#11. Bądź cierpliwy jak mediolańska katedra.

Obrazek posta

„Kiedy nic nie pomaga, wracam i przyglądam się kamieniarzowi, który wali w skałę sto razy nie robiąc w niej najmniejszej rysy, lecz po sto pierwszym ciosie kamień rozpada się na dwa kawałki.

I wiem, że to nie zasługa tego ostatniego uderzenia, lecz wszystkich dokonanych wcześniej”

Jacob August Riis

Bardzo długo zbierałam się do tego postu. Wybaczcie. Chciałam nabrać dystansu do tego, co się wydarzyło, jak i spróbować ułożyć sobie w głowie jakiś plan na najbliższą przyszłość.

Będę chciała opowiedzieć Wam przebieg biegu trochę inaczej niż ta krótka relacja z fejsbukowego wpisu.

Zła woda. Część 2.

Las Vegas przywitało nas chłodno. Całą drogę samolotem do Stanów przesiedziałam w czapce i grubej polarowej bluzie. Było mi zimno. Klimatyzacja ustawiona była tak mocno, że samo nakrycie się kocem po szyję nie pomagało.

Dwie pierwsze doby pobytu z konieczności spędziliśmy w hotelu w Las Vegas adaptując się do zmiany czasu oraz próbując relaksować przy basenie.

Będąc po raz drugi w tych samych miejscach, emocje związane z pobytem za oceanem są inne niż przy pierwszej wizycie.

Pomimo, iż ubiegłoroczny start okazał się ogromnym rozczarowaniem związanym z odniesioną kontuzją, moje emocje po roku były już inne. Wtedy wiedziałam, że właściwie jestem na Badwater na kredyt, który zaciągnęłam na wysoki procent u mojego zdrowia, naciągając maksymalnie jego cierpliwość, wystawiając ją na bardzo ciężką próbę.

Teraz uważam, że rok temu nie powinnam do Stanów lecieć.

Walka z kontuzją, ciężkie treningi na orbitreku i nieustająca, połączona z presją sponsora i partnerów walka z czasem doprowadziły do przeciążeń, których zdrowie podczas biegu nie udźwignęło.

Tamten rok, tamte wspomnienia, mimo wszystko, dały mi sporo nauki.

Teraz było inaczej, lepiej pod każdym względem. Spokój rozpoznawanych miejsc, sklepów, dróg, tego samego wynajętego domu, dawał poczucie równowagi i wzmacniał doskonale przepracowany okres przygotowawczy.

I team. Ekipa tylko częściowo ta sama co ubiegłoroczna. Uzupełniona o rewelacyjne Elę i Agnieszkę, które w mgnieniu oka złapały mój timing, dobre i złe emocje. Potrafiły wtopić się i jednocześnie dodać więcej pewności siebie. Nie mogłam być pewna ich zachowania i tego, jak bardzo będą potrafiły być wsparciem, ponieważ nigdy nie były wcześniej ze mną na podobnej imprezie. Dziś wiem, że chętnie zabierałabym je wszędzie.

Przedstartowa odprawa to niestety konieczność, której nigdy nie lubiłam i chyba już nie polubię.

Jak bardzo różni się od mityngu poprzedzającego brazylijskie ultra Brazil 135. W Lone Pine jest sztywno i odnoszę wrażenie, że wszyscy mają przyklejony urzędowy uśmiech do twarzy. A może to tylko moje subiektywne odczucia ? W Aquas da Prata jest gwar, jedzenie, stoliki z ciągle dosiadającymi się sportowcami i ich rodzinami, którzy wspólnie robią sobie zdjęcia, wspominają, proszą o przytulenie i widać w nich autentyczną radość z tego, że cię widzą po roku przerwy.

W sportowej salce szkoły w Lone Pine tego nie czuć. Ludzie zapewne też się kojarzą i rozpoznają, ale to wszystko jest trochę jak przez szybę, jak na odległość wystawionej dłoni do powitania. Oficjalne. Nieoficjalny jak zawsze jest tylko Mario Lacerda – dyrektor, El Comandante Brazil 135, weteran Badwater i szef siostrzanego najtrudniejszego ultramaratonu w Ameryce Południowej.

