… i reszta „specjalnego” towarzystwa.
Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!
Wszystko wskazywało na to, że 9 sierpnia 2011 roku będzie ostatnim dniem jego życia. Wieczorem, jak grozili porywacze, ujęty przez rebeliantów Afgańczyk miał zostać stracony – osobiście przez lokalnego dowódcę talibów. Czym zawinił? Bojownicy podejrzewali go o kontakty z ISAF, zarzucając mu, że kilkanaście dni wcześniej wydał subgubernatora sił rebelianckich w dystrykcie Andar – Mullaha Janana. Na szczęście w okolicach wioski Sahib Khan znalazł się człowiek współpracujący z koalicją. To on przekazał informacje o planowanej egzekucji.
Akcja odbicia zakładnika miała standardowy przebieg. „Gromików” – jak zwykło się określać żołnierzy GROM-u – na miejsce przerzuciły śmigłowce transportowe Mi-17, ubezpieczane przez szturmowe Mi-24.
„Porywacze zostali całkowicie zaskoczeni i zakładnika uwolniono bez jednego wystrzału. Afgańczyk przetrzymywany był w budynku prowizorycznej stacji pomp przez kilka dni. Odwodnionego i wyczerpanego, przetransportowano do polskiej bazy Ghazni, gdzie udzielono mu pierwszej pomocy” – mogliśmy przeczytać w oficjalnym komunikacie.
Oczywiście, nie była to jedyna akcja przeprowadzona przez operatorów z Task Force 49 (TF-49), jak nazywa się stacjonujący w Afganistanie komponent GROM-u. Zatrzymanie wspomnianego Mullaha Janana było również dziełem gromowców. I przy okazji sporym sukcesem, gdyż ujęty mężczyzna był odpowiedzialny nie tylko za planowanie i organizowanie ataków na żołnierzy ISAF – to on stał za porwaniem i zabójstwem kilku afgańskich inżynierów trzy lata wcześniej. A z uzyskanych przez polski kontrwywiad informacji wynikało, że kilka dni przed zatrzymaniem Janan osobiście zastrzelił dwóch pracowników prywatnej firmy afgańskiej, zajmującej się eskortą i konwojami. Co więcej, w trakcie tej samej operacji w ręce Polaków wpadł inny talibski dowódca, Bashir Ahmad, specjalizujący się w konstruowaniu ładunków IED.
Z kolei w czerwcu 2011 roku gromowcy odbili porwanego przez talibów przedstawiciela kabulskiego ministerstwa edukacji na dystrykt Andar, Taza Gula, przetrzymywanego w wiosce Yaqub. I tym razem spadający z nieba operatorzy zaskoczyli rebeliantów. Ci zaczęli wiać, po drodze porzuciwszy zakładnika. Jednak daleko nie uciekli – spośród dwunastu zatrzymanych, ośmiu zidentyfikowano jako osoby zaangażowane w działalność rebeliancką. Oprócz talibów „specjalsi” przechwycili również 20-kilogramowego ajdika oraz kilka sztuk granatów i kałachów z zapasem amunicji.
Nieco ponad miesiąc wcześniej, w nocy z 17 na 18 maja, TF-49 zatrzymał kolejną talibską szychę – Abdula Manana, odpowiedzialnego za liczne ataki na polskich żołnierzy współorganizatora głośnego porwania kilkudziesięciu południowokoreańskich wolontariuszy w lipcu 2007 roku. Warto przypomnieć, że wówczas – w wyniku żądań porywaczy – rząd Korei Południowej wycofał z Afganistanu część swoich wojsk. Jak ustalił polski kontrwywiad, Manan w alternatywnej administracji talibskiej pełnił funkcję głównego sędziego dla prowincji Ghazni.
„Za współpracę z administracją państwową oraz Afgańskimi Siłami Bezpieczeństwa skazał na śmierć przedstawiciela legalnej władzy sądowniczej oraz dwóch uczniów liceum. Odpowiada też za zamach bombowy, w wyniku którego śmierć poniosło piętnastu Afgańczyków” – napisano w raporcie Służby Kontrwywiadu Wojskowego.
