Ósemka Holdena. Gość: Krzysztof Majer!
Podsumowując 2022 rok, okrzyknąłem, że tytuł Literackiej Osobowości należy się Krzysztofowi Majerowi. Wyliczyłem wiele jego prac, ale bez wątpienia to wirtuozerska translacja jednej książki sprowokowała mnie do takiej deklaracji. Kochanka Wittgensteina i David Markson. Tak, wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy książka, jest i była wydarzeniem; a historia wydania tej fabuły dodaje całej opowieści oniryczny posmak.
[...] Krzysztof Majer, w tekście „Ktoś mieszka na tej plaży”, zamykającej dzieło Davida Marksona, stara się usystematyzować to, co w Kochance Wittgensteina rodzi pytania. To trudne zadanie. Syzyfowy wysiłek. Krzysztof Majer, tłumacząc książkę, podjął się zadania trudnego i ze swojego zadania wywiązał się doskonale, ale jego tekst jest tylko (i aż) dodatkiem do całości.
To my, czytelnicy, musimy szukać, badać, zastanawiać się. Nad prozą rozstrzępioną, roztrzęsioną, wybredną. Dawno, a może wcale, nie czytałem „czegoś”, co jednocześnie pochłaniało mnie bez reszty, a z drugiej strony irytowało i przyprawiło o migrenę… - tak pisałem we wrześniu ubiegłego roku.
A dzisiaj? Mój Gość mówi o zaufaniu w swojej zawodowej historii. O tym, jak (i dlaczego) podjął się tłumaczenia prozy afrykańskiej, a poza tym, że jest dziaderski, bo jest zwolennikiem papieru, a także jak bardzo go cieszą nazwiska tłumaczy na frontach książek! Oby jego radość podzieliły wszystkie polskie wydawnictwa, a teraz zapraszamy do lektury rozmowy.
Ósemka Holdena!
Tłumaczę, bo:
bo tłumaczenie jest – bywa – potrafi być najwnikliwszym sposobem czytania, sposobem na zadomowienie się w tekście, na przyjrzenie się temu, z czego jest zrobiony. Oczywiście nie powiem, że w każdym tłumaczonym tekście chciałbym się od razu zadomawiać, ani nawet, że te, w których się najlepiej zadomowiłem, to te same, które cenię najwyżej. Ale przecież i po to, żeby coś, co zachwyca mnie po angielsku, mogło zaistnieć u nas, w moim języku. Strasznie to banalna odpowiedź, ale chyba tak. Więc może jeszcze parę innych, zapewne równie przewidywalnych: bo ciągle czegoś się dowiaduję – o literaturze, o języku, o strukturze zdania; bo cały czas muszę coś sprawdzać, dokształcać się z tematów, którymi może w innym przypadku bym się nie zainteresował; bo doświadczam oporu, jaki stawia mój ojczysty język, kiedy próbuję powiedzieć nim coś obcego. Tłumaczę, bo lubię. Nie jest to moje główne źródło utrzymania, więc zdaję sobie sprawę z pewnego luksusu.
Najlepsze polskie wydawnictwo/a?
