Warsztaty widmo, góry jak z bajki i BRDM na horyzoncie
Cholerny stres. To po pierwsze. Potem moje chaotyczne planowanie. Ono to zawsze gwóźdź do trumny. Miałem prowadzić seminarium tuż po gościu ze Słowacji. Tylko pół godziny przerwy nas dzieliło. Sam sobie zgotowałem ten los, tak to planując. Mądry Polak po szkodzie. W praktyce wystarczyło to ledwo na posprzątanie przez kolegę swoich gratów, a mi zostały dosłownie ostatnie chwile na rozłożenie sprzętu. Jak to na takich imprezach bywa, nie zawsze wszystko pasuje i idzie zgodnie z planem. Na przykład HDMI. Cholerne kablisko odmówiło współpracy. Połączenie między telewizorem a moim laptopem pozostało martwe. Choć teoretycznie powinno śmigać, coś zwyczajnie zdechło. Może kabel nie przeżył przepinania? Kto to wie. Efekt? Prezentacja poszła w niebyt. Totalna klapa. Co gorszego mogło się jeszcze wydarzyć? Stres, narastający w miarę zapełniania się krzeseł na widowni, przyczynił się do kolejnego, bardziej osobistego fakapu. Wisienka na torcie tej technicznej katastrofy. Kamera do nagrywania – ustawiona została perfekcyjnie. Mikrofon na niej – skierowany w moje wargi. Tyle że... nie włączony. Tak, w ustawieniach kamery pozostawiłem ustawienie jack przełączone na wyzwalacz do niej. Mały, drobny szczegół, prawda? Skutek był taki, że całe nagranie zarejestrowało się bez dźwięku. A żeby było jeszcze weselej, tylko do połowy, bo potem padła bateria, ale byłem zbyt przejęty gadaniem. Festiwal nieszczęść trwał w najlepsze, równolegle do mojego wystąpienia. Cóż, powiedzmy sobie szczerze: gdybym miał więcej niż 10 minut na rozstawienie całego sprzętu, może zdążyłbym wszystko sprawdzić. Lub gdybym nie przyjechał tu sam, w sensie na warsztaty. Dlatego nie mam do siebie wielkich pretensji. Takie rzeczy się zdarzają, to normalne. To nie wina organizatora, ani do końca moja – po prostu życiowe sytuacje. Na przyszłość muszę mądrzej planować grafik takich wydarzeń i rezerwować sobie przynajmniej półtorej, a nawet dwugodzinne okienko na przygotowania.
Dobrze, że przynajmniej nie odwaliłem jakiegoś numeru ala tajniackie spożywanie na wizji, jak nasz kandydat na prezydenta Karol. Szczerze, teraz go rozumiem! Kurde, wiecie jak kusi? Patrzą na Ciebie, atakują pytaniami, to się kurde idzie zestresować jak alfons w kościele! Sam bym sobie na odwagę strzelił łyka z piersiówki, tabaki spod kciuka sztachnął, ale speniałem! Szacun Karol! W ogóle ktoś zauważył, jak śmiesznie przebrał nóżką za nóżkę, jakby nic takiego nie robił? Poza tym zasłonił ręką, to się nie liczy! Oj Karol Karol… Ale trzeba uczyć się od lepszych. Ja nie lepiej wyglądałem, gdy ktoś z publiczności powiedział mi, że padła kamera - ups, nic się nie stało, jedziemy dalej! Prawdziwi gracze wiedzą jak robić dobrą minę do złej gry.
No dobra, ale jak w ogóle do tego doszło, że znalazłem się na drugim końcu Polski, próbując (z fatalnym skutkiem) nagrać warsztaty na festiwalu Ciupaga? Wszystko zaczęło się od tego, że na początku roku dostałem zaproszenie do poprowadzenia warsztatów na tym właśnie festiwalu modelarskim w Nowym Targu. To niewielka impreza, a na dodatek odbywała się bardzo daleko od mojego miejsca zamieszkania – musiałem przejechać aż 600 kilometrów, czyli niemal całą Polskę. Z czysto biznesowego punktu widzenia wyjazd nie do końca spinał mi się w tabelkach Excela. Sama "Ciupaga", choć zgromadziła około 140 modelarzy z Polski, Czech i Słowacji oraz blisko 500 wystawionych prac (modeli i dioram), to festiwal nie tej rangi, co chociażby konkursy warszawski czy bytomski, nie mówiąc już o Mosonmagyaróvár na Węgrzech czy Scale Model Challenge w Holandii; to raczej dość lokalne i niewielkie wydarzenie. Ma jednak jeden ogromny, wręcz niepodważalny atrybut, dla którego naprawdę warto tam pojechać.
