#13. Porażka jako brama do zwycięstwa — podróż bohatera naszych czasów

Obrazek posta

Porażka jako brama do zwycięstwa — podróż bohatera naszych czasów

„Jaskinia, do której wejścia się boisz, kryje skarb, którego szukasz.”
Joseph Campbell

Czy współcześni sportowcy są mitycznymi gladiatorami walczącymi z dawnymi smokami ?

Znajdując w literaturze i filmie bohaterów, z którymi mogą identyfikować się sportowcy amatorzy, dostrzegam zależność, którą chcę się z Wami podzielić.

O bohaterach, którzy nie wygrywają od razu

Bohaterowie naszych czasów — ci z kart powieści i ci z życia — łączą się w jednym punkcie: w momencie upadku.
Wszyscy przechodzą przez mrok, zanim znajdą światło.
Ich siłą nie jest doskonałość, lecz determinacja, by podnieść się mimo ran.

To oni przypominają nam, że porażka bywa początkiem zwycięstwa, a cierpienie — katalizatorem sensu.

W „Starym człowieku i morzu” Hemingway tworzy mit o samotnym rybaku, który walczy z oceanem. Santiago przegrywa walkę z naturą, ale odzyskuje coś większego — poczucie własnej niezłomności.
Nie wraca jako zwycięzca z połowu, lecz jako człowiek, który wie, że warto było walczyć, nawet jeśli morze odebrało mu wszystko.

U Victora Hugo bohater „Nędzników” nie zwycięża świata, lecz samego siebie. Jean Valjean wyrusza w podróż od potępienia ku miłości. Jego wewnętrzna walka to odkupienie przez działanie.
Prawdziwa przemiana nie potrzebuje fanfar — wystarczy, że człowiek nauczy się być dobrym mimo przeszłości.

Frodo Baggins z „Władcy Pierścieni” nie jest klasycznym zwycięzcą. Ulega mocy pierścienia, lecz jego poświęcenie umożliwia tryumf dobra. Wraca zmieniony, zraniony, wyciszony.
To symbol bohatera, który oddaje świat, by ocalić sens.

Jay Gatsby, bohater słynnej powieści Fitzgeralda ginie, zanim zrealizuje swoje pragnienie.
Ale jego marzenie, choć niemożliwe, jest metaforą ludzkiego ducha, który nigdy nie przestaje sięgać dalej.
Gatsby nie jest przegranym. Jest symbolem nieugaszonej tęsknoty za czymś większym niż życie.

Tyle przykładów z literatury. Jest ich wielu.

Teraz sportowcy.

Diana Nyad — to ocean przemiany

O Dianie już pisałam, więc teraz krótko.

Miała 64 lata, gdy zanurzyła się w wodach między Kubą a Florydą.
To dystans ponad 170 kilometrów.
Wcześniej próbowała cztery razy — każda próba kończyła się porażką: meduzy, prądy, hipotermia.
Ale 2 września 2013 roku udało jej się dopłynąć.
Po 53 godzinach w wodzie, wychodząc na brzeg, powiedziała trzy zdania, które przeszły do historii:

„Nigdy nie jest za późno, by śnić wielkie sny.
Nigdy nie wolno się poddawać.
A wyglądać można tak sobie.”

Nyad pokazała, że granice wieku są tylko liniami w głowie.
Jej bieg to mit o wolności w czystej postaci — o człowieku, który nie zgodził się na słowo „za późno”.
To wolność osobista, ale też inspiracja dla świata: przypomnienie, że każdy z nas może przepłynąć swoją metaforyczną cieśninę, walczyć o siebie, o wszystko co dla nas ważne niezależnie od wieku.

Terry Fox — bieg, który nie musiał się skończyć

Terry Fox, jak epicki rozdział „Podróży Bohatera” Campbella, przeniesiony w realny świat asfaltu, bólu i wiary.

To moja inspiracja i motywacja najwyższej próby.

Terry Fox miał zaledwie osiemnaście lat, kiedy świat zawalił mu się pod nogami — dosłownie.
Zdiagnozowano u niego kostniakomięsaka – agresywną formę raka kości. Lekarze amputowali jego prawą nogę kilka centymetrów nad kolanem.
W 1977 roku, w szpitalu pełnym dzieci chorych na raka, zobaczył coś, co stało się jego wezwaniem do przygody: cierpienie niewinne, nieme, zbyt częste, niemożliwe do udźwignięcia.

Tam narodził się pomysł: jeśli nie mogę ocalić siebie, spróbuję ocalić innych.
Chciał zebrać jeden dolar od każdego Kanadyjczyka – 24 miliony w tamtym czasie – na badania nad rakiem.
Jego bronią nie był miecz, lecz proteza i niezłomna wola.