Rzecz jasna operacje sił specjalnych w Afganistanie – celowo piszę „sił”, gdyż stacjonuje tam również drugi zespół bojowy, TF-50, składający się z żołnierzy 1 Pułku Specjalnego z Lublińca – są z zasady tajne. Dowiadujemy się o nich po fakcie, a liczba szczegółów jest zwykle skąpa. Wiadomo jednak, że o ile odbijanie zakładników to działalność doraźna, o tyle polowanie na ludzi pokroju Mullaha Janana, Bashira Ahmada czy Abdula Manana jest częścią konsekwentnie realizowanej przez koalicyjne oddziały specjalne strategii, ujętej w słowach „capture or kill” (ang. ująć lub zabić).
Wspomniana wyżej trójka – tak jak setki talibskich dowódców różnego szczebla – znajdowała się na tak zwanej JPEL (ang. Join Prioritized Effective List), „priorytetowej liście celów” ISAF, która wyznacza ramy operacji „capture or kill”. U jej podłoża leży przekonanie, że likwidacja bądź uwięzienie wskazanych w JPEL osób z czasem doprowadzi do paraliżu rebelianckich struktur. Bo miejsce dotychczasowych komendantów będą zajmować coraz mniej doświadczeni ludzie. Taka argumentacja brzmi logicznie, choć sama strategia budzi liczne kontrowersje. Nie wiem nic o wpadce Polaków, jednak zachodnie media co jakiś czas donoszą o zabijaniu cywilów, przez pomyłkę wciągniętych na JPEL. Co bardziej radykalne tytuły określają nawet przeznaczone do realizacji tych zadań oddziały mianem „szwadronów śmierci”.
Jakkolwiek kontrowersyjne, misje typu „capture or kill” to idealne zadania dla „specjalsów”. W Afganistanie jednak nie zawsze doceniano ich potencjał i możliwości.
Od kiedy pamiętam, śmieszył mnie szlaban i budka wartownicza, oddzielająca „Białego Orła” – polską część obozowiska – od reszty Bagram. Gdzie nie spojrzeć, rozciągała się wielka koalicyjna baza, po cóż więc owe środki ostrożności?
– Wiesz, jeszcze nam Stara podpierdolą… – kolega w mundurze, zapytany przeze mnie o sensowność grodzenia, wskazał rozklekotaną ciężarówkę, śmiejąc się przy tym od ucha do ucha. Było to latem 2007 roku, w czasach, kiedy wychodząc z „Białego Orła” należało zahaczyć o ową nieszczęsną budkę i wypisać swoje wyjście (a następnie powrót) w specjalnej książce. Wokół wielki wojskowy świat, u nas tymczasem w najlepsze pielęgnowano praktyki dobre dla żołnierzy służby zasadniczej…
Lecz i tak dało się odczuć pewien postęp – przy szlabanie nie stali wartownicy. Jak wspominałem w rozdziale poświęconym tej bazie, w Bagram najpierw stacjonowało stu polskich saperów. MON przydzieliło im do ochrony właśnie komandosów. Na czym polegało zadanie „specjalsów”, przekonałem się wiosną 2004 roku, po raz pierwszy będąc w Afganistanie. Dwóch żołnierzy tkwiących przy bramie wjazdowej do „Białego Orła” od razu przykuło moją uwagę. Malowane w kamuflujące wzory beryle z przypiętymi taśmą dodatkowymi magazynkami, rękawiczki i kamizelki taktyczne wskazywały, że nie miałem do czynienia z wojskiem od parady. Podniosłem aparat, by zrobić zdjęcie – jeden z wojskowych spojrzał w bok, drugi schylił głowę, chowając twarz pod rondem kapelusza.
„Stercząc na bramie, chłopcy nie robią sobie najlepszej reklamy” – przyszło mi wtedy do głowy. Istotnie – kilka lat później w „Polsce Zbrojnej” przeczytałem wypowiedź wojskowego publicysty, który pisząc o wykorzystaniu komandosów w Afganistanie, przyznał: „(…) dowódcy nie mieli odwagi lub pojęcia, jak ich efektywnie wykorzystać na polu walki, a sojusznicy nie darzyli ich pełnym zaufaniem” [1].