Mój grafik jest napięty do granic możliwości. Jednoczesne rozwijanie kanału na YouTube, prowadzenie blogów dla Was, wdrażanie nowości i nadzorowanie rozwoju firmy zmusza mnie do bardzo selektywnego dzielenia czasu. Będę szczery: przy mojej specyfice sprzedaży i marketingu, która jest praktycznie w 100% internetowa, wcale mi nie zależy, żeby jeździć po różnych targach czy festiwalach i zachwalać moje towary przypadkowym zwiedzającym. Z resztą, co rok tym samym (prawie).
A, i w konkursach też nie startuję. Nie żebym się bał – chociaż kto wie? 😉 – ale po co wchodzić w szyki przyjaciołom, którzy to kochają? Mi nie o rywalizację chodzi w modelarstwie. Poza tym, wyobraźcie sobie ten ból głowy, gdybym przypadkiem coś wygrał. Od razu posypałyby się oskarżenia o „ustawkę”, bo przecież czasem coś sponsoruję organizatorom. I nawet jeśli nikt nikogo za rękę by nie złapał, to po co mi łatka „tego, co wygrywa, bo daje nagrody”? Sędziowie i tak mają wesoło na każdym festiwalu, bez dokładania im mojej skromnej osoby do puli kontrowersji. Medal? Pewnie, fajnie. Ale nie za cenę internetowej dramy. Sami wiecie, jak jest. Poza tym nie chce mi się pakować tych miniatur w styropianowe konstrukcje i rwać włosów z głowy jak coś połamię.
Czego więc tak naprawdę szukam w wyjazdach na imprezy modelarskie? Przede wszystkim możliwości spotkania się z Wami w realu, a także z przyjaciółmi-modelarzami, którzy od początku wspierali moje inicjatywy. Co jeszcze może być interesujące dla kogoś, kto nie startuje w zawodach? Oczywiście możliwość obejrzenia z bliska prac modelarzy, którzy naprawdę znają się na rzeczy. Wiem doskonale, że istnieje cała rzesza modelarzy tworzących spektakularne prace, które jednak rzadko kiedy opuszczają ich pracownie i nie są pokazywane szerszej publiczności ani online, ani na żywo. To, co trafia na festiwale, to często tylko niewielki wyrywek ich rzeczywistej, imponującej twórczości. Ale dla osoby początkującej, średniozaawansowanej, czy nawet dla starego wyjadacza, który czuje się nieco wypalony, obejrzenie świetnych modeli na różnym poziomie wykonania (a zawsze trafią się jakieś perełki!) to solidna dawka wiedzy o aktualnych trendach, o tym, co można osiągnąć dostępnymi środkami, i potężne źródło inspiracji.
Kiedy więc dostałem propozycję poprowadzenia warsztatów, nie mogłem odpuścić takiej okazji. Chciałem spotkać się z grupą (było ok. 20) przychylnych mi entuzjastów, chętnych, by zobaczyć się na żywo i w spokojnych warunkach porozmawiać na konkretny temat. Aczkolwiek, jak już wiecie, nie obyło się bez problemów technicznych, a może też typowych problemów żółtodzioba, bo to był dopiero mój drugi taki pokaz. W planach była prezentacja, ale przede wszystkim nagranie całego seminarium na YouTube, a prezentacja miała być jego częścią. O tym nagraniu niechętnie wspominałem, wręcz ściemniałem w internetach, że go nie będzie, żeby przypadkiem nie zniechęcać potencjalnych widzów – wiadomo, niektórzy mogliby stwierdzić, że obejrzą sobie na YouTubie, zamiast przyjść na żywo. Niestety, coś nie zagrało. A nawet bardzo nie zagrało.