Ten człowiek cieszy się na Twój widok jakbyś właśnie wręczał mu Puchar Świata w piłce nożnej.

Odprawa, jak każda zawsze jest obowiązkowa. Jednak chociażby dla uśmiechu tego człowieka warto tu przyjechać 3.5 godziny autem w palącym słońcu z Pahrump wzdłuż prawie całej trasy Badwater 135.

Dwa dni przed zawodami pojawił się problem z wypożyczeniem auta. Jednej nocy zniknęły z wypożyczalni absolutnie wszystkie chrysler pacifica z powodu wezwania serwisowego spowodowanego możliwością samoczynnego otwarcia się bocznych poduszek powietrznych.

Udało się jednak po kilku godzinach poszukiwań znaleźć Jeepa Grand Cherokee i mogliśmy przystąpić do pakowania lodówek z przygotowanym jedzeniem, lodówek na lód do chłodzenia, setkami butelek z piciem wśród których hitem okazał się być ogórkowy Gatorade.

Tak zapakowani po sam dach, zameldowaliśmy się w dniu startu w łącznej ekipie 4 osób supportu i ja na linii startu o godzinie 21.00 dnia 07.07.2025

Towarzyszył nam spokój. Ja czułam się pewnie i dobrze przygotowana. Ekipa tryskała energią.

Nic nie zapowiadało katastrofy, która wydarzy się już na pierwszych kilometrach.

Pierwszy raz poczułam, że muszę do toalety na 7-8 km. Tak czasami mam, że muszę wskoczyć w krzaki na jedną małą chwilę podczas biegu i dalej mam już spokój. Tym razem było inaczej.

Kiedy sytuacja się powtórzyła, poczułam niepokój bo sam bieg układał się wręcz idealnie poza incydentem, którego oczywiście w początkowej fazie biegu nie mogłam zauważyć, ale podobno ekipie w pośpiechu udało się zgubić przez otwarty bagażnik jedną z lodówek wypełnioną lodem i schłodzonymi napojami. Całe szczęście sprawiło to, że początkowa nerwowość ustąpiła koncentracji i metodyczności działania wszystkich z ekipy. Komunikacja i wspólny cel sprawił, że ci wspaniali ludzie zaczęli sprawdzać się wzajemnie niczym ekipa samolotu.

Robili swoje a ja odwiedzałam okoliczne krzaki i zaczynałam zastanawiać się co się dzieje.

Jedna wizyta na dwójkę to rozumiem, ale ja nigdy nie miałam na biegu problemów żołądkowych.

Wiele miesięcy przygotowań polegało również na sprawdzaniu odżywiania za pomocą pokarmów stałych: kanapek, ryżu, tostów, brzoskwiń, gotowanego makaronu. Miałam to przećwiczone tak samo jak żele. Coś się stało, nad czym nie potrafiłam teraz zapanować.

Laremid nie pomagał. Minęliśmy pierwszy, drugi, trzeci punkt kontrolny a ja biegłam jako pierwsza kobieta i trzecia open. Aż do świtu miałam wg międzyczasów czas o 40 minut lepszy od Ashley Paulson, która jest dotąd rekordzistką trasy. Niestety tylko do świtu.

Przed Panamint Spring byłam już odwodniona i opadałam z sił. Zaczęliśmy przechodzić do marszu licząc, że dojdę do siebie, nabiorę sił i będę mogła dalej rywalizować. Byłam nadal pierwszą kobietą na trasie.

Odwodnienie jednak postępowało bardzo szybko. Traciłam siły, czułam że słabnę, włóczę nogami.

Od Slovepipe Wells mogłam biec z kimś z ekipy i to pomagało, bo mogłam się żalić i zabijać czas rozmową. Z każdym jednak kolejnym krokiem czułam, że jest coraz gorzej. Organizm nie przyjmował żeli, miałam wstręt do słodkiego.