12 kwietnia 1980 roku Terry zanurzył protezę w zimnych wodach Atlantyku, w St. John’s w Nowej Fundlandii.
To był jego symboliczny start podróży bohatera: początek Marathon of HopeMaratonu Nadziei.
Miał przebiec całą Kanadę – 5373 kilometry, od oceanu do oceanu.
Dziennie pokonywał około 42 kilometry, czyli pełny maraton. Każdego dnia, z drewnianą nogą, która obijała się o asfalt w rytmie bólu.

Nie towarzyszył mu tłum ani kamery. Początkowo był tylko on, jego przyjaciel w furgonetce i pustka kanadyjskich dróg.
Ale z każdym dniem coraz więcej ludzi zaczynało rozumieć, że ten młody człowiek biegnie nie dla siebie.

Warunki kanadyjskie do biegu były ekstremalne: wiatr, zimno, deszcz, a potem skwar prerii.
Jego proteza często ocierała do krwi, rany zakażały się, ból był stały.
A mimo to mówił:

„Wolę czuć ból biegnąc, niż czuć ból w szpitalnym łóżku.”

Przebiegał przez miasta i wioski, zatrzymując się, by uścisnąć dłonie ludzi, którzy płakali z wdzięczności.
Dzieci chore na raka przysyłały mu listy, w których pisały, że jeśli on może biec na jednej nodze, one też mogą walczyć.

Po czterech miesiącach i ponad 5300 kilometrach Terry dotarł do Thunder Bay, Ontario.
Miał już przebiec dwie trzecie Kanady.
Tam, na drodze, jego ciało odmówiło posłuszeństwa.
Rak powrócił — tym razem do płuc. Lekarze nie pozwolili, by kontynuował wyzwanie.

W dniu, w którym musiał przerwać bieg, powiedział:

„Zatrzymałem się, ale Maraton Nadziei nie może się skończyć.”

To był jego moment ciemnej nocy duszy — moment, w którym bohater wie, że nie dokończy swojej misji, ale rozumie, że jego misja jest większa niż on sam.

Terry Fox zmarł 28 czerwca 1981 roku, mając zaledwie 22 lata.
W dniu jego śmierci cały kraj zatrzymał się. Flagi na budynkach rządowych opuszczono do połowy masztu.
Premier Kanady powiedział, że Terry Fox zjednoczył naród w sposób, w jaki nie udało się to żadnemu politykowi.

Ale historia się nie skończyła.
Już w 1981 roku odbył się pierwszy coroczny bieg Terry’ego Foxa. Dziś uczestniczą w nim miliony ludzi w ponad 60 krajach.
Zebrano ponad 850 milionów dolarów na badania nad rakiem.
To już nie maraton jednego człowieka — to bieg całej ludzkości w stronę nadziei.

Campbell mówił, że bohater wraca z eliksirem, który uzdrawia świat.
Terry Fox przyniósł eliksir najczystszy z możliwych: wiarę, że nawet śmiertelność może mieć sens, jeśli zamieni się ją w dar dla innych.

Nie pokonał raka.
Nie dotarł do oceanu.
Ale przebiegł granicę, której nie widać na mapie — granicę między ludzką słabością a duchową nieśmiertelnością.

Jego słowa obiegły świat: „Kiedy zrezygnujesz z jednej rzeczy, przestajesz wierzyć w drugą. A ja nie mogę przestać wierzyć.”

Simone Biles — odwaga, by się zatrzymać

Simone Biles weszła na scenę światowej gimnastyki jak objawienie.
Z niezwykłą siłą i gracją zrewolucjonizowała sport, ustanawiając ruchy tak trudne, że nazwano je jej imieniem — the Biles i the Biles II.
Jej ciało było jak instrument perfekcji, ale prawdziwa siła tkwiła w czymś innym — w jej wewnętrznym napędzie.

Była niczym bohaterka, która wyrusza w drogę nie po chwałę, lecz po spełnienie własnego potencjału.

Droga na szczyt to jednak nie bajka.
Simone dorastała w rodzinie zastępczej, a jej młodość była naznaczona brakiem stabilności i samotnością.
Z czasem, gdy stała się globalną ikoną, przyszło nowe zagrożenie: niemożliwy ciężar oczekiwań.
Była nie tylko najlepsza — była symbolem całej generacji sportowców, którzy nie mogą się potknąć.

A jednak to nie porażka na macie, ale presja perfekcji stała się jej największym przeciwnikiem.

Ciemna noc duszy — Tokio 2021

Podczas igrzysk olimpijskich w Tokio świat wstrzymał oddech.
Simone Biles, pewna kandydatka do złota, nagle wycofała się z rywalizacji, tłumacząc, że doświadcza twisties — stanu dezorientacji, w którym ciało i umysł przestają współpracować.
Dla niewtajemniczonych to była sensacja.
Dla niej — walka o przetrwanie.

