Od zawsze kochałam zwierzęta, jednak bardzo długo nie było w domu pozwolenia na posiadanie jakiegokolwiek zwierzątka. O, przepraszam - zapomniałabym, że gdy miałam ok. 6 lat, udało mi się wybłagać kupno świnki morskiej! Mysia - bo tak miała na imię - była pierwszym i ukochanym moim zwierzakiem, z którego byłam niezwykle dumna, a potem okazało się, że nie tylko ja, ale też mój dziadek (który początkowo był temu przeciwny) uwielbiał tę świneczkę. Całkowicie rudą, z czerwonymi oczkami. No, odjechana była - trzeba przyznać! :)
Jednak na pierwsze większe zwierzątko była zgoda dopiero, gdy skończyłam lat 16. Znajoma mojej mamy znalazła koteczkę. Na oko 3-4 miesięczną, wyrzuconą na śmietnik, z połamanymi łapkami. Wszystkim ludziom kochającym zwierzęta na pewno cisną się teraz na usta jak najgorsze epitety...! Nam też się cisnęły. Nie mieściło się nam w głowie jak tak można! Kotka! Na śmietnik! Połamać! Zaniedbać! Wyrzucić! - A znajoma mamy nie bardzo mogła kicię zatrzymać, gdyż miała już psa. Za to u niej Mała doszła do siebie, a gdy już była zdrowym, brykającym podrostkiem, trafiła do nas - ku mojej wielkiej radości! Sol - tak dostała na imię. Po czarownicy z trzeciego tomu Sagi o Ludzich Lodu, w której się wówczas zaczytywałam.
Z Solinką wszystko było pierwsze. Pierwsze podgryzanie palców u stóp - nieschowanych pod kołdrę w nocy, pierwsze zabawy piłeczką w długim, trzymetrowym przedpokoju, pierwsze polowania na zabawki, gonitwy i wspólne drzemki. Sol była cudownym, delikatnym węgielkiem, który przyniósł naszej rodzinie wielką radość.
Gdy miała 4 lata, dołączył do niej Szafir - równie czarny, jak ona, wówczas maluteńki kocurek o niebieskich jak niebo oczach (potem oczywiście mu się zmieniły). Znaleziony na wakacjach nad morzem, sam, bez mamy i rodzeństwa, rzucający się na jedzenie głodomorek. A jakie to-to było gryzące! A jakie było niezależne już w tym wieku! Miało ząbki i niewątpliwie umiało gryźć. Miało też charakterek. A że ja wtedy jeszcze byłam zielona w tematach socjalizacji kociej, nie przyszło mi do głowy, że takie kocię potrzebuje towarzystwa drugiego kociaka jak kania dżdżu. Rosło sobie to-to więc na postrach domu, i - niestety też na postrach kocicy Sol. Nie dogadywali się, i tak naprawdę nie dogadali się nigdy. Gdy Szafir dorósł, zdominował ją i w zasadzie ona aż do końca swego życia bała się go. Ponadto Szafir - dopóki żył - nie wpuścił nigdy żadnego innego kota do domu. Urodzony koci morderca i gałgan. Nikomu nie przepuścił. Rzucał się na koty tak, żeby zabić. Szafir odszedł w 2015 roku (Sol w 2010) , a ja do tej pory nie trafiłam na podobnego mu ancymona.
Jednak nawet za czasów bytności Szafira zdarzało się, że spotykałam gdzieś porzuconego kociaka lub dorosłego kota, który wymagał pomocy i wówczas na krótki czas kociak taki lądował w zamkniętym, niedostępnym Szafirowi pokoju, Po prostu nie umiałam przejść obok niego obojętnie - jakiś taki bakcyl był we mnie od zawsze, który nie pozwalał mi zostawić potrzebującego zwierzaka w potrzebie. I tak, w 2005 roku, zgarnęłam na ten przykład spod samochodu kota Lutka:
Lutek, bo znalazłam go w lutym, oraz ponieważ pierwsze, co zrobił, gdy trafił do nas do domu, lunął na kanapę - kolokwialnie mówiąc - był ją oszczał ;) Lutek był dorosłym kocurem, i absolutnie pilne było, by - z uwagi na Szafira oraz na to, że zdarzyły się między kocurami ze dwa razy walki na śmierć i życie - szybko trafił do innego domu. Udało się znaleźć mu lokum u znajomych mojej mamy. Jednak - choć serce mnie boli, gdy to piszę - Lutek długo u nich nie pobył. Nasza ówczesna wiedza na temat kotów, ich chorób i prawidłowej nad nimi opieki była jednak mocno niedostateczna, mimo ogromnego serca, jakie mieliśmy. Lutek zaczął być kotem wychodzącym i złapał panleukopenię. Niestety znajomym nie udało się go uratować...
