Wrocławski Teatr Capitol jest jak świąteczna choinka, na której co roku pojawiają sięoryginalne, mieniące się wieloma odcieniami emocji i piękna festiwalowe ozdoby.Tegoroczny Przegląd Piosenki Aktorskiej, który odbył się we Wrocławiu już po raz czterdziesty trzeci byłparadą szarpiących za serce i dających do myślenia spektakli. Obejrzałam ich w sumie iedem i czuję się tak, jakby ktoś wlał we mnie sok z gumijagód, dzięki któremu będę odbijała się od ziemi jeszcze przez następnych kilka tygodni. Część z nich będziecie mogli wciąż oglądać w różnych miejscach w Polsce, co Wam szczerze polecam jako najlepsze antidotum na otaczającą nas matrixową jałowość.
fot. Katarzyna Gałek
Obserwuję ten festiwal od 1991 roku i policzyłam, że to już 32 lata!
Dojrzewałam z nim i wchodziłam w dorosłość, a potem w macierzyństwo. I gdyby nie kilkanaście lat spędzonych w Warszawie, to podejrzewam, że byłabym na PPA co roku. A wszystko to z miłości do piosenki aktorskiej.
Ten rodzaj artystycznej ekspresji, który przemawia do duszy i serca poprzez muzykę, tekst i osobowość interpretatora, był mi do tego stopnia bliski, że na studiach z filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim wybrałam kierunek teatrologii. Tylko i wyłącznie po to, by napisać pracę magisterską o piosence aktorskiej właśnie.
Jest z tym związana pewna anegdota. Otóż moim promotorem był wybitny znawca Witkacego, profesor Janusz Degler. Niestety spośród różnych teatralnych aktywności piosenkę aktorską akurat lubił najmniej. Skończyło się na tym, że po napisaniu pracy magisterskiej, kiedy już usłyszałam, że mogę ją drukować (a w tamtych latach nie było to wcale takie tanie i proste!) radośnie zleciłam druk studentom politechniki, po czym profesor postanowił nanieść na nim poprawki, o których wcześniej nie było mowy.
Oczywiście jako osoba wysoko wrażliwa wpadłam w rozpacz, że narażę moją mamę na kolejne koszty, zabrałam pracę i powiedziałam, że nie będę się bronić. Mam magistra tam, gdzie kończą się plecy, po czym wyszłam z gabinetu profesora trzasnąwszy drzwiami.
Leżałam potem trupem pod kołdrą opłakując swoją niedoszłą magisterkę, aż w końcu do akcji wkroczyła moja mama. Nie mówiąc mi nic o tym pojechała na uniwersytet i złożyła profesorowi wizytę. Poprosiła, żeby przyjął moją pracę raz jeszcze, że ona pokryje koszt kolejnego druku, oraz żeby mi wybaczył tę ułańską porywczość. Profesor – co znam już z opowiadań mojej mamuś – pocałował ją w rękę i powiedział, żebym zwyczajnie przyszła do niego raz jeszcze.
I w ten oto sposób zostałam magistrą od piosenki aktorskiej.
Uwaga! Można się ponabijać ze zdjęcia z grzyweczką :)
Ponieważ mam jeszcze tę przypadłość, że słyszę każdy fałszywy dźwięk, bardzo trudno mi odbierać sztukę śpiewaną, zwłaszcza jeśli jest śpiewana na bakier.
Tymczasem na tegorocznym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej nie usłyszałam ani jednej fałszywej nuty. Począwszy od znakomitego, wybitnego muzycznie i tekstowo rapowanego musicalu „1989” w reżyserii Katarzyny Szyngiery, z którym przyjechał Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie (we współpracy z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim), aż po galę, której bohaterem był muzyczny spadek, jaki pozostawił po sobie zmarły gwałtownie w ubiegłym roku frontman zespołu „Pogodno” Jacek „Budyń” Szymkiewicz.
Ale po kolei.
Scenariusz „1989” napisała trójka autorów: reżyserka Katarzyna Szyngiera, Marcin Napiórkowski i mój, nie ma co ukrywać serdeczny kolega, reporter – Mirosław Wlekły. A jest to scenariusz znakomity, który w trzygodzinnym niemal spektaklu zamyka historię od wybuchu stanu wojennego po obrady Okrągłego Stołu. Ponieważ powstało już bardzo wiele recenzji tego bądź co bądź wielkiego wydarzenia artystycznego ubiegłego roku napiszę tylko, że autorzy dopuszczają do głosu bohaterki równoległego, bo nie drugiego planu tamtych lat: kobiety.