Mieliśmy dużo różnego rodzaju jedzenia, ale nic nie dodawało mi energii. Niczego nie mogłam przełknąć. Jadłam na siłę. Na domiar złego ekipa zauważyła, że kiedy podają mi wymieniane często na świeże i zimne flaski z płynami do mnie docierają, oddaję im w połowie pełne. Wiem, że dokonywaliśmy wymian bardzo często i miałam prawo nie dopijać wszystkiego, ale i to wzbudziło niepokój w teamie.

Nie mogłam już biec. Maszerowałam.

W pewnym momencie ekipa postanowiła, żebym wsiadła do auta i spróbowała na chwilę odpocząć, nawet zasnąć. Okryto mnie zimnymi ręcznikami. Czułam, że odpływam, że przestaję cokolwiek czuć, po policzkach spływały mi w milczeniu łzy.

- „Chciałabym zasnąć, odpocząć, po czym obudzić się, wstać i zacząć wszystko od nowa” – myślałam. Myśli nie dawały wytchnienia. Na zmianę odpływałam i po kilku sekundach znów otwierałam oczy. Czułam presję i całkowity brak sił. Dwie wykluczające się wzajemnie emocje, które nie pomagają i ciągną w przepaść snu.

-”Nie, nie mogę spać. Muszę wstać. Już ! Natychmiast ! Nie ma ani chwili do stracenia !” – czy ja to mówię, czy tylko o tym myślę? – głos otrzeźwienia zaświtał mi w głowie.

- Zimno mi. – powiedziałam i zdjęłam chłodzące ręczniki z nóg pokrytych gęsią skórką.

Ktoś pomógł mi wstać z siedzenia w aucie. Zachwiały mi się nogi w kolanach.

- Słabo – pomyślałam. Wzięłam kawałek bułki z avocado i popiłam pół litra zimnej coli.

-Idę! – powiedziałam. Z oddali widać Marisę Lizak, która mnie mija. Wcześniej widziałam jak wymiotuje. Też ma problemy. Ona jednak biegnie, no, może truchcze. Ja nadal idę. Może w drodze trochę nabiorę sił. Podejście pod Towney Pass, 16 km non stop w górę. Normalnie byłabym zachwycona. Nie jestem.

Przed wzniesieniem ustalamy, że to ostatnia próba sprawdzenia moich dalszych możliwości walki na dziś. Droga jest kręta i bardzo stroma. Pokonuję kolejne kilometry. Jestem na trasie drugą kobietą. Nie widziałam, by któraś z dziewczyn mnie doszła. To niesamowite. W rywalizacji jest kilka dziewczyn, które ten bieg mają już wcześniej zaliczony oraz kilka czołowych biegaczek 24h z mistrzynią świata włącznie. Z pewnością dysponują większym doświadczeniem.

Na szczycie zjadam puszkę ravioli z pomidorami. Siedząc na brzegu bagażnika, trzymam plastikowy jednorazowy widelec i widzę opuchnięte palce.

– To dlatego luzowałam supełek bransoletki – myślę. Wstaję i czuję jak kręci mi się w głowie.

- Idziemy – mówię bardziej do siebie niż do ekipy. Do Lone Pine jest 40 mil. Jeszcze kawałek.

Team mówi, że nie dam rady. Że to za daleko w pełnym słońcu.

- To po jaką cholerę wspinałam się na tę górę, skoro nie mogę iść dalej – krzyczę chyba bardziej załamana już niż wściekła, choć ten krzyk nie jest głośny. Jest cichy, przybity i mokry od potoku łez. Odwracam się. Idę. Sama. Ktoś z boku pomyślałby, że zachowuję się teraz niczym mała obrażona na cały świat dziewczynka. Ale ani Agnieszka, Ela, Krzysiek czy Jarek nie są z boku, są zaraz tuż tuż, są wsparciem i siłą. To oni są moim przekleństwem, które mnie widzi niczym duch z każdej strony, a jednocześnie są energią, która mnie prowadzi i motywuje. Nie chcę ich zawieźć i nie chcę zarazem, by na mnie patrzyli. Zostawiam ich za plecami. Moja skóra czuje o czym rozmawiają. Aga idzie za mną. I do mnie mówi. Kiedy rano na pustyni między Slovepipe Wells a Panamint Spring odprawiła nade mną swoje czary, a bolący żołądek na oczach fotoreportera nasmarowała olejkiem, dodała mi swych sił. Udało mi się przejść może kilometr. Zachwiałam się i prawie osunęłam bliska omdlenia na kamieniste pobocze. To koniec. Odwodnienie zrobiło swoje i wypłukało ze mnie wszystko czym chciałam potraktować na trasie rywalki.