Na pewno rozumiesz, że jako tłumacz współpracujący z wieloma wydawnictwami nie jestem obiektywny, ani nie powinienem się bawić w takie rankingi. Mogę więc odpowiedzieć pokrętnie, bo tak lubię najbardziej – i oczywiście z perspektywy tłumacza. Wydawnictwo Czarne, z którym współpracuję najdłużej, postawiło na mnie, kiedy jeszcze nie miałem debiutu książkowego, tylko kilka rzeczy w „Literaturze na Świecie”. Pozwolili mi przełożyć 800 stron listów Ginsberga i Kerouaca na podstawie trzydziestostronicowej próbki. W wydawnictwie Karakter miałem książkę, która zdobyła większy rozgłos niż którekolwiek z moich tłumaczeń, a nawet była nominowana i nagradzana (Depesze Michaela Herra). Państwowy Instytut Wydawniczy dał się przekonać, że warto wydać u nas dziwaczny eksperyment amerykański sprzed przeszło trzydziestu lat, czyli Kochankę Wittgensteina Davida Marksona, która to książka również narobiła nieco miłego szumu (m.in. na Twoim blogu, za co serdecznie dziękuję). Wydawnictwo Poznańskie zwróciło się do mnie z pytaniem, czy przełożę dla nich noblistę, Abdulrazaka Gurnaha, i jego Powróconych, choć przecież nie tłumaczyłem wcześniej prozy afrykańskiej. Zawsze będę wdzięczny tym czterem wydawnictwom za ich zaufanie na różnych etapach mojej kariery tłumackiej. Lubię myśleć, że łączy mnie z nimi coś więcej niż relacja zawodowa. A odpowiadając szerzej: dobrych wydawnictw jest sporo. Częściej to te mniejsze, wyspecjalizowane, które nie wahają się wykosztować na porządny przekład i należytą opiekę redakcyjno-korektorską, które nie oszczędzają na konsultacjach, nie gonią za każdym trendem, tylko z rozmysłem budują swoją markę. Kibicuję kilku mniejszym, prężnym wydawnictwom, np. Cyranka, Art Rage czy Filtry. Tu zawsze znajdziesz na okładce nazwisko tłumaczki czy tłumacza. Bo chyba zgadzamy się, że nazwiska tłumaczy powinny być na okładkach. Nie jako nagroda, tylko – jak przypomina nam Jerzy Jarniewicz – jako dowód zobowiązania.
Nazwisko tłumacza ma dla mnie znaczenie?!
Ha, no pewnie! Nazwiska niektórych tłumaczy traktuję jako certyfikat jakości: nie wymagałbym od nikogo, żeby przekładał same wybitne rzeczy, ale wiem, że jeśli zobaczę na okładce nazwisko Małgorzaty Łukasiewicz, Jacka Burasa, Moniki Muskały czy Małgorzaty Gralińskiej – by wymienić tylko kilka osób tłumaczących z niemieckiego – mogę mieć pewność, że to porządna i odpowiedzialna robota translatorska. Pewnie znów powiem coś, co już słyszałeś od innych tłumaczy, ale zdarza mi się czytać „śladem” znakomitych koleżanek i kolegów po tłumackim piórze.
Papier czy e-book?
Jednak dziaderski, boomerski czy jakiś tam papier, zawsze, niestety, bo do tego przywykłem i nie umiem się odzwyczaić. Oczywiście używam czytników, ale tylko, kiedy nie mam wyjścia. Nie, nie będę ględził o kojącej woni papieru, nie martw się. Może jeszcze chodzi o to, że mam pamięć przynajmniej do pewnego stopnia optyczną: pamiętam mniej więcej, co było w którym rogu której strony, po prawej albo po lewej, albo obok jakiegoś zagięcia. Po prostu łatwiej mi się odnaleźć w przestrzeni książki papierowej. Owszem, mogę sobie wyszukać dane słowo czy frazę elektronicznie i często to robię. Ale nic nie poradzę: jestem z papieru.
Polacy nadal czytają niewiele, bo...?
Ja bym wolał, żeby ludzie czytali uważnie niż wiele, a to się zawsze przynajmniej w jakimś stopniu wyklucza. A zresztą: niech sobie robią, co chcą. Mam wrażenie, że w tej debacie wszystko już powiedziano. Pas.
Nowości czy klasyka?
Staram się nadążać, ale to przecież prosta droga do nerwicy. Szum robi się z byle czego, codziennie wychodzi jakaś tam najważniejsza powieść dekady. Jednak nawet na śledzenie tego, co wartościowe, czasu jest za mało. Musiałbym czytać szybko, a bardzo tego nie lubię. Więc trochę się staram nadążać, a trochę nie – zdarza mi się nawet celowo pewnych trendów unikać, co stwierdzam z pewnym wstydem. John Barth powiedział gdzieś, że jeśli o nowej książce jest głośno, to on czeka dziesięć lat, czy ileś tam, i jeśli po tych latach nadal się o niej mówi, to wtedy on ją czyta. Cóż: jest to jakiś sposób… który oczywiście od razu rodzi pytanie o to, czym jest wartość literacka i czy na pewno wszystko powinno być mierzone skalą „wieczności” itd. itd. (często o tym myślę; zapewne nie wszystko). Ale i klasyka potrafi być nowością, jak wiemy, bo w naszych czasach coraz częściej tłumaczy się od nowa, albo i po raz enty. Tak więc odnaleźć się w tym gąszczu tytułów walczących o uwagę to trudne zadanie. Ale klasyka rzadziej zawodzi. Znacznie rzadziej zdarza mi się myśleć: „kto i czemu uznał to za klasykę?!” niż: „kto i czemu uznał to za powieść roku?!” Więc może jednak klasyka.
