Życie po życiach

Obrazek posta

Życie po życiach

Ile żyć można przeżyć w siedem miesięcy? I jak wrócić do tego jednego?

Minął już ponad miesiąc od mojego powrotu ze Stanów i z jednej strony chciałabym podsumować tę siedmiomiesięczną podróż moim minivanem, tych 31 tys. przejechanych kilometrów, grubo ponad tysiąc kilometrów trekkingów, poznanych ludzi, przygody, emocje, a z drugiej wiem, że pewnie i tak jedynie prześlizgnę się po powierzchni tych wszystkich zdarzeń. Jednak zanim spróbuję to zrobić, dziś o czymś innym. Dziś o zgubionych siedmiu miesiącach.

Ponieważ wydaje się, jakby w podróży czas płynął inaczej, to zapomniałam, że przecież płynie dokładnie tak samo tam, gdzie mnie nie ma. Jest siedem miesięcy później i nie rozumiem, co wydarzyło się w czasoprzestrzeni. Mam poważny dysonans poznawczy. Skąd założenie, że tam, gdzie mnie nie było, czas nie płynął, że wrócę do tego, co zostawiałam. To przecież było tydzień temu…
Więc jakim cudem moja siostra z rodziną dopiero co kupowała mieszkanie, a teraz jest już wyremontowane i sobie w nim wygodnie mieszkają? Jakim cudem córka mojego brata ma 2,5 roku, biega, mówi, układa puzzle? Jakim cudem znajomi w tydzień mogli zmienić pracę i w tych nowych się zadomowić, poznać ludzi, oświadczyć się lub przyjąć oświadczyny? Jak to znów święta, sylwester i zaraz wiosna? Przecież ja wiosną wyjechałam, to było tydzień temu.

Wiem, że u mnie to nie był tydzień, u mnie było siedem miesięcy tak intensywnych, że wiele żyć można by nimi obdarować. Były chwile wielkiego szczęścia, jakie rzadko się czuje, chwile głębokiego spokoju, kontemplacji i mówienia do siebie, czasem w myślach, czasem na głos – jeny, jak tu jest pięknie, dobrze, jakie mam szczęście.
Stany przerosły moje oczekiwania, bo wyjeżdżając najbardziej się bałam zawodu.
Wszystko było takie, jak być miało, a nawet lepsze. Prawdziwsze, piękniejsze, większe, straszniejsze. Bo Ameryka istnieje ze wszystkim, co sobie wyobrażałam, ze wszystkimi swoimi dobrymi i złymi stronami. Trudno mi to wszystko podsumować, opisać, wiele już nie pamiętam i nie wiem, jak to się stało, że nie robiłam notatek; z każdego dnia, zdarzenia, widoku, rozmowy, uczucia. Ktoś mi powiedział, że może to miał być wyjazd nienotowania, a przeżywania. I tyle przez tych siedem miesięcy przeżyłam.

 

Były chwile trudne, nieprzyjemne, przerażające. Dużo strachu przed mordercami, psychopatami, strzelaninami, przed niedźwiedziami, pumami i potworami.
Dwa razy miałam złamane serce, bo dwa razy zdążyłam się do kogoś przywiązać, raz ktoś prawie mi się oświadczył, choć wiadomo, że prawie robi wielką różnicę.
W kilku miejscach chciałam zostać na dłużej, przez chwilę myślałam, że może na zawsze, choć wiadomo, że nie była to prawda. Że zakochałam się w pięknej wizji, że to nie była rzeczywistość.
Nigdzie nie było tak dziko, jak na Jukonie, idealnie, jak na Alasce, magicznie, jak w Montanie. Przez kilka ostatnich tygodni żyłam, jak we śnie, prześlizgiwałam się przez dni, nie wiedząc dokładnie, dokąd jadę, gubiąc kawałki drogi lub nie jadąc wcale, bo nie byłam w stanie.

