WIDEOESEJ: Zadbajmy o to, by świat pozostał dziwny | Fredric Jameson, Planetary, hopepunk
Oto kilka rzeczy, które możecie zobaczyć na kartach komiksu Planetary:
- główny bohater serii, Elijah Snow, siedzi w restauracji pośrodku pustyni i pije tam kawę być może doprawioną psim moczem
- poznajemy człowieka, który rozmawia z maszynami za pomocą pałeczek perkusyjnych
- dowiadujemy się, że rzeczywistość jest strukturą złożoną ze stu dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy ośmiuset trzydziestu trzech wymiarów skomponowaną w kształt przypominający płatek śniegu
- spotykamy osobę, która nie spała od pięćdziesięciu czterech lat
- odkrywamy, że w latach czterdziestych istniało tajne stowarzyszenie genialnych i wpływowych bohaterów, którzy stworzyli kwantowy superkomputer zdolny do penetrowania wszechświatów równoległych
- mamy okazję podziwiać szczątki czegoś, co nosi nazwę „Kruczy bóg Vulcanii” i wygląda jak jakiś lovecraftowski potwór
- opowiedziana nam zostaje historia inwazji przerażających istot z odległego świata, które to istoty wyglądają jak członkowie Ligi Sprawiedliwości.
I tak, wszystkie te rewelacje pojawiają się na kartach komiksowej serii Planetary… w pierwszym numerze. Który w porównaniu z całą resztą tej dwudziestosiedmiozeszytowej serii jest stosunkowo ubogi w wydarzenia i rewelacje. Technicznie rzecz biorąc Planetary to komiks superbohaterski, ale nazwanie Planetary komiksem superbohaterskim to trochę jak nazwanie Disco Elysium grą detektywistyczną – technicznie rzecz biorąc jest to prawda, ale jest to prawda, która w żadnym razie nie wyczerpuje tematu i która w swoim uproszczeniu niemal zakłamuje samo sedno tego dzieła.
Z Disco Elysium Planetary łączy jednak znacznie więcej. Oba te dzieła są moimi ulubionymi przedstawicielami swoich gatunków, oba są znacznie bardziej błyskotliwe niż może się to wydawać na pierwszy, drugi, trzeci czy nawet czwarty rzut oka, oba są metakomentarzami historii swoich mediów, oba są też bardzo idealistyczne, choć na drastycznie różne sposoby.
*
Po kolei jednak. W latach dziewięćdziesiątych grupka bardzo ambitnych, bardzo buntowniczych artystów komiksowych pokazała środkowy palec dwóm największym amerykańskim komiksowym wydawcom – Marvelowi i DC Comics – po czym założyła własną, niezależną oficynę wydawniczą. Widzicie, twórcy komiksowi w USA, nawet ci pracujący przy stosunkowo popularnych tytułach, takich jak Batman, Superman czy Strażnicy Galaktyki, na ogół nie zarabiają zbyt wiele. Natura pracy przy licencjonowanych treściach, takich jak te, które przed chwilą wymieniłem, sprawia bowiem, że twórcy na ogół nie otrzymują żadnych tantiem za wymyślone przez siebie postacie ani napisane przez siebie komiksy. Wszystko to należy do wydawnictw, które później udzielają licencji na takie rzeczy jak gry komputerowe, filmy, seriale czy… eee… tostery… ale sami twórcy po zrealizowaniu swojego zlecenia tracą wszelkie prawa do wszystkiego, co stworzyli w międzyczasie.
W latach dziewięćdziesiątych, gdy komiksy superbohaterskie cieszyły się bezprecedensową popularnością, artyści komiksowi, którzy traktowani byli przez swoich fanów niemal jak gwiazdy rocka, powiedzieli „dosyć”, postanowili trzasnąć drzwiami i spróbować urządzić to inaczej. Stworzyć własne, nowe wydawnictwo z własnymi, nowymi komiksami, które podważy dotychczasowe status quo i da nowym, młodym twórcom przestrzeń do publikacji swoich rzeczy bez lęku, że po zakończeniu tej publikacji stracą oni wszystkie prawa do swoich dzieł.
Image Comics, tak bowiem nazywało się to nowe wydawnictwo, znane jest dziś z publikacji takich serii jak Spawn, Żywe Trupy czy Invincible i jego misja zakończyła się… cóż, częściowym sukcesem. Oficyna nadal istnieje i odpowiedzialna jest za publikację wielu naprawdę dobrych i kulturowo znaczących tytułów…
…na marginesie, musicie koniecznie zacząć czytać wydawane przez Image Comics „Feral”, komiks opowiada o grupce domowych kotów zagubionych w lesie w czasie epidemii wścieklizny a całość napisana jest w stylu historii o apokalipsie zombie, to jest dosłownie jedna z najlepszych rzeczy, jakie czytałem od lat…
…ale też Image Comics nie zmienił w znaczącym stopniu tego, w jaki sposób traktowani są twórcy historii, które potem adaptowane są na hollywoodzkie superprodukcje zarabiające setki milionów dolarów. Być może słyszeliście o incydencie, w którym twórcy komiksu „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” nie zostali wpuszczeni na oficjalne przyjęcie z okazji premiery filmu będącego adaptacją ich komiksu i pomogła dopiero interwencja wcielającego się w tytułową rolę Sebastiana Stana.
Wróćmy jednak do meritum. Początkowo Image Comics miało kilka linii wydawniczych zarządzanych przez poszczególnych ojców-założycieli wydawnictwa. Tym, które interesuje nas dzisiaj jest Wildstorm, odłam Image Comics, który próbował stworzyć własne, mniej więcej konwencjonalne superbohaterskie uniwersum wypełnione własnymi mniej więcej konwencjonalnym bohaterami. Mniej więcej – bo całość była bardzo dekonstrukcyjnym ujęciem tematu, nieco w stylu Strażników Alana Moore’a. Który zresztą też przez jakiś czas współpracował z Image Comics w latach dziewięćdziesiątych. W uniwersum tym funkcjonowały takie drużyny superbohaterów jaki WildC.A.T.S., Stormwatch, Authority i kilka innych, o których nigdy nie słyszeliście i najprawdopodobniej nigdy nie usłyszycie, bo większość rzeczy drukowanych przez Wildstorm nie była jakoś specjalnie dobra i szybko popadła w zapomnienie.
Jednym z niewielu wyjątków jest Planetary, którego akcja nominalnie rozgrywa się w tym współdzielonym uniwersum, ale jakiekolwiek odniesienia do tego uniwersum są niemal nieistniejące a z czasem seria ta stała się czymś zupełnie indywidualnym. Z wyjątkiem dwóch albo trzech drobnych i niemających absolutnie żadnego wpływu na fabułę nawiązań, Planetary całkowicie samodzielną opowieścią, niewymagającą znajomości jakiegokolwiek innego tytułu.
