„Ameryka, mamy problem…”

Obrazek posta

„Ameryka, mamy problem…” (parafraza słynnego „Houston, mamy problem” podczas awarii lotu Apollo 13)

… a my, Polska, Wam pomożemy.

Problem nazywa się Marjorie Taylor Greene. Aż dziwne, że na „zaproszenie” Dudy nie przyjeżdża ona, tylko Joe Biden. Byłaby mu bliższa.

Kim jest MTG? Od dwóch lat jest republikańską członkinią Izby Reprezentantów, czyli przekładając na polski amerykańską posłanką. Reprezentuje stan Georgia. W stylu zaś reprezentantką nowego w amerykańskiej polityce gatunku, który w Polsce reprezentują Czarnek, Pawłowicz, Kempa, Mazurek i Kowalski. Ameryka jest zdumiona i przytkana jej dezynwolturą.

Podczas wygłaszanego przez prezydenta Joe Bidena w Kongresie Orędzia O Stanie Państwa, Marjorie darła się na całą salę i przeszkadzała mu, wołając „Zamknij się!”, „Kłamca!” „Bzdury!” „Tchórz!”, co nigdy wcześniej w historii tego doniosłego aktu nie miało miejsca. Czego by nie mówić politycy w tym kraju dbają o reputację i nawet skrajne poglądy wyrażają w odpowiednich momentach i bez chamstwa,. Tak było do czasu pojawienia się Trumpa. Teraz rzeczy uległy zmianie. Tak, jak u nas szaleniec Kowalski, tak w USA pani MTG miota zniewagi przed kamerami i dba o ich rozgłos, łamiąc wszelkie reguły. W jej wystąpieniu zabrakło mi tylko zawołania „Panowie, klaszczemy! Brawo!”, jako kopii jej duchowego i intelektualnego brata Janusza Kowalskiego, który w Polsce wyznaczył nowy poziom dna.

Nie był to jednorazowy incydent. Dwa dni później, podczas briefingu zwołanego przez Biały Dom w związku z zestrzeleniem chińskiego balonu, w obecności innych kongresmenów Marjorie wydzierała się równie głośno. Tym razem jednak dodała swoim występom jakości wizerunkowej: usiadła w sali konferencyjnej w śnieżnobiałym futrze z długim włosem (lama), jakby przyszła odebrać Oscara i przypominając Lady Gagę z koncertu. W tym anturażu wrzeszczała „Nie kłam!” „Bullshit!”. Jeden z komentatorów powiedział potem stacji CNN: „Zachowywała się irracjonalnie, jak ktoś oszalały”, ale ona widzi to inaczej. Po wyjściu z sali konferencyjnej oświadczyła zadowolona: „Podarłam ich na strzępy. Przeżułam ich niczym gumę do żucia i wyplułam” i poszła.


Jeszcze całkiem niedawno widok awantur w jakimś dalekim geograficznie parlamencie, nie tylko z wrzaskiem, ale i czasami z bójkami posłów, stanowiły ekscentryczne i ciekawostkowe ozdobniki serwisów informacyjnych. W Stanach Zjednoczonych tak nie było. Prace członków Izby Reprezentantów, niekiedy spierających się na bardzo trudne tematy (zbrodnie, podatki, wojny, skandale), toczyły się zawsze z emocjami, ale zarazem na bardzo wysokim poziomie merytorycznym. To są naprawdę poważne obrady, mało kłótni (choć spory bezustanne), żadnych wycieczek personalnych. Mało bicia piany i awantur z magla. Konstytucja jest szanowana, rozum również. Każdy, kto choć raz widział program „Sędzia Judy” wie, że amerykańskie procedury prawne wymagają precyzji i bełkot nie przechodzi. Zniewagi są natychmiast sprowadzane do parteru przez sędziego. Owszem, jest wiele kruczków, dla nas niezrozumiałych, i jest mnóstwo prawnych cwancyków, ale nie ma taniego farmazonu, jawnego lekceważenia procedur i kłamstw. W Kongresie można przysłuchać się przesłuchaniom członków mafii i usłyszeć jak się bronią, czy Franka Zappę, który brawurowo i na najwyższym poziomie intelektualnym bronił wolności słowa w piosenkach (i wygrał). Ale nie można było krzyknąć „Spierdalaj!” do posła, jak to uczyniła kiedyś Pawłowicz. Za takie coś w USA Pawłowicz nie dostałaby się do sejmu nawet z wycieczką.