Decydujemy się zawrócić do Panamint Spring 11 kilometrów, by zgłosić zejście z trasy. Po drodze mijamy Marisę Lisak, po dwóch, może trzech kilometrach Viktorię Brown, następnie trzecią i czwartą dziewczynę w rywalizacji. Nie mogę uwierzyć, że one wszystkie, pomimo moich problemów, były za mną. Marisa Lisak zatrzymała się na dłuższy postój w Panamint Spring. Ja nie, dlatego nie wiedziałam, że prowadzę.

W Panamint Spring kierują mnie do punktu medycznego, gdzie około godziny lekarze walczą by mnie nawodnić. Leżę na łóżku i chcę spać. Rodzi się pomysł, by odpocząć i wrócić na trasę. Po nawodnieniu jednak nie mogę zrobić dwóch-trzech kroków bez podparcia. Jestem wypłukana, niczym wydmuszka pozbawiona energii i sił.

Kiedy w styczniu, w Brazylii dobiegłam pierwsza na metę 100 mil z nogą pulsującą od palących ropnych bąbli zakażeniem erysipelas, też chciałam biec dalej. Wtedy jednak biegłam, noga pulsowała tak, jakby miała własne serce, ale oprócz bólu, miałam siłę, by biec. Teraz nie mogę stać samodzielnie o własnych siłach. Nie dam rady.

Często jest tak, że bardzo długo czegoś pragnąc, planując to i dopinając szczegóły, wydarzy się coś, co realizację tego zamierzenia musi odłożyć na kolejny rok.

Tak budujemy determinację.

Tak miałam z Transvulcanią, z którą wyrównałam rachunki za drugim razem.

Wielu sportowców ma wyjątkowe szczęście osiągając swój sportowy cel za pierwszym podejściem.

Tak, oprócz ciężkiej, tytanicznej pracy, potrzebne jest jeszcze szczęście.

Widocznie w moim przypadku, Badwater każe mi liczyć do trzech zanim pozwoli poczuć satysfakcję i radość wypełnionej misji.

W ten weekend koronny dystans UTMB wygrał Tom Evans, który dwa poprzednie starty w 2023 i 2024 zakończył przedwcześnie DNF.

Kasia Solińska vel Dombrowska również dwa razy z rzędu schodzi pokonana przez problemy.

Ultra jest nieprzewidywalne i czasem, mimo najlepszych przygotowań, wydarzy się coś, co plany i założenia w jednej chwili niweczy, a z naszych oczekiwań na trasie pozostaje opadający kurz, zadeptany po chwili stopami innych. Czy zatem warto się starać ?

Charakter sportowca wykuwa się w porażkach i w pokonywaniu problemów. To tworzy jego siłę, której nie przyniesie mu żadne zwycięstwo.

Zawsze powtarzam, że życie jest biegiem. Droga, którą biegnę jest trudna i wyboista, ale jest moja i daje mi satysfakcję.

Ta droga ma swój cel a Badwater jest jej etapem.

Być może na Badwater 2025 osiągnęłam więcej niż zwycięstwo, bo ono z pewnością kiedyś przyjdzie.

Zobaczyłam inną siebie. Spokojną i waleczną. Zdecydowaną i nieustępliwą. Twardą i zarazem mądrą oraz rozważną.

W takich miejscach dowiaduję się o sobie najwięcej, nabieram dystansu.

Wiem, że to czego doświadczamy, buduje nas. Nie musi wzmacniać.

Ważne, by uczyło i dawało poczucie spełnienia, nawet w chwili porażki.

Czy to jest możliwe? Wiem, że tak.

Nie udało się wygrać? To prawda. Tym razem nie.

Bo nie w udawaniu jest sens, tego co robimy. Tu nie ma przypadkowości. Sens jest w tym, czego doświadczamy.