A przynajmniej – nie w tym tradycyjnym sensie. Widzicie, o ile Planetary nie wymaga odrabiania pracy domowej tak, jak czasami wymagają jej nowe komiksy albo filmu superbohaterskie – gdy musimy obejrzeć cztery inne filmy i dwa seriale, by połapać się o co w ogóle chodzi – o tyle czytelnicy zorientowani w historii kultury popularnej oraz tego, w jaki sposób kultura popularna jest odpowiedzią na czasy, w których istnieje, będą bawić się przy lekturze tego komiksu o wiele lepiej.
*
Wiem, że brzmi to nieco pokrętnie, pozwólcie zatem, że wytłumaczę. Wróćmy raz jeszcze do pierwszego numeru Planetary. Fabuła komiksu opowiada o tytułowej organizacji składającej się z grupki obdarowanych nadprzyrodzonymi mocami ludzi finansowanych przez tajemniczego sponsora opisywanego jako „Czwarta osoba”. Akcja rozpoczyna się w momencie, gdy do Planetary zwerbowany zostaje Elijah Snow, starszy mężczyzna posiadający moc obniżania temperatury wokół siebie oraz… dość niejasną i zaskakująco zasobną w wydarzenia przeszłość. Dotychczasowy trzeci członek drużyny zaginął w początkowo nieujawnionych okolicznościach, Planetary potrzebuje więc zastępstwa.
Pierwszą misją, w której uczestniczy Elijah jest zbadanie ruin tajemniczego podziemnego kompleksu ukrytego w masywie górskim na północy USA. Okazuje się, że w latach czterdziestych mieściła się tam baza tajnej organizacji poszukiwaczy przygód, w której działali genialni naukowcy, zamaskowani mściciele, angielski arystokrata wychowany przez małpy w czarnej Afryce oraz kilka innych postaci inspirowanych pulpowymi powieściami i opowiadaniami z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Drużyna ta próbowała użyć wynalezionego przez jednego z jej członków komputera kwantowego w celu zakończenia drugiej wojny światowej oraz zaprojektowania idealnej wersji naszej rzeczywistości.
Niestety ich ambicje okazały się zbyt wygórowane, ich wiedza i umiejętności – zbyt przeszacowane a ich założenia – dramatycznie błędne, ponieważ opierające się na merytokratycznym sposobie myślenia charakterystycznym dla ludzi ich epoki. Przedsięwzięcie to wymknęło im się spod kontroli. Okazało się, że ich działania miały skutek uboczny w postaci powstania zupełnie nowych, alternatywnych uniwersów, światów-jętek które powstawały jako teoretyczne modele mające na celu znalezienie obiektywnie najlepszej wersji rzeczywistości, po czym wdrożenie tej wersji do naszego świata.
Jeden z tych wszechświatów przetrwał. Jego mieszkańcy – których wygląd narzuca silne skojarzenia z superbohaterami z amerykańskich komiksów wydawnictwa DC – zorientowali się, co się dzieje i w desperackiej próbie ocalenia swojego świata przedarli się do naszej rzeczywistości i wdali się w walkę z twórcami komputera kwantowego. Którzy nie uszli z tej walki z życiem. Z wyjątkiem jednego ocalałego bohatera, wszyscy zginęli.
Zatrzymajmy się tu na moment i porozmawiajmy o czymś innym. A mówiąc „o czymś innym” mam na myśli „o tym samym, tylko z innej perspektywy.” W naszym, pozakomiksowym świecie, pierwsze dekady dwudziestego wieku, przynajmniej w USA, były dekadami pulpowych postaci, takich jak Tarzan, John Carter, Flash Gordon, Phantom i Fu Manchu, by wymienić tylko tych najsłynniejszych. Te przygodowe, fantasmagoryczne powieści drukowane na niskiej jakości papierze w czasach amerykańskiego Wielkiego Kryzysu są fundamentem, na którym narodziło się wiele współczesnych gatunków i form konwencyjnych kultury masowej.
W tym, oczywiście, komiks superbohaterski w tym sensie, w jakim rozumiemy go dzisiaj. Przełomem były lata czterdzieste, lata Drugiej Wojny Światowej, w której posągowi indywidualiści kierujący się prostymi, czarno-białymi kodeksami moralnymi przestali zaspokajać oczekiwania odbiorców, którzy zafascynowani byli wówczas nowym rodzajem bohaterów – zamaskowanych mścicieli w stylu Batmana, idealistów rodzaju Supermana czy patriotów pokroju Kapitana Ameryki. Klasyczni pulpowi bohaterowie zaczęli tracić popularność, drukowane na szarym papierze powieści i magazyny pulpowe były wypierane z kiosków przez znacznie popularniejsze, atrakcyjniejsze kolorowe zeszyty. Można wręcz powiedzieć, że zostali zabici przez superbohaterów – tych samych superbohaterów, którzy powstali niejako za ich sprawą.
Rozumiecie już do czego zmierzam, prawda? Fabuła pierwszego rozdziału Planetary bierze na warsztat pewien kulturowy proces – w tym przypadku utratę popularności pulpowej literatury na rzecz komiksu superbohaterskiego – i zmienia ten kulturowy proces w opowieść. Opowieść bardzo samoświadomą, błyskotliwą oraz pełną nawiązań i niuansów, o których mógłbym opowiadać tu bez końca. I to jest właśnie Planetary. Prawie każdy kolejny rozdział tego komiksu opiera się na podobnym schemacie – wzięcia na warsztat jakiegoś kulturowego fenomenu i transformacji tego fenomenu w metatekstualną opowieść.
W drugim numerze komiksu twórcy robią to samo z japońskim kinem o wielkich monstrach pokroju Godzilli, Mothry i Gamery. W naszym świecie ten gatunek filmowy był wyrazem traumy po przegranej przez Japonię Drugiej Wojnie Światowej i, szczególnie, ataku atomowym na Hiroszimę i Nagasaki. Z czasem ta kulturowa trauma zaczęła się rozmywać, filmy o wielkich monstrach zaczęły odchodzić w zapomnienie albo stały się niszową rozrywką dla koneserów będących w stanie przełknąć umowne efekty specjalne i niepoważne fabuły. Twórcy Planetary zrobili z tego historię niezrównoważonego psychicznie nacjonalistycznego pisarza, który odwiedził wraz ze swoimi wyznawcami wymazaną z map wyspę, na której odnalazł gnijące szczątki kaiju symbolizujące imperialistyczne aspiracje Japonii, które wzmiankowany pisarz chce przywrócić.
W siódmym numerze uczestniczymy wraz z naszymi bohaterami w pogrzebie brytyjskiego superbohatera i dowiadujemy się, w jaki sposób całe pokolenie podstarzałych, i dziś już nieco tandetnie wyglądających angielskich superbohaterów zostało straumatyzowane erą agresywnego neoliberalizmu Margaret Thatcher… dokładnie tak, jak w naszym świecie brytyjscy scenarzyści komiksowi pokroju Granta Morrisona, Alana Moore’a i Neila Gaimana, odpowiedzialni są za tak zwaną brytyjską falę, podbili amerykański rynek superbohaterski i wnieśli do niego swoją unikalną wrażliwość, dynamikę i, cóż, traumy dorastania w epoce tatcheryzmu.
