Bardzo, bardzo dawno nie byłam we wrocławskim teatrze muzycznym Capitol – ostatni raz chyba na „Mistrzu i Małgorzacie”, jeszcze przed korekcją wzroku, więc widziałam piąte przez dziesiąte. Obejrzałam jednak w życiu sporo spektakli Capitolu: od „Hair” i „Frankensteina”, przez „Idiotę”, „Jerry Springer – The Opera”, po „Ja, Piotr Rivière, skorom już zaszlachtował siekierom swoją matkę, swojego ojca, siostry swoje, brata swojego i wszystkich sąsiadów swoich...” (!) i garść mniejszych produkcji. Mój brat studiował tam aktorstwo muzyczne i nadal jestem dość na bieżąco z tym, co dzieje się w Capitolu. „Blaszany bębenek”, będący luźną adaptacją powieści Güntera Grassa, może być najlepszym ze spektakli, które miałam przyjemność oglądać we wrocławskim teatrze.
W teorii historia chłopca, który po upadku ze schodów przestaje rosnąć i wyraża się za pomocą uderzania w bębenek, opowiadana jest przez zabawki, w praktyce koncepcja ta po drodze gdzieś się rozmywa. Wreszcie pozostaje z niej sam Oskar, przedstawiony przez większość czasu z pomocą prowadzonej przez aktorkę marionetki. Jednak utwór otwierający – z aktorami wcielającymi się w lalki, pluszaki i nakręcane figurki, które co chwilę stają w bezruchu – jest niesamowicie klimatyczny, być może najlepszy z całego spektaklu.
Wielokrotnie w trakcie show miałam zresztą poczucie, że choreografowie i scenarzyści wykonali kawał dobrej roboty, a moimi ulubionymi scenami były właśnie te stylizowane na ożywione zabawki – zwłaszcza jedna, w której aktorzy tańczą na złamanie karku z manekinami wyglądającymi, przez stroje i czarne peruki, kropka w kropkę jak tańczące wcześniej postaci. Serio: bardzo późno zorientowałam się, że bardzo dynamiczną choreografię wykonują nie tylko ludzie, mimo że siedziałam w pierwszym rzędzie, i martwiłam się tym, że kobiety prowadzone w tańcu wyginają się w może niekoniecznie bezpieczny sposób – co na szczęście nie było prawdą. A skoro już o tym – nieustannie jestem pod olbrzymim wrażeniem kondycji pracowników Capitolu, skaczących i biegających po scenie przez 3,5 godziny (z jedną przerwą), a także muzyków, którzy przecież, choć łatwo o tym zapomnieć, grają na żywo, skryci za sceną.
W „Blaszanym bębenku” nie brakuje oczywiście metafor, symboli i trików scenicznych. Zamiast swastyk – w końcu akcja dzieje się w latach 30. XX wieku – na sztandarach pojawiają się dziecięce wiatraczki, zamiast gwiazd Dawida płatki śniegu. Jedna z najciekawszych technicznie scen ukazuje wojnę w postaci... karuzeli z bombowcami. Zróżnicowane są zarówno utwory, jak i atmosfera. Ciężkie sceny kontrastują choćby z osadzoną na plaży, tryskającą seksapilem reklamą proszku musującego czy niepoważnymi fragmentami z Maryją i Jezusem niemal wyrwanymi z „Monty Pythona”; sekwencja szkolna przedstawiona jest z kolei w formie wodewilu, z wystrojoną w pióra nauczycielką stąpającą po schodach.
Najsłabszą postacią (i koncepcyjnie, i choreograficznie) okazała się moim zdaniem występująca w zasadzie w każdej scenie Czarna Kucharka, która enkiemu z kolei przypadła do gustu najbardziej – Wojciech Kościelniak, reżyser i scenarzysta, lubi ponoć dodawać do swoich spektakli postaci „chodzące” tego typu, ale osobiście miałam po prostu poczucie, że drobiąc po deskach teatru bez większego kunsztu czy celu, niepotrzebnie zapycha sceny.
Wiele postaci wywarło jednak na mnie pozytywne wrażenie – na pewno Justyna Szafran ze swoją improwizacją z publicznością oraz inne świetne wokale: zakonnice, wspomniana nauczycielka, szef gangu grany przez Michała Zborowskiego, a przede wszystkim Agnieszka, matka Oskara.
To drugi spektakl Capitolu, który miałam okazję zobaczyć już w nowym, otwartym kilka lat temu budynku teatru, ale na pewno nie ostatni. Duża, głęboka scena pozwala realizować śmielsze produkcje oraz bardziej bawić się technologią – światłem czy projektorem. Teraz najbardziej chciałabym, aby na deski Capitolu wrócili „Trzej muszkieterowie”, którzy wystawieni zostali po raz pierwszy sześć lat temu.
PS: Na koniec anegdotka – kupiłam parę miesięcy temu najwygodniejsze buty świata i postanowiłam je założyć po raz pierwszy do teatru. Już w drodze do samochodu otarłam sobie stopy, a przed spektaklem zdążyłam obuwie hardkorowo zakrwawić. Na szczęście spektakl okazał się bardziej komfortowy niż moje nowe buty. Co teraz z nimi zrobię – nie mam pojęcia.
Trwa ładowanie...