Danuta Wałęsa, Gaja Kuroń, Anna Walentynowicz, Henryka Krzywonos, Krystyna Frasyniuk i jej córka Zofia, Alina Pieńkowska – to one, wytańczone i zaśpiewane brawurowo przez aktorki pokazują faktyczną cenę, jaką przyszło kobietom „Solidarności” zapłacić za walkę, w której układali się z władzą i Kościołem ich mężczyźni.
Fot. Tomasz Walków
Spektakl znakomicie pokazuje, że tam, gdzie kobieca wrażliwość przekracza próg psychicznej wytrzymałości męskie ego ma swoje królestwo. Każda miłość potrzebuje obecności. Miłość kobiet „Solidarności” została osierocona przez nieobecność tych, których kochały najbardziej.
Zapłaciły za to samotnością, alkoholizmem, próbami samobójczymi, brakiem wsparcia w wychowaniu dzieci, poronieniem, a wreszcie śmiercią.
Tekst w tym musicalu ma znaczenie ogromne i rapowany wybrzmiewa po stokroć dobitniej niż gdyby był sączony balladą. Wieloznaczną muzykę napisał Andrzej „Webber” Mikosz, całość scenograficznie kapitalnie opanowała Milena Czarnik, a choreograficznie – Barbara Olech (czapka z głowy!).
To jest spektakl, w którym nie ma słabego punktu, a każdy/a z aktorów/ek stanowi osobny kosmos talentu i żywiołowości. Z wielką szansą na spektakularną karierę w tak zwanej branży. Była to fantastyczna kreacja zespołowa bez grania na siebie, co wzmacnia tę produkcję i nadaje jej większą przestrzeń.
Ponieważ nad scenariuszem pracował między innymi Mirek Wlekły, który - jak każdy zakochany w swoim zawodzie reporter - jest wyczulony na prawdę, udało się twórcom nie potraktować historii polskiej przemiany czołobitnie. Pojawia się tam między innymi niewygodny wątek wódczanego bratania się członków „Solidarności” z władzą podczas słynnego już spotkania w Magdalence (oglądamy w tle film zrobiony ukrytą kamerą przez SB), a Lech Wałęsa, przedstawiony w sposób wieloznaczny, słyszy kilka niewygodnych pytań (choćby o to, co robił na milicji).
O jego pobycie w Arłamowie artyści rapują: „W tym, co się wtedy tam stało / Jest jednak coś dziwnego / A twoja wersja składa się słabo / Jak polska podróba lego”.
Fot. Tomasz Walków.
Znakomity jest też monolog Danuty Wałęsy podczas odbierania dla Lecha Nagrody Nobla (gra ją fantastycznie Karolina Kazoń - btw. kompletnie jej nie rozpoznałam potem w klubie festiwalowym):
„Więc patrzę na was, patrzę wam prosto w oczy i odbieram tę nagrodę w imieniu wszystkich kobiet,
w imieniu wszystkich dzieci, wszystkich wykluczonych, nie jako czyjaś żona, tylko jako człowiek
nie musimy się ukrywać, bo jesteśmy niewidzialne, świat się o nas nigdy nie dowie, więc podnoszę naszą sprawę, głoszę naszą pochwałę, w tej nigdy niewygłoszonej przemowie
by w przyszłości pamiętano, że nie tylko mężczyźni walczyli, żeby świat zmieniać, aby nie tylko mężczyźni o mężczyznach opowiadali historię przez kolejne pokolenia
my też byłyśmy w stoczni, byłyśmy na ulicach, nim zepchnięto nas w strefę cienia
Ewa, Joanna, Henryka, Ela, Alina – zasługują, by wymienić je z imienia”.
Myślę, że ten spektakl zasługuje na film i mógłby też spokojnie robić wielką furorę na Broadwayu.
***
Fot. Tomasz Walków.
