Molier

Obrazek posta

Molier

Mieliśmy wtedy sklep z instrumentami muzycznymi na Wspólnej przy Marszałkowskiej. W pobliżu był kiosk z gazetami, przy którym regularnie siadał na chodniku niewidomy, brodaty akordeonista w wieku ok. 60 lat, z przycupniętym obok wilczurem przewodnikiem. Grywał stare warszawskie melodie, w rodzaju „Felek Zdankiewicz” czy „Na Gnojnej bawimy się”. Ludzie mu wrzucali grosiwo, ja też. Robię to często z szacunku. Jego lubiłem w tym miejscu. Był dla mnie inspiracją do kilku szalonych pomysłów.

Pewnego razu słuchałem, jak grał walca „Na pięknym modrym Dunajem”, którego odpalił zamaszyście, z frazami na przemian wyciszenia i tumultu. Emocjonalne cacko, choć pozbawione charakterystycznego rytmu na ¾, czyli fuck up - był samoukiem i sadził po swojemu. Ton akordeonu miał piękny i przejmujący. Uliczny. Zastanowiłem się, czy mógłbym go wziąć do zespołu. Nie na stałe, na jeden koncert. I co wtedy moglibyśmy razem zrobić. I czy w ogóle cokolwiek moglibyśmy zrobić. Był mocno zaniedbany, ale myśl kiełkowała. Zanim poczyniłem jakiekolwiek kroki, przestał się pojawiać. Ale pomysł został. Posłuchajcie pięknej piosenki The Rolling Stones z akordeonem.


Jakiś czas potem szedłem Świętojańską w stronę Rynku Starego Miasta. We wnęce stał młody chłopak i grał solo na saksofonie. Brzmiał trochę jak Kenny G, trochę jak Candy Dulfer, czyli uwodzicielsko, romantycznie, bez szaleństwa. Intonacja czysto, bez skazy. Dmuchał stare kawałki w rodzaju „Strangers in The Night” i „What a Wonderful World”. Wtedy mi kliknęło, że skoro on gra na saxie tak ładnie, a sto metrów dalej mała, może 10-letnia dziewczynka z Rosji, stoi przed "Fukierem" ze skrzypcami i gra tak pięknie, że ludzie sypią jej do futerału banknoty, a nie bilon, to może... „Kurdę, zrobię zespół z ulicznych grajków” postanowiłem. "I zagram z nimi koncert."

Jako małolatek grywałem na Starówce, zbierając na bułkę, serek topiony i alpagę. Uzbierałem 20 złotych i myk do sklepu po drugiej stronie rynku. Ci teraz grali na przetrwanie. Zarabiali na życie. Dziewczynki pilnował ojciec, co jakiś czas wyjmując z leżącego na bruku futerału cash i chowając go do kieszeni. Saksofonista po każdym utworze wydłubywał z pudełka wrzucone pieniądze, zostawiając ze dwie monety i jakiś banknot na zachętę dla przechodniów, resztę skrupulatnie chował do plecaka. Gdy do niego zagadałem, odezwał się z rosyjskim akcentem. „Stoisz tu codziennie?”. „Niet. My mieniajemsia z drugim czełowiekiem, on igrajet na klarnecie. Ja we wtorek, czietwiortek, subotu”. „Może coś ci zaproponuję, wpadnę za parę dni” powiedziałem i poszedłem dalej. Zrozumiałem, że obaj mieli tu swoją wnękę, którą, jak się później dowiedziałem, z trudem wywalczyli przeganiając Polaka mandolinistę. Mandolinista się komuś poskarżył i klarnecista dostał wpierdol od lokalnych pijaczków. Więc we dwóch,  klarnet z saksofonem, zaczęli się pijaczkom opłacać. Odpalali dniówkę w kwocie „na flaszkę” i mieli swoje wgłębienie w murze zabezpieczone. Tak się zaczyna "Ojciec chrzestny II", jeśli pamiętacie. 