W ósmym numerze odwiedzamy opuszczony amerykański kompleks więzienny, w którym w czasach Czerwonej Gorączki rząd USA przeprowadzał eksperymenty na osadzonych. Osobach oskarżonych o szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego, ale też takich, które z tych albo innych powodów zawadzały komuś bogatemu i wpływowemu. Rezultatem tych eksperymentów były groteskowe, cierpiące monstra, zdeformowani ludzie, błagające o śmierć wybryki natury. Ta historia również stanowi komentarz na temat tego, w jaki sposób klasyczne monster movies ze złotej ery Hollywood stanowiły odzwierciedlenie ówczesnych lęków i paranoi amerykańskiego społeczeństwa.
W trzynastym numerze przenosimy się do czasów młodości Elijaha Snowa, gdy poznał on kilkoro stojących już nad grobem ikon wiktoriańskiej literatury, takich jak Sherlock Holmes czy hrabia Dracula. Nawiasem mówiąc młody Elijah zrobił Draculi to… i jeśli nie uśmiechnęliście się na ten widok to zapewne jesteście osobami znacznie dojrzalszymi emocjonalnie niż ja, ale też jesteście osobami, z którymi nie chciałbym się kolegować. Sam komiks symbolizuje jednak dziedzictwo tych wczesnych rozrywkowych historii, które do dziś stanowią inspirację dla współczesnej kultury masowej.
Mógłbym wymieniać tak jeszcze długo, ale myślę, że rozumiecie już, na czym polega unikalność Planetary. Stali widzowie doskonale wiedzą, że fascynuje mnie to, w jaki sposób trendy kulturowe i formy narracyjne stanowią analizę i odzwierciedlenie rzeczywistości, w której powstały. Jak współczesna fascynacja przestrzeniami liminalnymi jest odzwierciedleniem niepewności czasów, w których przyszło nam egzystować. Jak cyberpunk lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych stanowił wyraz lęków przed korporacjami zawłaszczającymi kolejne obszary naszego życia oraz lęk przed kulturową i technologiczną dominacją krajów azjatyckich, głównie Japonii. Planetary jest antologią takich właśnie komentarzy, ubranych w błyskotliwe, fantastycznie napisane opowieści.
Czuję się niemal winny, przytaczając fabuły poszczególnych rozdziałów tego komiksu w tak skrótowy sposób, ponieważ dosłownie każda z nich sama w sobie jest tematem na długi i rozbudowany wideoesej. Co jednak najciekawsze, wszystko to jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej, bo Planetary to coś znacznie więcej niż antologia fabularyzowanych esejów przeznaczonych dla osób z dyplomem magisterskim z kulturoznawstwa. Wszystkie te fabuły łączą się bowiem w znacznie ciekawszą, znacznie bardziej skomplikowaną opowieść.
Widzicie, komiks jest bowiem czymś więcej niż luźną antologią tematyczną. Posiada on fantastycznie poprowadzony wątek przewodni. Nasi bohaterowie nie są superherosami w tradycyjnym sensie, nie zajmują się zareagowaniem na bieżące wydarzenia. Są, jak określają samych siebie, archeologami. Odnajdują stare, tajemnicze i dawno zakończone kryzysy, fenomeny, eksperymenty, zbrodnie. Badają je, starają się dojść do prawdy i, o ile to możliwe, oddać jej sprawiedliwość. Czasami pomóc dzieciom albo wnukom ofiar, poprzez dostarczenie im informacji, które pomogą im zrozumieć, co właściwie zaszło i się z tym pogodzić, czasami po prostu doświadczyć tajemnicy, którą ktoś chciał ukryć.
Jak się z czasem okazuje, nasi bohaterowie mają wrogów. Może nie tyle wrogów, co kogoś, kto ma skrajnie sprzeczne interesy i plany, kto nie tylko nie chce odkrywać tego, co ukryte, ale chce ukryć jak najwięcej.
*
Porozmawiajmy o paradoksie Reeda Richardsa.
Reed Richards, znany również jako Mr. Fantastic, to przywódca popularnej superbohaterskiej drużyny, Fantastycznej Czwórki, która ostatnimi czasy doczekała się w końcu przyzwoitej hollywoodzkiej adaptacji. Do, nomen omen, czterech razy sztuka. Nominalnie supermocą Richardsa jest rozciąganie swojego ciała, ale w praktyce o wiele bardziej imponującą właściwością tego bohatera jest jego naukowy geniusz, który umożliwia mu tworzenie przełomowych technologii, od teleportacji, poprzez błyskawiczne podróże międzygwiezdne aż po nowe metody pozyskiwania energii.
Prędzej czy później musi więc pojawić się pytanie. Skoro komiksowe uniwersum Marvela ma na pokładzie tak wybitnego geniusza zdolnego do przekraczania granic wiedzy naukowej oraz tworzenia wynalazków o takim potencjale… to czemu nadal wygląda dokładnie tak, jak świat, który widzimy za oknem, z tymi samymi problemami, ograniczeniami i poziomem technologiczno-społecznym? Czemu Reed Richards, Tony Stark i cała reszta superbohaterów-naukowców, których w Marvelu jest dosłownie zatrzęsienie, nie wykorzysta swojego intelektu, by stworzyć na naszej planecie Utopię? Albo przynajmniej świat wyglądający w jakimś stopniu lepiej niż ten, w którym czytamy komiksy o ich przygodach i w którym oglądamy hollywoodzkie superprodukcje inspirowane tymi komiksami?
Istnieją dwie wersje odpowiedzi na to pytanie – doylowska, czyli udzielona z perspektywy autora istniejącego poza tekstem i watstoniańska, czyli udzielona z perspektywy postaci istniejącej w tekście. Odpowiedź doylowska jest dość oczywista. Utrzymanie świata przedstawionego w komiksach na poziomie możliwie zbliżonym do naszego upraszcza bardzo wiele rzeczy. Czytelnikom łatwiej jest utożsamiać się z sytuacją w komiksowym świecie, ponieważ ma on bardzo wiele punktów stycznych z doświadczaną przez nich rzeczywistością. Scenarzystom o wiele łatwiej jest tworzyć historie, opierając się na znajomych, intuicyjnie rozpoznawalnych schematach oraz motywach. I jasne, to nie ma zbyt wiele sensu, że uniwersum, w którym istnieją bogowie, superbohaterowie, potężni czarnoksiężnicy i kosmiczne cywilizacje, które już co najmniej kilkanaście razy próbowały podbić naszą planetę, technologia, kultura i społeczeństwo są niemal nieodróżnialne od naszych, ale – cóż – to zawsze było elementem konwencji superbohaterskiej. Niezwykłe rzeczy w zwyczajnym świecie. Kupujemy to w ramach zawieszenia niewiary w celu cieszenia się określonym typem historii.