Kolejnym ogromnym wydarzeniem był koncert Renaty Przemyk „Vera to ja”. Artystce towarzyszył jeden z moich ulubionych etnicznych duetów „Dagadana” (Dagmara Gregorowicz i Dana Vynnytska). Dwa wspaniale brzmiące, przenikliwe białe głosy polski i ukraiński wypełniły dużą scenę Capitolu. Trzynaście piosenek artystki, którą śledzę od lat i podziwiam za regularne chodzenie pod prąd wbrew modom i gustom ogółu, wybrzmiało tak, jakbyśmy wszyscy siedzieli przed wiekami gdzieś przy ognisku, w jakimś słowiańskim kręgu. W czułości i bezpieczeństwie, zapewnionym przez dusze naszych przodków.
Koncert – przypowieść. Koncert – alegoria. Przepiękny muzycznie, z głębokim przekazem całego etosu kobiecości od narodzin, przez dojrzewanie, partnerstwo, macierzyństwo, aż po śmierć. Jak artystka przyznała na początku tej muzycznej opowieści: kobieta ma więcej niż jeden wianek. I zakładała na głowę różnobarwne wianki, symbolizujące kolejne etapy życia.
Fot. Tomasz Walków.
Przemyk sama napisała teksty, zainspirowana „Biegnącą z wilkami” Clarissy Pincoli Estes. Odbija się w nich potęga natury, tęsknota za powrotem do życia zgodnie z nią i jej prawami. Było w tym śpiewaniu coś szamańskiego, coś olśniewającego. Niczym reflektor rzucony w mrok oddalonego od duchowych wartości i pędzącego na oślep świata. Niezwykle zarezonowało ze mną wszystko, co Przemyk ma do powiedzenia ze sceny. Będzie to wybitna płyta, na którą czekam niecierpliwie (Renata powiedziała, że już pracuje nad jej wydaniem) i którą jak tylko zobaczycie na rynku to kupcie.
A być może zawróci Was z drogi donikąd.
***
L.U.C. & Rebel Babel Ensemble to muzyczna ferajna, przez którą przewinęło się ponad 10 tysięcy muzyków. Jej współzałożyciel, Łukasz Rostkowski, beatbokser, raper, kompozytor i producent muzyczny (który przed laty pożegnał się zresztą z zawodem prawnika) przyprowadził na scenę kolorową raperską brać, która rozwaliła system czerwonych foteli teatru podrywając publiczność do wspólnej zabawy. A była to zabawa z refleksją o Polsce, w której dziś żyjemy.
Brzmiało ze sceny:
„Drogi nasz kraju, już droższy od Paryża
Tobie się należy flaga Czerwonego Krzyża
Uszyjemy ją z naszych firan, ran i piżam
Chwycimy za ręce, pomodlimy do Dziwisza
Kochamy dokładnie każdy metr twojej mapki
Dałaś nam swe Żabki, a w nich kolorowe zdrapki
Na tych nerwów siatki niskie składki i podatki
Solidarna z Ukrainą, a z rodakami jatki”.
Kapitalna zabawa, choć niestety nie wszystkie teksty rapowane rozumiałam (a lubię rozumieć), więc po spektaklu podglądałam w internecie, o czym rapuje Rebel Babel. Ale jest to tak końska dawka muzycznej energii, że warto było poskakać przy fotelach nawet nie rozróżniając słów.
W 2014 roku artysta miał w Capitolu nieprzyjemny wypadek podczas PPA. W trakcie koncertu spadł z około dwóch metrów ze sceny do zapadni (a wcześniej złamał rękę podczas pracy nad teledyskiem). Koncert przerwano, na szczęście nie był to upadek tragiczny w konsekwencjach (np. trwały uraz kręgosłupa). Przypomniałam to sobie oglądając go po latach na tegorocznym festiwalu.
Dodam tylko, że L.U.C. jest kompozytorem niezwykłej muzyki do serialu "Erynie" opartego na prozie Marka Krajewskiego. Pojęcia nie mam, jak godzi to szalone granie, komponowanie i aktywne byciem tatą dwulatka - duży podziw!
***
„Waits 2022” Konrada Imieli, aktora Capitolu i do niedawna jego dyrektora to szalenie intymny śpiewany monodram, złożony z jedenastu utworów amerykańskiego poety i barda Toma Waitsa. Imiela wraca do tych songów po 25 latach od chwili, kiedy wykonywał je w spektaklu „Rybi puzon” (reż. Wojciech Kościelniak).
