Strategia muchy
Obejrzałem film „Big Jake”, western z 1971 roku z Johnem Wayne w roli tytułowej. Obejrzałem, bo mi go polecił (w pewnym sensie) inny wielki aktor Kirk Douglas. I kiedy zastanawiałem się, jak opisać proces dochodzenia do jakiegoś tematu na felieton, przypomniało mi się powiedzonko mojego przyjaciela Wojtka Morawskiego, wybitnego perkusisty i filozofa: „Zanim wpadnę na jakiś beat perkusyjny krążę długo jak mucha nad gównem i nie wiem jak usiąść”. Po czym dodał „Złotym gównem rzecz jasna”. Więc mój pierwszy tytuł dlatego felietonu brzmiał strategia muchy.
Ale mógłbym go też zatytułować „Reakcja łańcuchowa”. Jest (w każdym razie był kiedyś) taki w USA teleturniej o nazwie „Chain Reaction”. Prowadzący rzucał pierwsze słowo, powiedzmy „jabłko” i trzeba wtedy zgadnąć kolejny wyraz, który się jakoś semantycznie z tym jabłkiem połączy. Na przykład „Adam”. Jabłko Adama jest? Jest. A że nazywamy tak grdykę, to rzucamy następne słowo „szyja” i też jest git. Po szyi dopisujemy „gilotyna”, raczej wiadomo dlaczego. Po niej „Ludwik” od króla Ludwika XVI, który został na niej ścięty, a potem „meble”, bo inny Ludwik (XIV), był barokowym elegantem i meble z okresu jego panowania są słynne na cały świat. Na koniec powiedzmy „Emilia” od nazwy słynnego sklepu meblowego w Warszawie. Tak mniej więcej wyglądała ta gra – i tak wygląda moja wędrówka do filmu „Wielki Jake”. Zostanę jednak przy musze.
* * *
Zaczęło się od tego, że kilka dni temu Wojtek Fibak poprosił mnie o napisanie kilku słów o nim do autobiograficznej książki, którą przygotowuje. Historia, którą opisałem w poprzednim felietonie, kliknęła mi w głowie natychmiast. Był w niej jednak jeszcze jeden szczegół, który pominąłem, bo wydawał się nieistotny. W finałowym meczu turnieju Masters Fibak miażdżył Hiszpana Manuela Orantesa, ale nie wygrał, gdyż wydarzyła się niecodzienna rzecz, która odmieniła losy spotkania.
Gdy zawodnicy odpoczywali między gemami, kamery wyłowiły na widowni znaną postać – aktora Kirk Douglasa. Dla Amerykanów w tamtym czasie – bóg. W tym momencie Fibak prowadził 2:1 w setach i w decydującym trzecim bił Orantesa bezlitośnie. Brakowało kilku piłek do tronu mistrza świata. W przerwie dziennikarz zapytał słynnego gościa: „Jak się pan nazywa?”. „Kirk Douglas” - opowiedział gwiazdor. „Jak pan myśli, kto wygra?”. I na to Douglas, co usłyszeli wszyscy przez głośniki umieszczone na korcie, odpowiedział: „Nie przejmuj się Orantes, przegrywasz, ale podnieś głowę". Była to magiczna różdżka.
Po tych słowach Orantes poderwał się do walki. Widownia zaczęła go dopingować, a Fibak się speszył. Mecz zmienił oblicze. Hiszpan wygrał seta, którego sromotnie przegrywał, a potem wygrał kolejnego i mistrzostwo świata Wojtkowiodjechało. „Douglaspobudził Manuela do walki w przegranym meczu” – refleksyjnie i nie bez goryczy mówił Wojtekpo latach. Zajrzałem do YouTube. Znalazłem fragmenty tego meczu i rozmowę Dicka Cavetta z Kirkiem Douglasem na temat tego incydentu. „Nie miałem złej woli…” Ech…
I tu moja mucha ruszyła do lotu w poszukiwaniu złota. Zerknąłem na wcześniejszą rozmowę Cavetta z Douglasem. W 1971 roku aktor opowiadał o swojej pracy z Johnem Wayne.
„Grałem z nim w czterech czy pięciu filmach i nigdy nie rozmawialiśmy patrząc sobie w oczy. Raz zjedliśmy razem obiad. John to wielki, znakomity aktor, profesjonalista, zawsze pierwszy na planie. Ale nigdy nie patrzyliśmy sobie w oczy” – mówi Douglas. (Tu Cavett żartuje, że Wayne miał 193 cm wzrostu, a Douglas tylko 173, więc nic dziwnego) „I nie poruszaliśmy tematów politycznych.”. Kirk Douglas, żydowski imigrant z Ukrainy (wspaniała autobiografia „Syna śmieciarza” – polecam!), przez całe dzieciństwo miał do czynienia z uprzedzeniami i antysemityzmem. Był jawnym Demokratą. John Wayne, mitologiczna postać Hollywood, szeryf wszystkich szeryfów, był konserwatywnym homofobem i rasistą. Republikaninem. W wytykanym mu do dziś wywiadzie dla „Playboya” z 1971 roku mówił:„Indianie marnowali te ziemie, dobrze, że biali je zajęli” … oraz „Wierzę w wyższość białej rasy, inne kultury mogłybyuczestniczyć w podejmowaniu decyzji wtedy, kiedy się rozwiną umysłowo”. Do tego o wspaniałym oskarowym filmie „Nocny kowboj” z Dustinem Hoffmanem i Jonem Voigtem mruknął „Dwa pedały szwendają się po nowym Jorku”. Douglas nie chciał poglądów Wayne’a komentować. Miał powód. Mimo dokładnego wiskania organizacje żydowskie nigdy nie znalazły najmniejszych akcentów antysemickich w zachowaniu Johna Wayne. Niektórzy twierdzą, że facet miał rozum: przemysł filmowy Hollywood i wszystkie wielkie wytwórnie filmowe były stworzone przez ludzi żydowskiej społeczności i wolał nie zadzierać. Dziś trwa "odwaynianie" Ameryki. Z szyldów z nazwami lotnisk usuwane jest jego nazwisko (parę nosiło do niedawna jego imię), jego portrety i wystawy pamiątek są wycofywane z uczelni i przenoszone do bibliotek, gdzie obok leżą księgi opisujące historię holokaustu Indian i systemowego rasizmu w USA. Ameryka rozwikłuje swój problem z historią.