Odpowiedź watsoniańska – czyli istniejące w świecie przedstawionym uzasadnienie tego paradoksu – jest nieco bardziej frapująca. Bo na przestrzeni lat scenarzyści komiksowi nie tylko starali się odpowiedzieć na to pytanie, ale czasami wykorzystywali je jako pretekst do opowiedzenia jakiejś historii. A ponieważ konkluzja tych opowieści musiała pozostać taka sama – status quo musi pozostać takie, jakim było zawsze – każda z tych opowieści pokazywała, że rozpowszechnienie rewolucyjnej, nieistniejącej w naszym świecie technologii skończy się jakąś katastrofą. Może ta technologia będzie miała jakieś nieprzewidziane skutki uboczne. Może ludzkość zacznie jej nadużywać w sposób, który skończy się nieszczęściem na bezprecedensową skalę. Może używanie tej technologii będzie wiązało się z ukrytymi kosztami, które okażą się oczywiste dopiero po pewnym czasie.
Moim ulubionym komiksem eksplorującym ten motyw jest Squadron Supreme, dwunastoczęściowa seria z lat osiemdziesiątych opowiadająca o grupce superbohaterów, którzy przejęli władzę w swojej wersji rzeczywistości i dali sobie rok na zrewolucjonizowanie ludzkiej cywilizacji, by wynieść ją na nowy poziom technologiczny i społeczny. Co – nie zdradzając zbyt wiele – skończyło się raczej katastrofalnie. Tego typu historie z oczywistych powodów albo toczą się w jakichś alternatywnych uniwersach albo kończą się swoistym restartem, który w jakiś sposób odwraca całą tę opowieść i przywraca domyślne status quo.
Co z kolei ciągnie za sobą sznur pewnych interesujących implikacji. Po pierwsze, tego typu historie mimowolnie sugerują, że radykalna, rewolucyjna zmiana jest czymś, co z reguły kończy się bardzo źle. Że marzenia o świecie innym niż ten, który widzimy za oknem są niebezpieczne, ponieważ próba urzeczywistnienia tych marzeń prędzej czy później doprowadzi do jakiegoś kataklizmu. Po drugie, tego typu historie sugerują, że w kwestii tego czy powszechnie rozumiana ludzkość dojrzała do obchodzenia się z tym czy innym cudem technologii decyzje powinni podejmować nie demokratycznie wybrani przedstawiciele tejże ludzkości, ale niezależne jednostki – elity – które akurat mają nad tą technologią kontrolę.
Planetary bierze te implikacje na warsztat i czyni je osią tematyczną. Komiks wydawany był niezależnie od wydawnictwa Marvel, więc jego scenarzysta nie mógł użyć postaci Fantastycznej Czwórki – w komiksie pojawia się więc jej alternatywna, ale wciąż rozpoznawalna wersja, zwana po prostu Czwórką. Przywódcą Czwórki – odpowiednikiem Reeda Richardsa – jest Randall Dowling, geniusz o niejasnej przeszłości, najprawdopodobniej nazistowski naukowiec, który po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej został zwerbowany przez amerykański rząd do pracy przy tajnym programie lotów kosmicznych. Dowling wykorzystał tę sytuację, by wejść w kontakt z kosmicznym fenomenem, który dał jemu oraz trojgu innych, współpracujących z nim członków załogi, nadprzyrodzone umiejętności. Tak samo jednak jak członkowie Planetary nie do końca są typowymi superbohaterami, Czwórka również nie wpisuje się gładko w archetyp superzłoczyńców. Nie zrozumcie mnie jednak źle, intencje Dowlinga i jego organizacji zdecydowanie mają złowieszcze motywy i cele. Sęk w tym, że te motywy i cele, choć pozornie dość zrozumiałe i niemal sztampowe, na poziomie symbolicznym reprezentują coś naprawdę ciekawego.
*
W dwa tysiące piątym roku amerykański filozof i krytyk kultury Fredric Jameson opublikował grubą i pokrętnie napisaną, ale szalenie interesującą pracę pod tytułem „Archeologie przyszłości. Pragnienie zwane utopią i inne fantazje naukowe.” Postawione w niej tezy brzmią mniej więcej następująco – na początku dwudziestego pierwszego wieku, po obwieszczonym przez Francisa Fukuyamę „Końcu Historii” próby wyobrażenia sobie lepszej, doskonalszej przyszłości staną się jeszcze ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Problem polega na tym, że wszystkie wielkie utopijne projekty – na czele z komunizmem – upadły w mniej lub bardziej spektakularny sposób, na placu boju pozostawiając późny kapitalizm ożeniony z liberalną demokracją. Ta kombinacja okazała się, przynajmniej w tamtym momencie, najtrwalszym i najsolidniejszym fundamentem ekonomiczno-społecznym. Problem polega na tym, że nadal jest to fundament bardzo chwiejny i niedoskonały, dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a przestrzeń na postęp wciąż jest bardzo znacząca.
Pytanie tylko, jak wyobrażać sobie lepszą przyszłość, skoro wszystkie dotychczasowe lepsze wizje przyszłości zdezaktualizowały się? Jak marzyć o lepszym świecie w sytuacji, gdy wszystkie propozycje lepszego świata skompromitowały się na naszych oczach? To pytanie skierowane jest przede wszystkim do lewicowców, którzy po upadku i kompromitacji wielkich komunistycznych projektów dwudziestego wieku musieli – i nadal muszą – wymyśleć samych siebie na nowo, by nie poddać się temu, co dziesięć lat później Mark Fisher nazwie „realizmem kapitalistycznym,” depresyjnemu przekonaniu, że to, co mamy teraz jest już najlepszą możliwą wersją rzeczywistości.
Odpowiedzią, według Fredericka Jamesona, jest fantastyka naukowa.
Jameson, w przeciwieństwie do wielu intelektualistów, nie patrzy na fantastykę z góry. Przeciwnie, już we wstępie książki w bardzo sensowny sposób broni gatunku science-fiction przed zarzutami o powtarzalność, psychologiczną miałkość postaci oraz mierną jakość stylistyczną prozy. Według niego ten stereotyp nie tylko niesprawiedliwie krzywdzi i trywializuje bardzo zróżnicowany, literacko i tematycznie bogaty gatunek, ale też uniemożliwia dostrzeżenie jego wyjątkowego potencjału. Potencjału do wyobrażania sobie lepszego świata. Utopii.
Jameson uważa, że Utopia – wyobrażony idealny system społeczny, w którym potrzeby wszystkich jego członków są w pełni zaspokojone – powinna być nie celem, jaki stawiamy sobie do osiągnięcia a pewnym intelektualnym narzędziem, którego używamy, by zrozumieć, co jest nie tak z obecnym stanem świata i jak go naprawić. Z Utopiami jest bowiem szereg problemów. Zawsze bazują one na limitach naszej wyobraźni, naszych założeniach o tym, co jest możliwe a co nie. Bo jeśli będziemy wyobrażać sobie jedynie, cóż, w y o b r a ż a l n e Utopie, w pewnym momencie dojdziemy do ściany. Okaże się wówczas, że wiele rzeczy jest niemożliwych do przekroczenia, że w tej chwili, w tym układzie, który mamy teraz, w tym momencie historii, na tym poziomie technologii, lepiej już być nie może.