Pamiętam, że w spektaklu muzycznie towarzyszył aktorowi kwintet pianisty Marcina Płazy. Marcin zmarł nieoczekiwanie w lipcu 2019 roku, a był to muzyk, któremu PPA zawdzięcza wiele znaczących wydarzeń. Do dziś mam wrażenie, że wyjechał na chwilę i niedługo wróci, tak ta śmierć jest dla mnie nierealna.
Konradowi Imieli akompaniował, jak w 1995 roku, kontrabasista Adam Skrzypek. I tylko on. Muzycznie był to więc dwugłos na gitarę klasyczną (na której grał Imiela) i kontrabas, co stanowiło szalenie intymną fuzję z tekstami Waitsa w przekładzie Romana Kołakowskiego i interpretacją artysty. Świetnie słuchało się tego aktorstwa, które po latach wybrzmiewa z większą dojrzałością, świadomością tekstu i dźwięku.
Głos Imieli pudrował ten nieokrzesany, brudny wokal Waitsa, wydobywając na powierzchnię całą jego wrażliwość i poezję.
Płyta w sprzedaży, winyl też – bardzo polecam.
***
Koncerty galowe PPA były przed laty dość często artystycznymi niewypałami. We Wrocławiu śmialiśmy się, że na festiwal przyjeżdża grupa znanych warszawskich aktorów po to, by zaśpiewać kilka składanek, nauczonych na kolanie. Do tegorocznej Gali w znakomitej reżyserii Marcina Libera artyści przygotowywali się przez tydzień. I osobiście byłam w szoku, kiedy powiedziała mi o tym Katarzyna Emose Uhunmwangho – aktorka Capitolu, bo wydawało mi się, że ta perfekcyjna robota, jaką wykonali musiała być próbowana przynajmniej miesiąc.
„Niech będzie Pogodno” to bardzo przewrotny tytuł muzycznej wisienki na torcie tegorocznego PPA. A raczej jego perły w koronie. Bo był to spektakl wybitny, w którym treść i perfekcja wykonania przeplatały się z oryginalną choreografią i scenografią dość psychodelicznego świata cyrku.
Świata, który był odzwierciedleniem wewnętrznego krajobrazu „Budynia”, walczącego z własnymi demonami, między innymi uzależnieniem od alkoholu.
Na scenie szalała zgraja klaunów. Nie inaczej można obronić się przed nałogami, współczesną zajadłą agresją i brakiem miłości, jak tylko śmiechem.
Ale to śmiech przez łzy.
„Za to serce złamane brawo!” – śpiewała rozdzierająco w 1953 roku Edith Piaf.
Bo klaun to symbol cierpienia ubranego w sztuczny uśmiech i czerwony nos. Niczym Charlie Chaplin w piosence „Smile” („Uśmiechaj się nawet, gdy boli cię serce”).
Aktorzy wciągali widzów w zabawę opartą na jodze śmiechu. Radość, nawet wywoływana sztucznie, jest zaraźliwa i (co już udowodniono naukowo), obniża poziom stresu i sprzyja wydzielaniu hormonów szczęścia.
Jest to więc radość pomimo. Radość w smutku, w boleści życia, bo przecież życie to surfing, jak śpiewał Artur Rojek, więc nie bój się fal.
Tutaj klasę pokazał Capitolowy staff artystów przebogatą interpretacją i poziomem wokalnym, który mogłabym postawić wyżej niż najlepsze francuskkie musicale.
Na zdjęciu znakomita Helena Sujecka. Fot. Łukasz Giza.
Przyznam, że nie po raz pierwszy, ale tym razem na długo oniemiałam po tym, jak na scenę wyszła Emose Uhunmwangho. Wokalistka wybitna, dysponująca charakterystycznym mezzosopranem o wielkiej skali. I tak samo wyjątkowym talentem dramatycznym.
Zresztą Emose znaczy Radość – tak na imię dał jej ojciec, Nigeryjczyk.
Fot. Łukasz Giza.
Chciałabym jeszcze niejeden raz zobaczyć jej zmaganie ze sobą na scenie, z tym, co wypływa z wnętrza, z duszy i przechodzi w głos. Song zaśpiewany przez Uhunmwangho przejdzie do historii tego festiwalu jako jedno z najwybitniejszych wykonań. Uważam, że jest to artystka, której talent powinien być uwieczniony na płytach, złożonych z utworów napisanych specjalnie dla niej przez najlepszych kompozytorów i autorów tekstów.