Były upadki. Parę takich, z których sama nie umiałam się podnieść i musiałam szukać pomocy. Odezwały się ukrywane głęboko traumy, bo mimo lat terapii okazuje się, że nadal czegoś nie dostrzegałam i musiało stać się coś bardzo trudnego, coś, co wreszcie otworzyło mi oczy, jakby chciało powiedzieć – halo, tu jestem, dłużej nie będziesz mnie ignorować. A potem przez lata powtarzane błędy znów powtarzałam, bo może tym razem nie będą tak boleć, przecież znam schemat, wiem, jak to się skończy, więc wiem, jak sobie z tym potem radzić. Kończy się zawsze tak samo, tylko za każdym kolejnym razem zamiast mniej, boli bardziej.
To była podróż w skrajności, od największego szczęścia po największe smutki, cudowna i wykańczająca, jedyna i niepowtarzalna. Mimo wszystko – najlepsza.

 

O tym, co widziałam, ile kilometrów przejechałam, ile kilometrów przeszłam, które stany odwiedziłam, jeszcze opowiem, ale o tym, ile emocjonalnie przeżyłam, pewnie nigdy nie uda mi się opowiedzieć.

 

Niby rozumiem, wiem, jak świat działa, że czas wcale się nie zatrzymuje, co najwyżej przyspiesza, ale ten przeskok z wczoraj do dziś, z wtedy do teraz, jest zbyt trudny do objęcia rozumem.

Nie umiem się odnaleźć, nie umiem wrócić. Ze wszystkiego do pozornie niczego. Przez długi czas po powrocie działał mechanizm obronny – nieczucie. Bo gdybym poczuła, mogłoby się okazać, że właśnie rozpadam się na milion kawałków. Przez chwilę myślałam, że to spokój może, ale to nie był spokój.
Moja siostra powiedziała mi, że cała rodzina bała się o mnie, że przyjadę i wpadnę w otchłanie depresji. W końcu trochę mnie znają. I ponieważ długo nie wpadałam, to wpadam teraz. Chciałabym się czego chwycić, zanim mnie wciągnie bez reszty, ale, poza lekami i terapiami, nie wiem czego bym miała się złapać.

 

Jest taka banalna mądrość powtarzana na grupach wsparcia – żeby „brać” tylko jeden dzień na raz, a czasem, gdy dzień to za dużo, to pół dnia, kilka godzin, a może nawet tylko jedną godzinę. Jak uda się przeżyć tę jedną, to może uda się i kolejną, potem jeszcze tylko kilka i ufff ten dzień minął. To teraz wdech, wydech, znów trzeba wstać z łóżka i znów skupić się na tej jednej, potem drugiej i na kolejnej godzinie. I tak dalej… powoli.

 

Ja oczywiście doceniam to, że mam dokąd wrócić, że teraz codziennie mogę wziąć prysznic, kiedy chcę umyć włosy, chodzić w czystych ubraniach. Jem więcej i lepiej, piję też więcej wody, bo nie zastanawiam się, gdzie zrobię siku. Czytam wieczorami przy lampce, bo nie muszę się już ukrywać i udawać, że nie ma mnie w, czasem nielegalnie, zaparkowanym vanie. Jest ciepło, nie za gorąco i nie za zimno. I nie muszę już spać w śpiworze.
Nie boję się, gdy zasypiam; potworów, niedźwiedzi i ludzi, teraz boję się „tylko” przyszłości.
I może wolałabym bać się tych wszystkich spotykanych w Stanach niedźwiedzi, bo to jest realne, wiadomo, co zrobić, czego nie robić, jak nie dać się zjeść misiowi. A tu nie wiadomo, jak poradzić sobie z ogromnym strachem przed tym, co dalej.

Rozpakowywanie się po powrocie zajęło mi jeden dzień. Połowę rzeczy oddałam lub wyrzuciłam. Moje życie znów mieści się na dwudziestu metrach kwadratowych. Siedzę przy biurku, a za mną pudła. Pudła z życiem, które tyle razy już pakowałam, rozpakowywałam, po raz kolejny pakowałam i zostawiałam, żeby znów do niego wrócić i znów nie wiedzieć, co robić z nim dalej.

 

Ps. Nie piszę tego, żeby teraz dostawać pocieszające wiadomości, zapewnienia, że się ułoży, że wrócę do Stanów. Piszę to, bo mi pisanie pomaga 🙂

Zobacz również

#samawgórach - grafika
Przygotowania!
Znów ruszam w drogę!

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...