Odrzucenie wszystkich tych ograniczeń, uwolnienie się od tego, co możliwe i zbudowanie – przynajmniej w naszych głowach, jeśli nie w rzeczywistym świecie – prawdziwej Utopii może nam jednak dać pewne wskazówki. Może nam pokazać, gdzie konkretnie znajdują się ograniczające nas ściany. Możliwe, że istotnie, fundamentalne ograniczenia technologii, fizyki, praw natury, uniemożliwiają nam osiągnięcie idealnego społeczeństwa. Ale możliwe też, że niektóre z tych ścian są całkowicie iluzoryczne, wynikające z naszych własnych nieuświadomionych założeń odnośnie tego, co jest możliwe a co nie, może istnieją one wyłącznie w naszych głowach. Może niektóre ściany w ogóle nie istnieją. Może niektóre da się odrobinę przesunąć albo zrobić w nich dziurę. Może nie uda nam się w ten sposób zbudować idealnego świata… ale to nie znaczy, że nie uda nam się zbudować lepszego.
By jednak szturchać te ściany, by testować te ograniczanie, by w ogóle uświadomić sobie, które z nich istnieją a które są tylko ułudą albo kłamstwem… musimy marzyć. Marzyć odważnie, marzyć radykalnie i marzyć pomimo a często wręcz wbrew temu, co nas otacza. Myślenie utopijne nie jest więc stratą czasu, jest sposobem na popchnięcie dyskursu w ciekawszym kierunku. Jasne, utopijne idee się nie sprawdzą, nie w stu procentach, nie w takiej formie, w jakiej sobie wymarzymy, ale nie powinno nas to powstrzymywać przed marzeniami. Marzeniami radykalnymi, odważnymi, marzeniami przekraczającymi granice możliwości. Potrzebujemy tych marzeń.
*
Dziesiąty numer Planetary jest kluczowy do zrozumienia Czwórki.
Rozdział ten poświęcony jest komiksowym ikonom nadziei. Sam w sobie jest małą antologią trzech niepowiązanych ze sobą historii. Pierwsza z nich opowiada o małżeństwie kosmitów, które – pomimo tego, że ich planeta zostanie niedługo zniszczona przez niestabilną czarną dziurę – decyduje się począć i sprowadzić na świat dziecko, ostatniego z ich rasy, który jako niemowlę zostanie wysłany w kosmos a jego kapsuła rozbije się na planecie Ziemia. Druga historia opowiada o grupie kosmicznych strażników sprawiedliwości posługujących się symbolem… lampy… i mianujących nowego członka swojej organizacji. Trzecia historia przedstawia nam ukrytą przed resztą świata utopijną wyspę zamieszkaną wyłącznie przez kobiety. Jedna z jej mieszkanek decyduje się opuścić tę wyspę i przedstawić reszcie świata lepszy, bardziej etyczny i szczęśliwszy sposób życia.
Fani komiksów – albo osoby szczycące się ogólną znajomością kultury popularnej – bez problemu zidentyfikują te historie jako wariacje na temat, kolejno, Supermana, Zielonej Latarni i Wonder Woman, trojga najpopularniejszych obdarowanych supermocami bohaterów wydawnictwa DC Comics. W przeciwieństwie do kanonicznych wersji tych opowieści, w Planetary każda z nich kończy się gwałtownie i tragicznie, zanim zdąży się rozpocząć. Czwórka odnajduje kapsułę tuż po jej lądowaniu na Ziemi i uśmierca niemowlę, które w innym przypadku stałoby się lokalną wersją Supermana; zabija ambasadorkę utopijnej, ukrytej przed światem cywilizacji, gdy tylko opuszcza ona swoją wyspę; porywa i przeprowadza wiwisekcję na nowo mianowanym strażniku sprawiedliwości z kosmosu oddelegowanym do chronienia naszego zakątka galaktyki, uśmiercając go poprzez wycięcie mu z klatki piersiowej lampy stanowiącej źródło jego mocy.
To właśnie robi Czwórka. Dba o to, by ludzka wyobraźnia nie wykształciła symboli nadziei, by nie miała szansy marzyć o czymś lepszym niż to, co ma do dyspozycji tu i teraz. Na dosłownym, tekstualnym poziomie czwórka niszczy w zarodku wszystkich potencjalnych obrońców naszej planety, którzy byliby w stanie pokrzyżować jej plany. Na poziomie tematycznym natomiast, Dowling i spółka okradają ludzkość z marzeń. Symboli, które inspirują nas od dziesięcioleci, symboli, które zachęcają nas do bycia lepszymi, do budowania doskonalszego świata.
I to sięga znacznie dalej, ale żeby porozmawiać o tym jak należy, będę musiał zacząć sypać naprawdę grubymi spoilerami. Nie zaspoileruję absolutnie wszystkiego, ale zaspoileruje dostatecznie wiele, by mocno zepsuć zabawę osobom, które do tej pory nie przeczytały komiksu. Stąd ostrzeżenie. Zanim jednak przejdziemy do tego spoilerowania, musimy najpierw porozmawiać o kilku innych rzeczach, o których powinniście wiedzieć, zanim sięgniecie po ten komiks.
Przede wszystkim ukazał się on w naszym kraju dwa razy, w tym raz w całości i zdobycie jego egzemplarzy nie powinno być specjalnie trudne. W oczywisty sposób nie jestem tu obiektywny – jestem bowiem olbrzymim fanem Planetary i w moim prywatnym rankingu jest to jedna z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek czytałem – ale według mnie każda cena jest warta postawienia tego komiksu na swojej półce.
Tym bardziej – i to jest kolejna rzecz, która zapewne nie wybrzmiała do tej pory w należyty sposób – Planetary to coś znacznie więcej niż tylko zbiór postmodernistycznych fabularyzowanych esejów o kulturze popularnej i jej znaczeniu w rozwoju ludzkiej cywilizacji. To także – przede wszystkim – bardzo dobra historia. Nawet po odarciu komiksu ze wszystkich tych warstw znaczeniowych sam szkielet pozostaje cholernie dobrym, przejmującym thrillerem science-fiction z licznymi zwrotami akcji, sensownie poskładaną do kupy intrygą i grupką bohaterów, na których naprawdę nam zależy i którzy mają fantastyczną chemię.