Żeby nie było tak słodko po tych wszystkich perypetiach, muszę się jeszcze przyczepić do jednej kwestii organizacyjnej. Niestety, sala warsztatowa, ulokowana w piwnicy szkoły, była... cóż, niezwykle klimatyczna. Jeśli ktoś gustuje w ponurych wnętrzach rodem z horroru. Wąskie lufciki zamiast okien zapewniały ten specyficzny, inspirujący półmrok, a artystyczny nieład w postaci pozostałości po szkolnych zajęciach z zeszłego tygodnia tylko dodawał uroku. Idealne warunki do kreatywnej pracy, nieprawdaż? No, może nie do końca takie, jakie widziałem na najlepszych warsztatach, ale kto by tam narzekał na takie drobiazgi.
No dobra, ale wciąż twierdzę, że to zdecydowanie jedna z imprez najbardziej wartych odwiedzenia. Dlaczego, skoro tyle poszło nie tak?
Odpowiedź kryje się poniekąd w zdjęciu tytułowym (które pewnie już widzieliście): przepiękne krajobrazy polskich gór w okolicy. Dosłownie kilkanaście kilometrów do najbliższych, cudownych szlaków polskich Tatr – to, przynajmniej dla mnie, jest coś niesamowitego. Szczerze przyznam, od lat nie byłem nigdzie na urlopie, bo po prostu ich nie mam. Dla mnie najlepszą opcją jest połączenie wyjazdu służbowego, na przykład na targi, z krótkim wypoczynkiem. Dlatego przedłużenie pobytu o trzy dni dla siebie i rodziny wydaje się pomysłem godnym medalu. A taki wyjazd to nie tylko urlop sam w sobie. Dla modelarza to także okazja, by na samej imprezie pooglądać ciekawe prace. To również mnóstwo fantastycznych okazji do zrobienia zdjęć referencyjnych – czy to górskich krajobrazów, czy plenerów mogących imitować tereny drugowojennych konfliktów w środkowej Europie. Tak też zrobiłem: przez cały czas wcielałem się w rolę fotografa i zebrałem masę świetnych zdjęć kamieni, głazów, drzew i faktur drewna. Po pierwsze, wykorzystam je przy tworzeniu mojej nowej palety farb Nature Acrylics, a po drugie, wpadł mi do głowy pomysł na kolejny projekt. Co powiecie na model wojskowego pojazdu na górskiej drodze, otoczony skałami z jednej strony i górskim potokiem z drugiej? Mam nawet kilka konkretnych ujęć kamienistych dróg, które idealnie pasowałyby do scenki z BRDM-em – pokażę Wam ich przedsmak w tym wpisie. Planuję też film uzupełniony nagraniami w 4K z tych rejonów, z jakąś ciekawą historyjką w tle. Nie ma problemu, mam tych nagrań całe gigabajty. Te nagrania czekają na swoją kolej – będą świetnym urozmaiceniem dla bardziej statycznych, monotematycznych ujęć z biurka przy montażu filmu na kanał.
Mam jednak pewien dylemat. Kolejnym modelem po dioramie "Konsumpcjonizm", którą zamierzam dokończyć w ciągu najbliższych dwóch tygodni, miał być pojazd amfibijny US Army na wietnamskiej plaży, z całkiem sporą ekipą figurek - w całym przekroju kulturowym, niczym z wieców Trzaskowskiego. Będzie biały, będzie osoba czarnoskóra, będzie osoba identyfikująca się jako kobieta – i nie, nie będzie trzymała worka ziemniaków w DPS’ie, tylko pozowała w bikini. Flagi będą, ale amerykańskie. Tęczowych wtedy nie robili, a jeśli nawet, to nie ma takich kalkomanii. Obiecałem sobie wcześniej, że to właśnie będzie następny projekt i nie zmienię decyzji. No ale, kurczę, aż szkoda nie wykorzystać tych wszystkich nagrań i zdjęć referencyjnych z przepięknych szlaków, zrobionych przy idealnej pogodzie! A może Wy pomożecie mi zdecydować? Na szali jest albo jakiś radziecki BRDM, albo drugowojenny lekki czołg Panzerkampfwagen 38(t) osadzony w górskich realiach, albo tropikalne klimaty oceanu z plażą i gigantyczną wojskową amfibią z czasów wojny w Wietnamie. Liczę na Waszą pomoc w komentarzach!