Niedługo po Lutku napatoczyła mi się na ulicy kocia, 3-4 miesięczna dziewczynka. Akurat wracałam wtedy z lekcji tańca, a ona po prostu tanecznym krokiem wbiegła mi pod nogi! Była cudowna i z miejsca ją pokochałam, jednak znów - z uwagi na Szafira - mowa mogła być jedynie o chwilowym jej pobycie u nas. Dostała wdzięczne imię Pepsi - z racji swego szalonego temperamentu i biegów na łeb na szyję podczas zabawy, podobnych do mocno nagazowanej, wstrząśniętej butli Pepsi.
Pepsi pobyła u nas jakiś miesiąc, zanim udało nam się znaleźć jej domek poprzez ogłoszenie w Gazecie Wyborczej - hahah! Pamiętacie jeszcze te ogłoszenia? - Znalazła super miejscówę, gdzie wszyscy byli nią absolutnie zachwyceni. Udało mi się jeszcze potem odwiedzić, gdy była już ciut doroślejsza, i pamiętam, że zrobiła się z niej dostojna grubcia.
Znając moje szczęście do znajdek dalekosiężnych chyba się nie zdziwicie, gdy Wam powiem, że kolejny maluszek przyjechał do Wrocławia aż z Zakopanego. Spędzałyśmy akurat wakacje w górach - moja kuzynka i ja. Mieszkałyśmy u jakichś starszych państwa w domku z ogrodem... zabijcie mnie, nie pamiętam już kompletnie, jak to było. Ale wiem na pewno, że musiał tam być ogród i drzwi do ogrodu, czy też do podwórka na parterze. Ponieważ pewnego wieczoru zobaczyłyśmy małego kociaka, jak wchodzi do "sieni", widocznie w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Kociak nie mógł mieć więcej, jak 8 tygodni i licho wie, gdzie była jego mama. Natomiast starsza kobiecina, u której miałyśmy wykupione noclegi, potraktowała go kopniakiem i wyrzuciła na zewnątrz. Pamiętam to jak dziś. Razem z kuzynką nie mogłyśmy wyjść z oburzenia. Dokarmiałyśmy to maleństwo po kryjomu. W dniu wyjazdu z wywczasów nie zastanawiałyśmy się długo, zapakowałyśmy malucha w karton i heja z nim na pociąg! Przejechałyśmy całą drogę do domu, ukrywając kocię przed konduktorem. Zaś gdy ktokolwiek chciał się dosiąść do nas do przedziału, udawałyśmy ciężko chore - z przekonaniem twierdziłyśmy, że mamy gorączkę, katar, wysypkę, koklusz i inne takie, hahahah! I tak Kubuś znalazł się we Wrocławiu :)
Kubinek był najcudowniejszym kotem, z jakim miałam do tamtej pory do czynienia. Przemiły, mruczący, wesoły, tulaśny - no cudo, panie, cudo!!! Niestety - również nie mógł zostać z uwagi na Szafira. Szafir zjadłby go jednym kłapnięciem pyska. Umieściłyśmy więc znów ogłoszenie w Gazecie (hahaha!) - i zgłosiła się pani, która wpadła po uszy na amen! Zakochała się w Kubusiu od pierwszego wejrzenia! Kubunio powędrował więc do niej i miał u niej bardzo dobrze. Oto zdjęcie z późniejszej wizyty poadopcyjnej, gdy był już nieco starszy:
Wszystko to działo się w roku 2005 i jakoś tak się podziało, że od tamtego czasu dziesięć lat minęło, zanim znów nie trafił mi się tymczasik, choć na bardzo krótko.