Wszystko to opakowane jest w znakomitą oprawę wizualną stworzoną przez zmarłego w dwa tysiące dwudziestym czwartym roku Johna Cassadaya. Ponieważ niemal każdy rozdział osadzony jest w nieco innej konwencji gatunkowej, niemal każdy z nich narysowany i pokolorowany jest odrobinę inaczej. Komiks cały czas jest wizualnie bardzo spójny, ale w ramach tej spójności zmieściło się całkiem sporo eksperymentów. Rozdział opowiadający o postaci Johna Stone, superszpiega w stylu Nicka Fury i Jamesa Bonda, narysowany jest w sposób narzucający skojarzenia z pulpowymi komiksami z lat sześćdziesiątych oraz filmami o agencie 007. Rozdział opowiadający o pochodzeniu Drummera, jednego z członków Planetary, ma rozmazane i przetworzone fotografie w miejscu konwencjonalnych teł, co delikatnie symuluje styl wizualny modnych w latach dziewięćdziesiątych kolaży a to właśnie w latach dziewięćdziesiątych toczy się akcja najważniejszej części tego zeszytu. Komiks jest wizualnie bardzo interesujący, ale też jednocześnie szalenie powściągliwy. Robi bardzo wiele, ale zawsze zachowuje intuicyjną czytelność. Nie jest zlepkiem niepasujących do siebie elementów, a w rękach mniej utalentowanych twórców mógłby się stać takowym bardzo łatwo.
Mógłbym mówić bez końca o tym, jak fantastyczne jest Planetary. Za każdym razem gdy wracam do tego komiksu, odkrywam w nim coś nowego – jakieś nawiązanie, które do tej pory mi umykało, wizualny detal, który czyni scenę nieco ciekawszą, powiązanie, które sygnalizuje zwrot akcji na wiele rozdziałów zanim on nastąpi. Nie chcę jednak psuć nikomu zabawy, dlatego zostawię temat w tym miejscu. To rzecz, którą chcecie mieć na półce nie tylko dlatego, bo dobrze tam wygląda, ale przede wszystkim dlatego, bo chcecie ją mieć w zasięgu ręki. Zanim przejdziemy do spoilerów, przypomnę tylko o moim koncie na Patronite, za pomocą którego możecie wspierać mnie w tworzeniu filmów takich jak ten. Patroni od drugiego progu wzwyż dostają wcześniejszy dostęp do filmów, takich jak ten, który oglądacie a wszyscy wspierający pojawiają się w napisach końcowych. Zostawmy to jednak i wróćmy do Czwórki.
*
Otóż Czwórka nie pozbawia ludzkości marzeń z czystej złośliwości, kryje się za tym coś więcej. Znacznie więcej. Widzicie, Dowling i jego towarzysze nie zostali obdarowani swoimi mocami przez przypadek. Wręcz przeciwnie – kupili je od istot z innego wymiaru. Ceną był natomiast nasz świat. Planeta Ziemia. Czwórka dbała o to, by – gdy nadejdzie dzień zapłaty – nasza planeta była pozbawiona środków ochrony. To właśnie z tego powodu Dowling dba o to, by ludzkość nigdy nie zetknęła się z czymkolwiek, co pomogłoby jej wykształcić ochronę przed inwazją i utrudnić doprowadzenie tej upiornej transakcji do końca.
Ale to jeszcze nie wszystko. W mniej więcej połowie komiksu dowiadujemy się, że Czwórka zrobiła Eliajahowi to samo, co robi Ziemi. Elijah jest bowiem jednym z Dzieci Stulecia – czymś w rodzaju układu odpornościowego wykształconego przez naszą cywilizację. Co sto lat, pierwszego dnia każdego wieku na świat przychodzi grupka dzieci obdarowanych nadprzyrodzonymi umiejętnościami oraz długowiecznością. Zadaniem tych osób jest dbanie o swoje stulecie. Elijah jest taką właśnie osobą, jedna z bohaterek komiksu nazywa go zresztą Widmem Dwudziestego Wieku. Elijah od stosunkowo wczesnej młodości dbał o swoje stulecie, odkrywając i dokumentując rozmaite cuda i fenomeny – te same cuda i fenomeny, które chce zawłaszczyć, ukryć albo zniszczyć Czwórka. Elijah publikował swoje odkrycia w dystrybuowanej pokątnie serii roczników, co z czasem ściągnęło na niego uwagę Czwórki. Dowling dokonał na Elijahu lobotomii, wycinając mu część wspomnień, by uniemożliwić mu w ten sposób dalszą działalność.
Elijah stał się więc taki, jakim Czwórka chciała uczynić naszą planetę – zagubionym, osamotnionym, zniechęconym do dalszej egzystencji. Na szczęście ta sytuacja nie trwała zbyt długo, bo członkowie założonej przez niego organizacji zdecydowali się podjąć ryzyko i ponownie zwerbować go w swoje szeregi, jednocześnie starannie dbając o to, by nie naruszyć blokad pamięci założonych mu przez Dowlinga i przez to nie narazić go, oraz samych siebie, na jeszcze większe niebezpieczeństwa.
Właśnie, zapomniałem o tym wspomnieć – to Elijah założył Planetary. To on jest tym mitycznym czwartym członkiem organizacji. Trzeci, nieżyjący już członek Planetary, Ambrose Chase, został brutalnie zamordowany przez istotę ze Świata Fikcji, alternatywnego wymiaru, w którym reguły różnych gatunków literackich i filmowych są twardymi prawami natury, tak samo jak fizyka w naszym świecie. Teoretycznie to nie powinno być możliwe, bo Ambrose posiadał umiejętność zakrzywiania wymiarów i technicznie rzecz biorąc nic nie było w stanie go skrzywdzić, ale tak się złożyło, że istota ze Świata Fikcji nawet w naszym świecie operowała za pomocą reguł swojego świata, a wszyscy wiemy, że w fikcji czarny bohater pierwszoplanowy zawsze ginie jako pierwszy, by dać reszcie obsady motywację do zemsty. A tak się złożyło, że Ambrose Chase był czarny, więc nawet moce naginania reguł fizyki nie były w stanie go ocalić. Nie, nie wygłupiam się, to jest kanoniczny, wyrażony w fabule powód, dla którego Ambrose został zabity.
I właśnie to wydarzenie było powodem, dla którego Dowling pozbawił Elijaha wspomnień – bo zdawał sobie sprawę z tego, że po tym wszystkim Elijah ma osobistą motywację do powstrzymania Czwórki i nie cofnie się przed niczym, by do tego doprowadzić. Zastanawia was pewnie, czemu Czwórka po prostu nie zabiła Elijaha zamiast bawić się w przeprowadzanie na nim skomplikowanej operacji o odwracalnych. Otóż, jest ku temu powód… dość naciągany, choć jednocześnie bardzo adekwatny powód… ale czuję, że i tak zdradziłem już zbyt wiele.
Nie zrobiłem tego jednak po to, by sztucznie wydłużyć ten materiał, ale po to, by pokazać, w jaki sposób komiks buduje swoją symbolikę. Elijah i jego rola, jak opisuje to sam komiks, archeologa niesamowitości w praktyce przypomina to, co postulował Jameson. Odkrywanie nowych sposobów myślenia o świecie, przełamywanie granic tego, co możliwe, przecieranie szlaków, które może nie doprowadzą nas do idealnego świata, ale, przy odrobinie szczęścia, posłużą nam jako wskazówka, jak dotrzeć do odrobinę lepszego niż ten, w którym żyjemy teraz.