Jej słowa poruszyły miliony:

„Muszę zadbać o siebie. Nie jestem tylko gimnastyczką, jestem człowiekiem.”

To był jej moment katharsis — nie triumfu nad rywalkami, lecz nad iluzją, że siła oznacza brak słabości.

Simone wróciła. Ale już nie ta sama.
Zaczęła mówić o zdrowiu psychicznym, o traumie, o tym, jak cisza po występie może być trudniejsza niż upadek.
Stała się rzeczniczką pokolenia, które nie chce już udawać niezniszczalności.

W 2023 roku wróciła do rywalizacji — silniejsza, spokojniejsza, w pełni świadoma siebie.
Nie po to, by coś komuś udowodnić, lecz by pokazać, że powrót po kryzysie jest największym zwycięstwem bohatera.

Simone Biles przyniosła światu coś cenniejszego niż medal: nową definicję odwagi.
W kulturze, która gloryfikuje sukces, ona przypomniała, że ludzkość zaczyna się tam, gdzie pozwalamy sobie być nieidealni.

Jej „eliksir” to świadomość, że:

  • zdrowie psychiczne jest częścią siły,

  • empatia jest formą odwagi,

  • a przerwa nie oznacza końca drogi.

„Czasem największy skok, jaki możesz wykonać, to zejść z areny i posłuchać siebie.”

Nie przyniosła światu piątego złota, ale prawdę o tym, że nawet bogowie potrafią płakać — i właśnie wtedy stają się ludźmi.

Mogłabym wymieniać dalej: Nelson Mandela, Muhamad Ali,Malala Yousafzai, Killian Jornet lub Janusz Korczak lub Viktor Frankl, który odnalazł sens nawet jako więzień w Auschwitz.
Po wojnie napisał książkę „Człowiek w poszukiwaniu sensu”, która zmieniła pokolenia.
Frankl uczy, że nawet w cierpieniu człowiek zachowuje wolność wyboru postawy — a więc ostatni bastion człowieczeństwa.

Wszyscy ci bohaterowie — od Santiago po Mandellę, od Froda po Malalę — uczą nas jednej rzeczy:
że porażka nie jest końcem opowieści, lecz jej najważniejszym rozdziałem.

To właśnie w upadku, w ciemności, w zwątpieniu, zaczyna się prawdziwa przemiana.
Bo jak pisał Campbell:

„Gdzie upadasz, tam leży twój skarb.”

Jaka w tym wszystkim nauka ?

Moją metaforą drogi stało się Badwater.

Upał, zmęczenie, ból, odwodnienie lub wcześniejsza kontuzja są jak codzienność życia, zmaganie się z problemami. Nie poddaję się. Chcę wrócić i chcę zamknąć etap, uciąć głowę ziejącego ogniem smoka, może narodzić się jak Fenix z popiołów, by przekonać się, że to klątwa, która ma cel ?

Kiedy biegłam, każdy mój krok mówił: „nie chodzi o wynik, lecz o sens”. Może będę mogła kiedyś napisać o nowoczesnej formie mitu o bohaterce, która odkrywa siebie, przekraczając granice swojego ciała ? Może erysipelas w brazylijskiej dżungli był tego pierwszym rozdziałem ?

Być może przygotowuje mnie do Route 66 bądź czegoś większego, trudniejszego, czegoś przede mną, czego jeszcze nie znam ?

Dla nas wszystkich ?

Nie wolno się poddać.

Czasami przychodzi zły moment, dołek, kontuzja, słabsze wyniki.

To wszystko jest po coś. Ma nas przygotować do czegoś, co dopiero przed nami.

Ma dać nam siłę, mityczny eliksir z którym wraca bohater z dalekiej podróży.

Dlatego tak często dziwię się tym, którzy rezygnują z błahych powodów:

- brakiem życiówki w krótkim czasie

- słomianym zapałem

- urazem, który trzeba wyleczyć w kilka zaledwie tygodni.

Nie każdy musi wygrać bieg, pokonać ocean, czy wspiąć się na szczyt.
Wystarczy, że nie przestanie próbować — że odważy się wstać po raz kolejny.
Bo tylko ten, kto zaznał porażki, potrafi naprawdę zrozumieć smak zwycięstwa.

Czego sobie i Wam życzę.

 

#biegiemprzezżycie #ELPyza

Zobacz również

#12. Nie wszystkie gadżety biegają, orzeł i wrona oraz cała nadzieja w Natalie.
#11. Bądź cierpliwy jak mediolańska katedra.
#10. Perspektywa, bieg ulicą Piotrkowską i William Goodge

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...