Moja mama ma ogródek działkowy. Na tej działce swego czasu żyły "wolno żyjące" koty (obecnie już wszystkoe wykastrowane dzięki uprzejmości fundacji Kocie Życie). Jednak rok 2015 był rokiem, gdy jeszcze kocice i kocury tam wykastrowane nie były, a do tego pojwiło się kilka chorych kociąt. Wszystkie miały problemy z oczami. Dwa z tych kociąt zostały uratowane przez moją mamę i obecnie wiodą u niej dostatnie, cudowne życie pod odejściu Sol i Szafira. Zaś okazało się, że jest jeszcze jedna, bardzo chora, malutka koteczka, której oko jest prawdopodobnie nie do uratowania. Udało się ją odłowić, ale na tamten moment nie mogliśmy zapewnić jej niczego więcej, niż tylko zawiezienia gdzieś, gdzie mogą jej udzielić schronienia i pomocy. I tak kicia trafiła do azylu...zabijcie mnie, nie pamiętam już, gdzie. Ale tam od razu ją przejęli, na drugi dzień miała operację usunięcia oczka, a na imię dostała Kaśka - na "pamiątkę" po mnie ; ) - czyli po osobie, która ją tam odwiozła :)
Nie wiem ponadto nic więcej na jej temat - nie wiem, jak potoczyły się jej losy - ale podobno była kotkiem bardzo wdzięcznym za pomoc i owinęła sobie osoby, które przejęły opiekę nad nią, wokół małego paluszka.
Ostatnim uratowanym kotkiem - przed powstaniem Przystani dla Kociąt "Koci Łapci" był Filemon.
Filemon to znajdka jeleniogórska. Wracałyśmy kiedyś z psiapsiółką z fantastycznego wypadu do Jeleniej na urodziny u znajomych. W zasadzie miałyśmy już podążać na autobus powrotny do Wrocka. Jednak w momencie, gdy przechodziłyśmy przez szereg zabudowań i mijałyśmy parking samochodowy, posłyszałyśmy głośne, rozpaczliwe miauczenie spod jednego z samochodów. Ale normalnie tak rozpaczliwe, jakby działo się kotkowi coś strasznego! Chodzimy tam, zaglądamy, szukamy, kiciamy... jest! Pod jednym z aut siedzi jakieś małe, białe coś i drze ryjek tak, że uszy więdną. Nie wiem jak, ale udało nam się kociątko wydostać! Małe (ok. 2-3 miesiące), szare -choć powinno być białe - całkowicie oswojone i nie wiadomo dlaczego samo! Wyglądało na to, że ktoś je tam porzucił, przywiózł, zostawił... można się było tylko domyślać. Więc cap - kociaka - za fraki, i ze sobą do autokaru! Całą drogę spał grzecznie, i spał też nawet w domu, po przyjeździe! Aż stwierdziłam, że - rany! Ja takiego grzecznego kota to w zyciu nie widziałam! - Hahah... do czasu, aż się wyspał! Jak się wyspał, to dopiero zaczął się koncert. Filemon - bo tak dostał na imię - pobył u mnie parę dni. Usposobienie - jak się okazało - też miał koncertowe. Niemniej był przekochanym kociakiem i należał mu się jakiś dobry domek. Znalazł go też potem zresztą u tej samej znajomej, u której na urodzinach w Jeleniej Górze byłyśmy :) Teraz ma się jak pączek w maśle, i jest kotem, który - po swojej przygodzie z lat młodzieńczych - stroni od drzwi wejściowych jak diabeł od święconej wody! Można przy nim drzwi na oścież otwierać - nie ma nawet mowy, by Filemon nos wyściubił choć na milimetr!
Takie to były początki "Koci Łapci" :) Dziś mój dom tymczasowy gości głównie kociaki, i to przede wszystkim te butelkowe, jednak ma na swoim koncie również parę innych kotków, które (prawie w komplecie) mają dziś dobre życie :)
Trwa ładowanie...