Z drugiej strony mamy Czwórkę. W szóstym numerze komiksu pojawia się bardzo wymowny kadr. Widzimy na nim sfrustrowanego Elijaha rzucającego teczkę z informacjami o Czwórce. Teczka ta na ma okładce cyfrę 4, ale jeśli przyjrzymy się jej uważniej, zauważymy, że ta cyfra powstała poprzez zamazanie fragmentów innego, znacznie bardziej złowieszczego znaku. Upiora dwudziestego wieku, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby przywoływać a którego spadkobiercą jest Czwórka. Dowling jest więc technofaszystą, który przehandlował przyszłość swojej cywilizacji, swojego gatunku i swojego świata w zamian za osobiste korzyści. I jeśli ten opis brzmi wam niepokojąco znajomo… cóż Planetary to komiks, który jasno wskazywał wrogów w największym stopniu kulturze. I trudno jest spierać się z tą diagnozą.
*
Pod koniec dwa tysiące osiemnastego roku internetowy serwis Vox opublikował artykuł zatytułowany: Hopepunk, najnowszy narracyjny trend, optymizm jako broń. Artykuł ten stawia następującą tezę – w dobie postępującej faszyzacji polityki, osłabiania więzi społecznych, nadciągającej coraz większymi krokami katastrofy klimatycznej i ogólnego pesymizmu w kwestii przyszłości, kultura popularna – tak masowa jak i niszowa – powinna iść pod prąd tym trendom i kształtować rewolucyjnie optymistyczne narracje. O ile sama teza na pierwszy rzut oka wydaje się spójna i całkiem w duchu tego, co postulował Jameson, o tyle artykuł robi fatalną robotę w kwestii wyjaśnienia, czym właściwie jest wspomniany hopepunk. Filozofią? Gatunkiem literackim? Nurtem artystycznym? Dla uczciwości, autorka przyznaje, że hopepunk jest nieprecyzyjnym, nieskonkretyzowanym określeniem, które powstało na tumblrze, ale w dalszej części tekstu wymienia ona hopepunkowe teksty kultury wywodzące się z różnych epok, nurtów artystycznych i kręgów kulturowych, które łączy jedynie szeroko rozumiana pozytywna energia.
Wszystko to wygląda zatem trochę jak solarpunk po raz drugi. Nie chcę się znęcać nad tym artykułem – napisany został przez ścigającą się z terminami media workerkę, nie filozofkę czy teoretyczkę kultury i opublikowano go w internetowej wersji tabloidu, nie punktowanym czasopiśmie naukowym. Zmierzam do czegoś innego. O ile sam hopepunk to po prostu dobrze brzmiący nonsens – na tyle dobrze, że doczekał się własnego hasła w anglojęzycznej Wikipedii – o tyle ten nonsens próbuje być tym, czym w praktyce jest Planetary.
Bo trudno się spierać z tym, że potrzebujemy czegoś takiego jak hopepunk – dziś prawdopodobnie jeszcze bardziej niż w dwa tysiące osiemnastym roku, bo w międzyczasie zdążyły zadziać się dosłowne dekady Historii przez wielkie H, a każdego dnia dzieją się kolejne. Problem polega na tym, że o ile nadzieja może dać nam siłę do walki, o tyle sama nadzieja nie jest nam w stanie wskazać tego, z kim i jak powinniśmy walczyć. Co jest źródłem problemu. Jak przygotować się do walki. Jak ją toczyć. I jak mieć szansę na zwycięstwo. Musimy czuć się dobrze i mieć energię, by postawić sobie te pytania… ale samo czucie się dobrze i posiadanie energii nam na nie nie odpowie.
Planetary nie jest oczywiście podręcznikiem jak krok po kroku przeprowadzić rewolucję do momentu osiągnięcia w pełni zautomatyzowanego luksusowego gejowskiego kosmicznego komunizmu. Jest postmodernistycznym szpiegowskim thrillerem science-fiction, w którym lokalna wersja Tarzana straciła dziewictwo z gorylicą, jedyny statek kosmiczny zdolny do podróży w głęboki kosmos zasilany jest informacjami a Howard Philips Lovecraft, który pojawia się na kartach jednego z numerów specjalnych, jest święcie przekonany, że z jaj złożonych przez Cthulhu wyklują się Murzyni.
To… nie jest komiks, który przez większość czasu bierze się aż tak na poważnie. A jednak, ta swoboda w żonglowaniu nastrojem i konwencjami pozwala mu być tak błyskotliwym i inteligentnym, bez popadania w pompatyczność albo, co gorsza, w grimdark.
To kolejna kwestia. Hopepunk – termin wymyślony w dwa tysiące siedemnastym roku przez amerykańską pisarkę fantasy Alexandrę Rowland – stworzony został jako radykalna odpowiedź na grimdark, czyli konwencję w kulturze popularnej, głównie fantastyce, eksplorującą stan całkowitej beznadziei. O ile grimdark cieszy się raczej mieszaną reputacją, o tyle trudno oprzeć się wrażeniu, że w kulturze – zarówno tej niskiej, jak i tej wysokiej – dziełom smutnym, ponurym i depresyjnym o wiele łatwiej jest zyskać status prawdziwej sztuki, takiej przez wielkie S, niż dziełom nieco bardziej idealistycznym, pogodniejszym, eksplorującym pozytywne aspekty świata i ludzkiej natury.
Planetary, choć okazjonalnie jest melancholijne i sentymentalne w ten delikatnie dołujący sposób, a z rzadka zdarza mu się też zapuszczać w rejony horroru, to przez większość czasu jest komiksem bardzo idealistycznym, z czasem staje się nim coraz bardziej i bardziej a w finale… w finale Elijah nie tylko ratuje cały świat. Ratuje też – przede wszystkim – jedną osobę.
To jest moment, w którym mam zamiar ujawnić finał Planetary. Wiem, że wcześniej ostrzegałem przed spoilerami, ale wiem też, że wiele osób ignoruje takie ostrzeżenia i z jakiegoś powodu mimo to ma do mnie pretensje o spoilery, dlatego dla pewności ostrzegam raz jeszcze.
Elijah odzyskuje swoje wspomnienia i pokonuje Czwórkę. Robi to z pomocą sojuszników, których niemal mimochodem pozyskał w międzyczasie, w trakcie badania kolejnych artefaktów zagubionej historii. Zagubiony statek kosmiczny, który bardzo chce wrócić do domu. Potomkowie ludzi przetrzymywanych w amerykańskim obozie koncentracyjnym w czasach czerwonej gorączki, na których Czwórka przeprowadzała makabryczne eksperymenty. Detektyw, który odzyskał motywację do życia. Archeologia w interpretacji Planetary to akt odkrywania zatajonej prawdy, odkrywania sensu rzeczy, które do tego momentu wydawały się bezsensowne – tłumaczenia natury naszych tragedii, by nasze rany w końcu mogły zacząć się goić a my sami – kontynuować nasze życie, teraz już celowe, teraz już bez bólu.
