz kolejne miasto wstając z głazu nad klifem dzielącym miasto na piętra, odwracasz się i zostawiasz za sobą panoramę, czerwieniejącą tak bardzo, jakby ktoś za horyzontem podpalił beczki z napalmem. Wiesz, że będzie ci tego miejsca brakować, szczególnie, że nie ma żadnego powodu, abyś miał tutaj znowu kiedyś być. Po co zatem przyjechałeś po czterech latach? Nie oszukujmy się, nic tutaj nie napisałeś, nic nie zyskałeś i nic nie straciłeś. Może chciałeś się ze sobą jakoś ułożyć, ustalić, odszukać jakieś zgubione wewnętrzne głosy. Może chodziło o domknięcie figury, lek na tamten postrzał, zanim otrzymasz kolejny, tym razem bardziej celny, być może nawet śmiertelny, a przynajmniej nieuleczalny. Poczuć wiatr, który unosi na chwilę zasłonę, wydmuchuje kurz spomiędzy budynków, napełnia nozdrza i płuca powietrzem i kto wie, może nawet przez zaplute pleksiglasowe osłony na pokładzie słoneczny m/s „Scandinavia” z nieodspawanym herbem Visby na dziobie - będzie widać świat bardziej przejrzysty i dojmujący?
Kiedy wrócicie z kontemplacji zachodu słońca do budynku, będziesz starał się zapamiętać dokładnie zapach kawy parzonej dzień i noc w zaułku kuchennym na końcu korytarza, zaraz za drzwiami do pokoju zajmowanego przez małżeństwo z Niemiec. Będziesz kontemplował światłocień padający z okna na szafki z Ikei, kamienną tablicę na ścianie wewnętrznej budynku tak wystawnej i starej, że pasowałaby bardziej do wnętrza kaplicy, a nie domu, który musiał także wcześniej pełnić funkcje mieszkalne.
- Mógłbym tutaj zamieszkać – powiesz na progu budynku mieszkalnego ośrodka. Zdanie, które może się wyrwać w każdych okolicznościach, a tylko czasem staje się ciałem. A to z kolei łatwo może się przeobrazić z gestu obejmowania we władanie – w odrzucenie i klęskę. Co nie zmienia faktu, że pewne miejsca przyciągają ciebie bliżej niż inne, aby stać się miejscami klęski, ziszczonego losu, wypalonej karmy, olśnienia, w którym już o nic nie chodzi poza samym olśnieniem. Tak jak wtedy, kiedy opuszczałeś Kraków, bowiem kolejna konstrukcja wznoszona na powietrzach osuwała się w kiepską wersję scenariusza wenezuelskiej telenoweli. Siedziałeś na murku koło peronu pierwszego, tuż przed wejściem do przejścia podziemnego prowadzącego ku innym peronom, które teraz zniknęło wraz z budami pachnącymi zapiekankami i hot dogami pod skorupą centrum handlowego, nazywanego nawet w konserwatywnym Krakowie galerią. Wtedy jeszcze był bar z zapiekankami w narożu budynku dworca, był widok na stanowiska autobusów PKS i miejskich na wprost wejścia na perony i w perspektywie powidok na parkany, samosiejki, tajemnicze jęzory asfaltu prowadzące w stronę ulicy starych kurew, zwanej nie wiadomo dlaczego ulicą Szlak. To wszystko miała wchłonąć niebawem tak zwana galeria handlowa. Galeria. Tak jakby centrum handlowe miało w sobie coś ze sztuki, artyzmu. A przecież nie ma, ale dla was wszystkich, dla muzyki, za pieniądze - musi udać się, jak podpowiada stary song.
A czyż Kraków nie jest dystyngowaną, ale jednak kurtyzaną tego kraju gotową zawsze, w każdej ojczyźnianej potrzebie wykupić się tym, co ma pod ręką? Czyż nie jest zatem kupiectwo i przekupstwo krakowskie rodzajem sztuki i artyzmu, skąd może Kraków jest jedynym miastem w Polsce, w którym zbiorowisko straganów, sklepów i sklepików można oraz wypada nazwać galerią? Czyż nie jest Kraków nadal stolicą Polski? Po prawdzie stolicą polskiej schizofrenii i braku zrównoważenia, epicentrum labilności oraz szczytem hipokryzji wżartej głębiej niż wielopoziomowe knajpy pod powierzchnią rynku? O, miasto, w którym zagęszczenie wszelkich zakonów, domów mnisich, kościołów i duszpasterstw jest tak ogromne, że kiedy radni chcieli wprowadzić zakaz spożywania alkoholu w promieniu mniejszym niż sto metrów od kościoła lub innego obiektu kultu – podniósł się rwetes, że prohibicja i zamach na wolność. Bo jak znaleźć w Krakowie miejsce oddalone od kościoła, klasztoru, kaplicy, krzyża, cmentarza więcej niż sto metrów? Chyba tylko na Prokocimiu i Nowej Hucie.
A z drugiej strony to miasto biło na głowę wszystkie inne polskie miasta razem wzięte ilością obnażonych ud, zadów, piersi, wysokością szpilek na nogach kobiet i dziewczyn, intensywnością makijażu, dyskretnym połyskiem taniej biżuterii, odblaskami skóry malowanej wykwintnymi podkładami, ilością pitego piwa, wódki oraz innych alkoholi, ilością źródeł niskich tonów w piątkowe i sobotnie noce, wieczory. Znajdź w Polsce drugie takie imprezowe miejsce, miejsce szalone, pełne nietrwałych, efemerycznych emocjonalnych związków, chwilowych namiętności, mekkę wyznawców zmysłowych entropii i artystycznych pretensji, na które społeczność znajdowała miejsce, pamiętając nazbyt dobrze, że nieudani i odrzuceni poeci, malarze i muzycy nazbyt często stają się dyktatorami. Drugie takie miejsce w Polsce nie istniało. A na wschód od Krakowa jak wiadomo już tylko wiatr, śnieg i deszcz, a na południe aż do kolejnego morza barbaria, a na północ Polska ze swoją słynna drogą numer siedem, też nic dobrego.
Nic dziwnego, że byli tacy, którzy twierdzili, że świat ma swój czakram, czyli ośrodek energetyczny subtelnie popierdolonej energii w Krakowie. Przy odrobinie zmysłu obserwacji można było nawet uwierzyć, że to tajemne źródło biło za ścianą katedry wawelskiej. Nie, że coś było czuć szczególnego w tamtym miejscu, ale energia miejsca zdawała się formować wokół miasto pełne przedziwnych fantasmagorii, iluzji i mary, pięknych snów i mitów o osobności. Gdyby pod Wawelem nie było tego czakramu to jakżeby ten Kraków mógł przetrwać i tak cudownie rozwinąć swoją schizofrenię, tak sprawnie melanżować i celebrować świętość swoją i kurewstwo, trzeźwość i pijaństwo, bogactwo i nędzę, prawość i podłość, wielkość i małość zarazem? Pamiętasz jeszcze jak Szalony Franek mówił, że świętość polega na tym, że im bardziej chcesz być święty, tym bardziej okazujesz się skurwiały a im bardziej stajesz sie skurwiały tym łacniej osiągasz świętość? Czy nie wypełniały się słowa wypowiedziane ongiś w nieodległej stąd Lipnicy Małej, z której powrót zawsze zaczynał się od melancholijnego łapania stopa do Krakowa właśnie?
Trwa ładowanie...