***
Na zdjęciu Marina Mashtaler, fot. Łukasz Giza.
Wiele było wzruszeń i zaskoczeń w tym roku, łącznie z Konkursem Aktorskiej Interpretacji Piosenki. Poziom wykonawców był tak wysoki i wyrównany, że jury musiało mieć ogromny problem z wyborem finałowej ósemki.
Grand Prix oraz cztery inne nagrody, w tym Tukana Publiczności i Nagrodę Specjalną Radia RAM im. Moniki Jaworskiej zdobyła Marina Mashtaler, ukraińska wokalistka i aktorka amatorskiego teatru Ej Aj.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek dożyję takiej chwili, że laureatka PPA będzie w tym samym czasie zbierała pieniądze na termowizor dla swojego ojca, który walczy na wschodzie Ukrainy (link do zbiórki tutaj: https://send.monobank.ua/jar/AaVfdCVekX?fbclid=IwAR0x0USiP7i6PDegVan8mPbR-OZ-sEecfd0ZDZI-mYlRNKZF9x0_kJDPzxc
Dziennikarze przyznali swoją nagrodę Janowi Wietesce z Teatru Ateneum w Warszawie, znanemu do tej pory głównie z serialu „Sexify”.
Fot. Łukasz Giza.
Przyznam, że jego wykonanie kolędy „Gdy śliczna panna” sklejonej w jeden utwór z porażającym utworem Artura Rojka „Beksa” mnie też osobiście zachwyciło i oddałam na niego swój głos.
„Już już już
Na twarz nakładam brokat
Mylą mi się słowa
Beksa!
Czego chciałaś mamo
Tego już nie zmienisz
Wszystko się już stało”.
A tu nasza dziennikarska banda (która zresztą o przyznanie swojej nagrody serdecznie się pokłóciła):
Fot. Nie Wiem Kto, ale jak się dowiem, to podpiszę :)
***
Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu to festiwal, w którym równolegle toczą się również nurt OFF i koncertowe życie klubowe.
Klub jest tak wciągającym miejscem, pełnym zaskoczeń i muzycznych zjawisk, że byłam tam przez osiem (na dziesięć dni) festiwalu!
Na OFF nie dałam rady, więc się nie wypowiem, ale w klubie festiwalowym dzięki świetnym pomysłom Michała Litwińca, odpowiedzialnego za tegoroczny program można było posłuchać kilku znakomitych koncertów. Kapitalnie grali „Nicponie” i „Faustina Calavera”, zaskakująco a najbardziej zachwycił mnie koncert jazzowego kwartetu 100nka Gralak z fenomenalnie grającym na trąbce Antonim Gralakiem. Chcę więcej!
Niekwestionowanym królem klubu jak co roku był Leszek Możdżer. Dzięki jego pięknej energii, miłości do muzyki, improwizacji i niebywałej wytrzymałości fizycznej (dżemy do późnych godzin nocno - porannych) poczułam się częścią wspólnoty artystów i ich radości bycia tu i teraz.
Można sobie siedzieć, słuchać, odpoczywać, nie odzywać się do nikogo, a można też poszaleć w tańcu, śpiewając na całe gardło, rozmawiać, śmiać się bez końca. Można żyć na każdej z tych orbit mając świadomość, że to jak ładowanie baterii na dłuższy czas.
Kiedy kochasz jesteś magnes - jak to śpiewał Jacek "Budyń" Szymkiewicz.
Kapitalna w klubie była Siksa:
Poza klubem też:
Festiwal, znakomicie zorganizowany przez ekipę Capitolu trwał 10 dni. Serdecznie dziękuję za zaproszenie rzeczniczce prasowej Agnieszce Szeledze – Kolerskiej (to jej bardzo udany debiut w tej roli).
Następne święto piosenki za rok. Nie możecie tego przegapić!
I reasumując, jak pisał Jonasz Kofta w piosence, która stała się na wiele lat hymnem PPA:
„Pamiętajcie o ogrodach
Przecież stamtąd przyszliście
W żar epoki użyczą wam chłodu
Tylko drzewa tylko liście
Pamiętajcie o ogrodach
Czy tak trudno być poetą
W żar epoki nie użyczy wam chłodu
Żaden schron żaden beton”.
Wszystkie niepodpisane zdjęcia zrobiłam sama :)
Trwa ładowanie...