Moi władcy duszy?
O nie, tych jest zbyt wielu. Chyba zresztą jestem niewiernym poddanym. Ostatnio często wracam do genialnego Williama Faulknera, bo się to szczęśliwie splata ze zleceniem. Wracam też do Malcolma Lowry’ego, do Katherine Mansfield w znakomitych przekładach Magdy Heydel. Chyba najbardziej w gruncie rzeczy lubię modernistów, bo zawsze się to łączy z eksperymentem, z wiarą w literaturę (którą podzielam, choć nie w sensie społecznym, reformatorskim – tu nie mam złudzeń), z wrażeniem (nawet jeśli tylko historycznym) nowości, świeżości i potencjału języka. Z rzeczy nowszych wysoko cenię prozę Toni Morrison, wydawaną teraz w nowych przekładach Kai Gucio, z którą przyjaźnimy się od studiów. Z jeszcze nowszych: zachwycam się ostatnio wydestylowanym minimalizmem Lydii Davis (jeszcze u nas nieznanej, ale to się na pewno wkrótce zmieni). Poprzedni rok minął mi pod znakiem Davida Marksona, autora rzeczonej Kochanki, którego właściwie uznałbym za zapóźnionego modernistę, idącego po śladach Joyce’a, Lowry’ego, Faulknera. Lubię przeczytać ileś książek pisarza jedną po drugiej; może wszystkich powinno się tak czytać. Niestety coraz rzadziej mi się to zdarza, bo żyję – jak każdy – w rozproszeniu.
Poezja czy kryminał?
Ale czemu taki wybór? Kryminał jako koncepcja wydaje mi się bardziej pociągający niż większość konkretnych jej wcieleń: trudno o dobry kryminał, że tak powiem jako kompletny laik. Poezja to robota, szczególny wysiłek, ale kiedy procentuje, jest to coś wspaniałego. Więc może kryminał napisany przez poetę? Dwanaście Świetlickiego?! Że już nie wspomnę o poezji kryminalistów, takiego na przykład Villona…
Krzysztof Majer
– tłumacz literatury pięknej; adiunkt w Zakładzie Literatury i Kultury Północnoamerykańskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Przekładał m.in. Davida Marksona (Kochanka Wittgensteina), Michaela Herra (Depesze), Abdulrazaka Gurnaha (Powróceni), Denisa Johnsona (Szczodrość syreny), Allena Ginsberga (dwa tomy listów), a także prozę Hermana Melville’a, Patti Smith, Michaela Chabona, Patricka deWitta i Jima Thompsona. Razem z Kają Gucio tłumaczył krótką prozę Debory Eisenberg i własny wybór opowiadań Billa Gastona. Dwukrotny zdobywca nagrody „Literatury na Świecie”: za przekład Listów Ginsberga (2014) i Depesz Herra (2017). Dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego (w 2017 za Depesze i w 2023 za Kochankę Wittgensteina). Za Depesze nominowany także w 2017 roku do Nagrody Literackiej Gdynia. Za przekład Szczodrości syreny Johnsona nominowany do nagrody Energia Kultury. Od niedawna redaktor „Literatury na Świecie”; członek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Urodził się w Bydgoszczy, 30 lat mieszkał w Łodzi, a dekadę temu osiadł w Poznaniu.
(autorka zdjęcia promocyjnego: Paulina Ambroży, 2020).
Trwa ładowanie...