W trakcie wywiadu Douglas napomknął o filmie „Wielki Jake” i – jak powiedział – najlepszej roli, jaką Wayne zagrał. Natychmiast znalazłem film online i obejrzałem. Dobrze zrobiłem. Być może jestem zgredem (znaczy jestem na pewno), ale nie tylko to spowodowało, że mi się ten film spodobał. Odetchnąłem. Klasyczny scenariusz, przejrzysta historia, wyraziste postaci, fajne dialogi. Jak pościgi, to na własnych nogach. Zero tricków. Wśród aktorów brakmięśniaków, za to kilku znanych o niekiedy z natury zbirowatych twarzach. (Niektórzy prywatnie z Wayne’m nie chcieli rozmawiać z powodów politycznych, ale na planie wszystko grało bez zarzutu). Świetne role odpalili Richard Boone, Christopher Mitchum i nasz Bobby Vinton (piosenkarz polskiego pochodzenia, którego piosenkę „Moja droga, ja cię kocham” znała cała Ameryka). Na tle seriali, w które się ostatnio nieostrożnie wplątałem, ten film to ulga.
I tu moja mucha ruszyła dalej. Po raz pierwszy zobaczyłem Johna Wayne w cudownym i przełomowym w moim życiu westernie „Rio Bravo”. Było to w nieistniejącym już kinie „Femina” na rogu ulic Świerczewskiego i Marchlewskiego w Warszawie, dwieście metrów od mojego domu. O kinie tym napiszę kiedyś oddzielnie, bo to był mój drugi dom, który budował moją szczenięcą wrażliwość. Teraz niestety stoi tam „Biedronka”. Życie. „Rio Bravo” to absolutnie cudowny filmowy klasyk z obłędną fabułą i cudownymi rolami wielu ludzi. Niektórzy natychmiast zostali moimi idolami. John Wayne – mistrz i tyle. Dean Martin – arcymistrz (genialna rola kowboja alkoholika, próbującego dźwignąć się z upadku, wstrząsnęłamną jako dzieckiem, nauczyła empatii), do tego boska Angie Dickinson. Dla mnie, skłaniającego się ku muzyce dzieciaka, najważniejszy był Ricky Nelson. Miałem swoje powodu.
Angie Dickinson na planie "Rio Bravo" z reżyserem Howardem Hawksem:
Nelsona znałem z płyt pocztówkowych, granych po kilka razy dziennie przez moją starszą siostrę. Kawałek „Hello Mary Lou” znałem na wylot, nuciłem, udawałem, że go gram na gitarze. Dokładnie w czasie „Rio Bravo” był mega hitem na całym świecie, taki zbieg okoliczności. Ricky śpiewał i grał na gitarze. Nic więcej nie trzeba. Oto ta piosenka:
W szczycie popularności Nelsona, idola wszystkich dziewczyn, cała Polska śpiewała od rana do wieczora, kalecząc angielski na wszystkie możliwe sposoby boską piosenkę z „Rio Bravo”. Legendarną. Jedną z najlepszych piosenek filmowych wszystkich czasów. Na pewno pamiętacie. Rzućcie uchem. „My Rifle, My Pony and Me” oraz „Get Along Home, Cindy”.
Dla tej jednej sceny chodziłem do „Feminy” wiele razy i za każdym razem miałem dreszcze. Tak działa muzyka, kiedy poddajesz się instynktowi. Ale był jeszcze jeden moment muzyczny w tym filmie, który do dziś mnie trzyma. Złowrogi. Możliwe, że kiedyś zacznę nim koncert.
W kilku scenach pojawiała się melodia grana na trąbce, raz z orkiestrą, innym razem solo gdzieś z oddali, z prerii, niezwykła, przeszywająca. Colorado (Ricky Nelson) wyjaśniła w jednej ze scen, że ta melodia jest zwiastunem śmierci. Że jej tytuł brzmi „Melodia o podrzynaniu gardła”. Od tego momentu, gdy się pojawia, widz wie, że wkrótce ktoś zginie.
Muzykę do "Rio Bravo" skomponował Dimitri Tiomkin, ukraińsko-amerykański kompozytor, absolutny fenomen. Melodia „El Deguello”, znana jako „Melodia o podrzynaniu gardła” jest oparta na tradycyjnej pieśni meksykańskiej, Tiomkin ją po prostu perfekcyjnie opracował. Posłuchajcie. Jest cudowna. I tu uwaga: zgodnie z jej przeznaczeniem, chętnie ją zagram komuś przed wyborami jesienią.
I tu moja mucha siada, niemal definitywnie. Mogłaby wędrować dalej, pewnie bez końca, ale nie ma potrzeby – „El Deguello” jest idealną pointą na czas, kiedy Polska jest grabiona przez bandę Burdette'a. Banda Burdette'a nie przetrwa. W westernach zawsze dobro wygrywa.
:)
ZH
Trwa ładowanie...