Dla mnie biegnąc czy idąc, bo czasem droga każe zwolnić i przejść do marszu gdy z ciałem dzieje się coś złego.

Ważne, by doświadczać i mierzyć się. Tylko wtedy możemy czuć się wygranymi.

Ernest Hemingway kiedyś napisał:

„Najtrudniejsza lekcja, której musiałem się nauczyć jako dorosły, to bezwzględna potrzeba iść dalej – bez względu na to, jak bardzo czuję się rozbity w środku.”

To zdanie jest brutalnie prawdziwe i uniwersalne. Życie nie zatrzymuje się, gdy jesteśmy zmęczeni. Nie robi przerwy, gdy nasze serce pęka albo gdy dusza wydaje się krucha jak szkło. Ono płynie dalej – obojętne, nieustępliwe – i oczekuje, że dotrzymamy mu kroku.

Najtrudniejsze? Do najtrudniejszych wyzwań nie da się przygotować bezboleśnie. Jako dzieci słyszymy bajki o odporności z pięknymi zakończeniami – gdzie każdy ból ma sens, a każda burza ustępuje miejsca słońcu. Sport te iluzje odbiera. Pokazuje, że przetrwanie rzadko bywa poetyckie a zwycięstwo nie zawsze musi kończyć się szpalerem rozentuzjazmowanego tłumu kibiców.

A jednak – trwamy. W planach, marzeniach, postanowieniach. I to właśnie jest cichy cud bycia człowiekiem. Potykamy się, upadamy na kolana, pękamy w środku – ale wstajemy. Odkrywamy w sobie siłę, o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Uczymy się pocieszać samych siebie, stajemy się głosem, którego kiedyś szukaliśmy. To daje mi sport. Uczy cierpliwości i pokory.

Czy wiesz, że katedrę w Mediolanie budowano 600 lat ?

  • 1386 – Rozpoczęcie budowy (Gian Galeazzo Visconti)

  • 1402 – Pierwszy architekt główny (Simone da Orsenigo)

  • 1567 – Powstaje główna nawa

  • 1805 – Koronacja Napoleona, przyspieszone prace

  • 1965 – Formalne zakończenie budowy

Kiedy nic nie pomaga, wracam i przyglądam się kamieniarzowi, który wali w skałę sto razy nie robiąc w niej najmniejszej rysy, lecz po sto pierwszym ciosie kamień rozpada się na dwa kawałki. I wiem, że to nie zasługa tego ostatniego uderzenia, lecz wszystkich dokonanych wcześniej” napisał kiedyś Jacob August Riis

 

Ten cytat, jak żaden inny, uczy mnie trwania w drodze, którą kiedyś obrałam i uczy ufania w proces tworzenia. W jego sens. Dlatego postanowiłam jechać do Włoch, stanąć twarzą w twarz, oko w oko z katedrą w Mediolanie i porozmawiać z nią o sile patrzenia na przeciwności losu. Na radości i smutki których na przestrzeni 600 lat była świadkiem. Jeśli się tylko odbędzie, stanę w maju na starcie najdłuższego ultramaratonu w Europie, Mediolan - San Remo 280 km.

Życzę Ci, byś był, była jak ta mediolańska katedra. Pozwól cierpliwie budować swój charakter i swą siłę. Trwać i pracować nad sobą niestrudzenie niczym kamieniarz mozolnie uderzający w kamień.

Sport będzie Ci pomagać. Jest filtrem naszych życiowych zachowań i najlepszą drogą do budowania własnej mnie i własnego Ciebie.

 

Dziękuję Wszystkim Wam za czas, który mi daliście bym mogła napisać te słowa po powrocie z USA. I dziękuję, że nadal ze mną jesteście.

Rozpoczynamy Projekt Route 66. Będzie się działo więcej i więcej.

 

#biegiemprzezżycie #pyzaontheroute

Zobacz również

#9. Tym razem bez tytułu.
#8. Jak zmienić swoje życie, zmieniając je w 1% i jak brać z życia garściami, czyli Amy Wi...
#12. Nie wszystkie gadżety biegają, orzeł i wrona oraz cała nadzieja w Natalie.

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...