A górskie widoki dosłownie rozwaliły mi system! Pierwszego dnia uderzyliśmy do Doliny Kościeliskiej. To popularny szlak turystyczno-pieszy, wijący się wśród otaczających dolinę gór. Sceneria jak żywcem wyjęta z Jurassic Park: pierwsze promienie wiosennego słońca przedzierały się przez liście, gdzieś mignęły liski, szumiała rwąca woda górskiego strumyka – udało mi się zrobić kilka pięknych zdjęć tych strumieni, są naprawdę malownicze – też je Wam załączę do posta. A resztki zimowego śniegu jeszcze leniwie zalegały na szczytach. Słońce odbijało się od nich tak, jakby armia aniołów zstąpiła z niebios i świeciła w nas ledowymi mieczami Jedi. Kurczę, chyba moja wyobraźnia trochę popłynęła tym strumieniem!
Moja kondycja nieco strajkowała, choć pierwszego dnia nie było jeszcze tak źle. Co ciekawe, trasa była relatywnie płaska i w zasadzie niezauważalnie wznosiła się coraz wyżej. Drugi dzień to już było konkretne wyzwanie dla moich mieszczańskich nóg. Udaliśmy się na Rusinową Polanę i Gęsią Szyję, a trasa wiodła już schodami. Takimi wiesz, kamiennymi i drewnianymi. Wchodząc po nich, pomyślałem sobie: "Kurczę, czy to ma być jakiekolwiek wyzwanie dla gościa przed czterdziestką, w sile wieku? No chyba nie". Sześćdziesiąt minut później wspinaczka po schodach brutalnie zweryfikowała ten mój bezczelny pogląd. Idąc obładowany bagażami dla czterech osób, z dwójką dzieciaków pod ręką, miałem już serdecznie dość tych cholernych gór. W sumie przez te kilka dni zrobiliśmy po górach jakieś 31 kilometrów pieszo, więc nogi miały co robić. Kto to w ogóle wymyślił, żeby włazić pod górę dla rozrywki?! No dobra, może i co chwilę jakiś widoczek urywał głowę, by za moment znów postawić ją na miejsce, gotową do dalszego sapania i pokonywania kolejnych metrów w górę. Może i tego dnia zaczął padać deszcz, wszystko było upaprane w błocie i zniknęło miłe słoneczko, które dzień wcześniej tak nas cieszyło. Ale mimo wszystko, otaczająca przyroda i możliwość zobaczenia niesamowitych widoków po dotarciu na miejsce wynagradzają każdy wysiłek. I te bezustanne zdjęcia z fanami, ach! :D Specjalnie dla Was załączę fotkę, gdzie pozuję z dwiema uroczymi "fankami" – ubranymi w regionalne, góralskie stroje.
Tak więc sprytnym trikiem udało mi się połączyć mały wypad urlopowy z pracą. To wielki dar, że mam taką możliwość. Jestem wdzięczny również Wam za to, że jesteście ze mną na tej drodze i że mogę dla Was tworzyć zarówno fajną chemię modelarską, jak i ciekawe modele.
Wracając jeszcze do warsztatów – cóż, temat chemii i rozcieńczalników miałem przygotowany dosyć szeroko we wspomnianej prezentacji. Niestety, omówiłem go bardzo pobieżnie, ponieważ dyskusja z widzami nieuchronnie przeciągnęła się do końca mojego czasu, a temat zaledwie liznęliśmy. Nic straconego – od czego mam tutaj bloga? Wrzucę więc niebawem dość konkretny e-book lub serię postów na ten temat dla Patronów.
A mówiąc o Patronach, pamiętajcie, że już w tę niedzielę rusza "Kawa z Modelarzem". To także okazja do porozmawiania ze mną na żywo, choć może w nieco inny, bardziej interaktywny sposób. W niedzielę o 10:00, przez minimum godzinę, będę dostępny i odpowiadał na Wasze komentarze na żywo. Można zadawać pytania, można po prostu popatrzeć, co tam akurat dłubię na warsztacie. Mój Patronite dopiero co tu wystartował i mam aż jednego – uwaga, wow! – Patrona, ha ha! Więc pierwsza "Kawa z Modelarzem" będzie całkiem intymna. Pozdrawiam mojego pierwszego Patrona i liczę na jego obecność! Pogadajmy!
Trwa ładowanie...