Czwórka została więc pokonana a istoty, którym Dowling sprzedał naszą planetę, dostały ostrzeżenie, że umowa została zerwana a jeśli mimo to będą chciały odebrać swoją należność, Ziemia jest gotowa na odparcie ataku. Co więcej, po tym jak Czwórka została pokonana, Planetary zadbało o to, by technologia, którą zatrzymywał dla siebie Dowling i jego ludzie trafiła do społeczeństwa. Lekarstwo na raka, tani dostęp do energii, materiały budulcowe umożliwiające niemal bezkosztowe rozwiązanie kryzysu rynku mieszkaniowego na całym świecie… Status quo idzie do kosza. Po tym jak technofaszysta zagarniający wszystkie cuda naszego świata został usmiercony, cywilizacja ponownie może się rozwijać. I robi to, z entuzjazmem nadrabiając zaległości. Paradoks Reeda Richardsa został odrzucony i roztrzaskał się z hukiem.
Ale to jeszcze nie jest finał Planetary. Bo prawdziwy punkt kulminacyjny komiksu wypada gdzieś indziej. Ambrose Chase, zabity przez Czwórkę członek Planetary, którego nieobecność nawiedzała Elijaha od samego początku, okazuje się być może nie do końca martwy. Tuż przed śmiercią jego ciało zniknęło bowiem a Drummer ma teorię, że Ambrose użył swoich mocy, by zatrzymać samego siebie w stanie zawieszonej animacji, wytrącić się z czasu i przestrzeni i w ten sposób zapobiec wykrwawieniu. I że utknął w tym stanie, między jednym ułamkiem sekundy a drugim, między czasem i przestrzenią, na granicy życia i śmierci.
Punktem kulminacyjnym Planetary jest nie walka z wielkim złoczyńcą, który chce zniszczyć świat. Jest nim akcja ratunkowa, która teraz, po odzyskaniu wszystkich zawłaszczonych przez Czwórkę informacji i danych, jest w końcu możliwa. Być może. Bo nawet jeśli Ambrose żyje, sprowadzenie go będzie trudnym i ryzykownym przedsięwzięciem, przedsięwzięciem, które może wyrządzić niewyobrażalne szkody samej strukturze rzeczywistości.
Elijah decyduje się powziąć to ryzyko. Ambrose jest bowiem jego protegowanym. Jego przyjacielem. Ma czekającą na niego zonę i córkę, które za nim tęsknią i które nie będą czekały w nieskończoność. To prawda, że za dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat Planetary najprawdopodobniej znalazłoby bezpieczniejszy i pewniejszy sposób wyciągnięcia Amrose’a z tej bańki nierzeczywistości, w której ukrył się przed rychłą śmiercią… ale czym byłoby życie bez ukochanych, bez najbliższych. Elijah to rozumie, dlatego organizuje akcję ratunkową, która może doprowadzić do zakończenia historii.
Daruję sobie wchodzenie w techniczne detale, bo całość robi się w tym momencie naprawdę ciężkim, fascynującym science-fiction o teorii podroży w czasie. Najprościej rzecz ujmując, by wyrównywać bieg czasu między Ambrosem i resztą uniwersum trzeba będzie zbudować wehikuł czasu, co jest potencjalnie bardzo niebezpieczne, ponieważ zbudowanie wehikułu czasu sprawi, że od teraz w uniwersum istnieje sposób podróżowania w czasie. Kluczowa jest tu fraza „od teraz” ponieważ reguły podróży w czasie uniemożliwiają podróż w przeszłość dalszą niż powstanie pierwszego działającego wehikułu czasu. Jeśli zatem Planetary zbuduje wehikuł czasu, każdy użytkownik wehikułu czasu z przyszłości będzie chciał powrócić do tego momentu, by go doświadczyć i obejrzeć na własne oczy tak samo jak każdy użytkownik tanich linii lotniczych w Polsce chce polecieć na wakacje do Turcji. To z kolei sprawi, że tuż po uruchomieniu wehikułu na miejscu pojawi się potencjalnie nieskończona liczba podróżników w czasie z różnych przyszłych er i epok, co najprawdopodobniej doprowadzi do kolapsu całej rzeczywistości albo przynajmniej niesamowitego zamieszania.
Albo i nie. Bo to wszystko zaledwie hipoteza ukazująca potencjalne zagrożenie. Ostatecznie nikt nie wie, co się stanie. Elijah decyduje się ponieść to ryzyko, bo… cóż, czasami trzeba po prostu mieć nadzieję. I przynajmniej tym razem to ryzyko się opłaciło. Bo nie tylko udało się uratować Ambrose’a, ale też, wskutek odpalenia wehikułu, narodziły się setki tysięcy nowych linii czasowych, setki tysięcy możliwych przyszłości, z których każda posiada własną wersję Planetary dbającą o jej dobrostan.
Tak właśnie rodzą się nowe światy. Technologia i infrastruktura są ważne, ale technologia i infrastruktura same w sobie nie wystarczą. Mogą stać się narzędziami zarówno utopii jak i dystopii. Kluczowe jest coś innego. Człowieczeństwo. Troska o innych.
W pierwszym numerze komiksu grupa staroświeckich bohaterów, która uznała, że pokieruje losami świata wedle własnego osądu. Przez przypadek stworzyła wówczas mnóstwo alternatywnych światów, które traktowała w instrumentalny sposób, niszcząc je, gdy tylko okazały się nieużyteczne, co w końcu odbiło się na nich potężnym rykoszetem.
W finałowym numerze komiksu grupa nowoczesnych bohaterów oddała losy świata w ręce ludzkiej populacji i zajęła się ratowaniem ukochanej osoby. Przez przypadek stworzyła wówczas mnóstwo alternatywnych światów, które przetrwały, ponieważ posiadały swoich własnych obrońców, którymi kierowała nie arogancja, ale empatia.
Motto komiksu Planetary, wyrażane od czasu do czasu przez Elijaha a z rzadka przez inne postaci, brzmi „To dziwny świat. Zadbajmy o to, by takim pozostał.” Planetary zadbało o swoje stulecie. Ocaliło dziwność, cudowność, niezwykłość dwudziestego wieku. Ich misja dobiegła końca.
Teraz przyszła kolej na nas.
Bibliografia:
Marvel and DC face backlash over pay: ‘They sent a thank you note and $5,000 – the movie made $1bn’ https://www.theguardian.com/books/2021/aug/09/marvel-and-dc-face-backlash-over-pay-they-sent-a-thank-you-note-and-5000-the-movie-made-1bn
Vox, Hopepunk, the latest storytelling trend, is all about weaponized optimism https://www.vox.com/2018/12/27/18137571/what-is-hopepunk-noblebright-grimdark
Trwa ładowanie...