Lecz już nawet wówczas, gdy GROM realizował poważne zadania, nie obyło się bez złośliwości ze strony reszty kontyngentu. „Chłopcy-difakowcy” – to określenie z upodobaniem używane w odniesieniu do „gromików”, zwłaszcza przez żołnierzy zwykłych grup bojowych.
Gromowcy jadają we własnym towarzystwie, a na co dzień nie noszą mundurów. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem w większości zarośniętych kolesiów w cywilkach zajmujących stoły w kącie sali, pomyślałem, że to amerykańscy ochroniarze, ewentualnie pracownicy kontraktowi odpowiedzialni za utrzymanie bazy. Brakowało im tylko identyfikatorów, noszonych przez kontraktorów w widocznych miejscach. Zagadkę rozwiązał język polski, używany w trakcie rozmów, oraz ich treść, wskazująca na wybitnie wojskowe towarzystwo. Moje przypuszczenia, iż mam do czynienia z komandosami, potwierdził kolega piechociniec – to wówczas, latem 2009 roku, po raz pierwszy usłyszałem przydomek „chłopcy-difakowcy”.
Wkrótce przekonałem się, skąd wzięło się owo złośliwe określenie. Kiedykolwiek zjawiłem się na DFAC-u – niekoniecznie po posiłek, ale choćby po kubek kawy – niemal zawsze natykałem się na ekipę „gromików”. Ekipę, której „sesje jedzeniowe” trwały zwykle o wiele dłużej niż w przypadku reszty żołnierzy. Nie zamierzam jednak przyłączać się do grona szyderców. To nuda wojskowej bazy powodowała taki stan rzeczy, choć gwoli rzetelności dodać trzeba, że znacznie więcej czasu komandosi spędzali na siłowni i strzelnicy. Bo cóż innego mogli robić w oczekiwaniu na kolejną akcję?
No właśnie – akcje. Sposób działania komandosów również przyczynił się do nadania im tak niepochlebnego przydomku.
– My jeździmy na kołach, oni latają śmigłami. Nie znają zagrożenia ajdikiem, gówno więc wiedzą o tej wojnie – ujął to kiedyś dosadnie jeden ze zwykłych „misjonarzy”. – A zapytaj, w ilu akcjach brali udział? – dodał, wiedząc, że uzyskam odpowiedź, która w żadnym razie nie przyćmi jego statystyk. Faktycznie – kilkanaście „realizacji” nie wygląda najlepiej w zestawieniu z grubo ponad setką patroli, zwłaszcza biorąc pod uwagę wspomniane zagrożenie IED. Jednak proste porównanie jest tu nie na miejscu, tak jak wyciąganie z niego wniosków usprawiedliwiających złośliwe określenie. Świadczy bowiem o niezrozumieniu specyfiki różnych rodzajów wojsk lub zawiści, okazywanej wobec grupy cieszącej się statusem elity. Albo o jednym i drugim.
Jednak misja w Afganistanie to również inne operacje specjalne. Być może niektórych zawiodę, lecz nie będę się tu rozwodził nad działaniami SKW. Niewiele mi o nich wiadomo, a to, co wiem, nie nadaje się do publikacji. Ale opowiem Wam historię, która może stanowić przyczynek do – często powtarzanej w publicystyce poświęconej afgańskiej misji – opinii o niekompetencji tych służb.
Było to późną jesienią 2010 roku w Bagram. Wraz z grupą kilkunastu żołnierzy szykowałem się do powrotu do Polski. Właśnie czekaliśmy na ważenie bagaży, gdy pojawił się oficer SKW.
– Panowie, którzy mają komputery, proszę zgłosić się do mnie – mówił. – Muszę przejrzeć zawartość waszych dysków, czy przypadkiem nie wywozicie jakichś wrażliwych danych.
Choć dla talibów każdy dziennikarz to działający pod przykrywką oficer wywiadu, ja nigdy w żadne szpiegowanie się nie bawiłem. Niemniej fakt, że obcy facet ma mi grzebać w komputerze pełnym prywatnych informacji, sprawił, że poczułem się nieswojo. Już chciałem stanąć okoniem, odwołać się do wolności mediów i kazać „eskawikowi” pocałować się w nos, gdy przyszło mi do głowy, że być może postawiłbym na swoim za cenę utraty miejsca w najbliższym samolocie. Tymczasem bardzo zależało mi na tym, by wreszcie wrócić do domu. Chwyciłem więc laptop i śladem kilku wojskowych poszedłem do wyznaczonego kampu.