Do niedawna, niestety.

Coś się stało z poziomem debaty publicznej na całym świecie. Ludzkość zerwała się z łańcucha. Moim zdaniem jest to jeden z owoców internetu, który ośmielił dzikiego człowieka. Demokratyzacja życia publicznego została zdefiniowana na nowo. Samozwańcze prawo do oceny wszystkiego przez każdego dowolnymi słowami, które wyrwało się z jakichkolwiek reguł niczym wściekły rottweiler, przeniknęło wszędzie, do polityki, kościoła, sportu i szkół. Kąsa się na wszystkich poziomach, także w światłych parlamentach. Wolność słowa nabrała kolorytu przytoczonego mi dawno temu przez nieżyjącego już tuza dziennikarstwa polonijnego Boba Lewandowskiego, który powiedział o Polakach przybywających do USA: „Uważają, że skoro tu jest wolność słowa, to można nasrać na stół u gospodarza domu i powiedzieć mu, że przecież jest wolność słowa”. Tyle, że dziś ten casus nie dotyczy opisu przybyszów zza oceanu, ale wzorca współczesnej demokracji, jakim są Stany Zjednoczone. 

Niedawno zapytałem w sieci: "W którym momencie chamstwo zjawiło się w polskiej polityce?" Kilka osób podało jako konkret słynne „Wersal się skończył!” Leppera. Hm. Uważam, że to akurat nie było chamstwo, tylko rzucona z emfazą zapowiedź. Także jego „Balcerowicz musi odejść” nie było chamskie. Chamski i zwiastujący złowrogie czasy był jego rechot z gwałtu na prostytutce - ten incydent powinien go z punktu zdyskwalifikować. Ale to nadal nie to. Ja pamiętam inny moment, jako start do biegu po zło. Subtelny i pewnie wielu z Was się ze mną nie zgodzi.

Pewnego dnia w polskim Sejmie głos z mównicy zabrał legendarny opozycjonista  Leszek Moczulski. Twórca pierwszej polskiej nielegalnej partii politycznej, Konfederacji Polski Niepodległej, wielki bojownik o wolność i demokrację w mrocznych czasach PRL. Polemiki sejmowe były w tym czasie bardzo barwne i nawet soczyste, ale na poziomie niemal literackim – mam na myśli wystąpienia Adama Michnika, Aleksandra Kwaśniewskiego czy Bronisława Geremka, a nawet Józefa Zycha (który jako pierwszy zaklął „kurwa”, prowadząc obrady). Ale tego dnia w sporze między dawnymi komunistami, a ludźmi obozu solidarnościowego, Leszek Moczulski powiedział: „To ja wam rozszyfruję skrót waszej partii PZPR – Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji”. W tym momencie w sali sejmowej coś tąpnęło. Posłowie jęknęli. Pojawiła się szczelina i pękła betonowa zapora. Stało się jasne, że od tej pory będzie wolno więcej, bo ktoś zdjął niewidzialne znaki zakazu znieważania przeciwnika. I się zaczęło. Lepper pojawił się znacznie później.


Epoka pani Marjorie Taylor Green, ludzi pokroju Czarnka, Kowalskiego, Mejzy, Kempy i Mazurek, to jest już inna epoka. Jest to era dopuszczenia do głosu gatunku dresiarskiego, politycznych chamów, przekupek, bandytów, gitowców, rasistów, homofobów, seksistów i faszystów. Kłamstwo jest teraz w polityce pożądaną umiejętnością, a zniewaga i potwarz - legalnym narzędziem. Ktoś gdzieś na szczycie jednej czy drugiej partii oszacował, że to się opłaca. Wyszło mu zapewne z przemysleń, a może i z sondaży, że przeciętny Polak-wyborca porusza się na takim właśnie poziomie, że takie coś w wyborcy też mieszka, że polubi takiego polityka i cham stanie się teraz jego idolem.

Ilu takich wejdzie do kolejnego sejmu, zależy od większości Polaków. Niestety.

EPILOG: W USA jest ich coraz więcej, choć tylko Majorie Taylor Greene przychodzi na obrady Kongresu w białym futrze, niczym Pawłowicz z wachlarzem.

ZH

Zobacz również

Dzień, w którym umarła muzyka
Zeszytos 7
Królestwo Kanarków

Komentarze (7)

Trwa ładowanie...