Spodziewałem się podłączenia komputera do jakiegoś urządzenia skanującego zawartość dysków, tymczasem rzeczony „eskawik” wszedł w menu Start i w wyszukiwarce programów i plików wpisał słowo „tajne”. Myślałem, że padnę z wrażenia, choć jeszcze większa konfuzja stała się udziałem dzielnego oficera. Oto bowiem wyskoczyło mu kilkadziesiąt rekordów, odsyłających do plików z feralnym słowem. „Szukaj, szukaj” – pomyślałem sobie, śmiejąc się pod nosem. Z racji dziennikarskich zainteresowań w moim archiwum nie brakuje tekstów z rozmaitych gazet, poświęconych działalności specsłużb. A w nich aż roi się od słowa „tajne”. Milczałem jednak złośliwie, czekając, aż funkcjonariusz SKW sam na to wpadnie. Zajęło mu to kilka rekordów, po czym machnął ręką.
– Eee, dobra, dzięki – powiedział, oddając mi notebooka. „Ot, kwintesencja roboty na odwal się” – z taką myślą opuściłem operacyjny kamp. Bo mógłbym mieć dysk pełen „wrażliwych” danych i nawet bez skomplikowanego szyfrowania wywieźć je z Afganistanu. Nawet jeśli nie w laptopie, to na schowanym w kieszeni pendrivie. Po co zatem całe to zamieszanie?
A teraz sytuacja zasygnalizowana mi w listopadzie 2009 roku. Stacjonujący w Afganistanie żołnierz zadzwonił do żony w Polsce. Powiedział, że na miejscu jest kiepska woda. I w tym momencie – choć nie minął jeszcze przydzielony czas – rozmowa została przerwana.
– Orwell i Jaruzelski wysiadają. Po co w ogóle te cztery minuty? – zastanawiała się czytelniczka mojego blogu.
Przypadek czy celowe działanie? Nigdy nie udało mi się potwierdzić informacji o cenzurowaniu żołnierskich rozmów na linii Afganistan–Polska. Jednak relacje, które zebrałem na blogu, zdają się to potwierdzać. Oto niektóre z nich.
„Takie rzeczy, Marcinie, zdarzają się notorycznie (…). Rozmowę ucina, gdy mówi się choćby o tym, że jedzonko było na kolacji kiepskie. Generalnie żołnierz może mówić chyba tylko to, że tęskni i kocha. Dlatego my nie korzystamy od jakiegoś czasu z tych czterech minut. Skype jest o wiele bardziej wygodny” – pisała żona wojskowego.
Inna dodała, odwołując się do doświadczeń jeszcze z Iraku:
„(…) Raz próbował mi powiedzieć, że sobie spalił plecki i było po rozmowie. Kiedyś pożalił się, że kiepsko się czuje po jakimś szczepieniu i też było po rozmowie. Skończyło się tak, że ja przez te cztery minuty nawijałam o wszystkim, co się w domu dzieje, a on tylko: ‘Kocham Cię, pogadamy, jak wrócę’. Tym razem (w Afganistanie – wyj. MO), jest tak samo. Dlatego pojechał ze swoim telefonem. A na Giro, niestety, Skype nie hula…”.
„Normalka!!!” – pisał stacjonujący w Afganistanie żołnierz. „Podczas rozmowy niby nic nadzwyczajnego (w tle) nie słychać, ale wystarczyło (…) wspomnieć o głupawym zachowaniu co poniektórych ‘misyjnych pryncypałów’ i natychmiast rozmowę przerywało”.
„Ale to pewno za każdym razem był przypadek” – dodał ów żołnierz, kończąc zdanie poczwórnym znakiem graficznym, znanym jako uśmiechnięta buźka.
[1] Bogusław Politowski, Siła napędowa, „Polska Zbrojna. Suplement 2011”, s. 60.
-----
Nz. Żołnierz TF-50 podczas ewakuacji personelu prasowego do bezpiecznej „kryjówki” podczas symulowanego ataku na bazę w Ghazni, jesień 2013 roku/fot. Marcin Ogdowski
Trwa ładowanie...