Ojciec dziecięcej skrzypaczki patrzył na mnie podejrzliwie. „Wziąłbym ją na poważny koncert”, a on po rosyjsku „Żaden koncert, ona w Moskwie mogłaby grać koncerty, ale tu jest od grania w tym miejscu, nie zawracaj głowy, odejdź”. Odszedłem. Na Placu Zamkowym akurat grali moi znajomi z Peru. Cudowna inkaska kapela, flety proste i fletnie Pana, gitary, mandoliny, bębenki, śpiew. Zawodowcy. W naszym sklepie kupowali struny i mikrofony, mieli ze sobą mały przenośny zestaw głośnikowy. Nieopodal kościoła św. Anny grali „El Condor Pasa” i inne tego typu melodie. Ludzie ich uwielbiali, zwłaszcza, gdy się rozkręcili i dziko tańczyli na chodniku. Czasem obok nich tańczyli polscy chłopcy break dance na rozłożonych tekturach. Prawdziwi Indianie. W chwili przerwy zapytałem, czy chcieliby zagrać ze mną w moim koncercie. Wiedzieli z grubsza kim jestem. Ich szef, grający na mandolinie, powiedział z uśmiechem „Wiesz, fajnie, ale taki koncert, to nie moglibyśmy zagrać tego dnia tutaj, a to duża strata, nie tylko kasy, ale i miejsca”. „Jak to miejsca?” pytam. „No, jak nie przyjdziemy, to o inne chlopaki tu staną i stracimy miejsce”. Wziąłem namiar i kilka dni później zaprosiłem ich do audycji radiowej o grajkach ulicznych, gdzie sam byłem gościem. Tam powtórzyli, że ulica jest ich żywiołem i miejscem pracy. Wielki koncert w Sali Kongresowej ich nie interesuje, nic im nie da, same straty”.

Fajnego gitarzystę folkowego chciałem zagadnąć na Centralnym, ale miał żyły poharatane od strzykawek, których kilka walało się w pobliżu. Oczy miał zdeczka obłąkane. Zrezygnowałem. Miałem doświadczenia z rezydentami Monaru u Kotańskiego, to nie na moje siły. W międzyczasie Waldek Dąbrowski, znakomity dyrektor Teatru Wielkiego i Opery Narodowej, który z Janem Kulczykiem wymyślił „Festiwal Gwiazd” w Międzyzdrojach, powiedział mi, że jeśli bym przygotował recital z takimi ulicznikami, to nas zaproszą, sfinansują wszystko, pobyt, transport i dadzą sowite wynagrodzenie. Przez kolejne tygodnie łaziłem po Warszawie wypatrując grajków - bez powodzenia. Nikt nie grał na tyle fajnie, żebym się zatrzymał. Powoli entuzjam we mnie gasł. Zacząłem rozumieć, że to nie jest proste. I pomyślałem paradoksalnie, że to są dla mnie za wysokie progi. Że jest to świat, do którego nie mam wjazdu. Ich to, co mnie - czyli scena - nie interesuje. Ich interesuje utrzymanie się przy życie i zachowanie tego, co zdobyli.

Kiedy majorem Nowego Jorku został Rudy Giuliani, postanowił uzdrowić miasto i oczyścić je z wszelkiego łajdactwa: narkomanów, chuliganów, prostytutek, bezdomnych. Bezdomnych wywożono do wieżowców w Queens, dokładnie takich, jak na Ursynowie, w których były darmowe mieszkania socjalne. Były kompletnie wyposażone w meble, kraty w oknach (na wszelki wypadek), łazienki z kafelkami, kuchnie z lodówkami, rezydenci dostawali talony żywnościowe ze free – żyć nie umierać. A jednak uciekali stamtąd i wracali na Manhattan. Nie umieli żyć normalnie. Woleli czołgać się po chodnikach, żebrać, kraść, spać na ławkach Tompkins Square – to był ich żywioł i tu sobie dawali radę. Janusz Głowacki napisał o nich „Antygonę w Nowym Jorku”. Moi grajkowie uliczni nie byli ludźmi upadłymi (takich w mojej nomenklaturze nie ma w ogóle), ale również żyli w świecie równoległym do mojego. Mieli inne priorytety, metody, sztuka i scena ich nie interesowała. Zarabiali na życie na ulicy. Ja byłem dla nich fanaberią.

Stałem w kolejce do mojego kiosku na Marszałkowskiej po jakąś gazetę, kiedy jeden ze stojących przede mną ludzi poprosił gazetę „Nie” Jerzego Urbana. Wówczas wciąż kontestowaną. Gdy ją otrzymał stojący za nim mężczyzna warknął „Urban to był chuj!” i poprosił sprzedawczynię o papierosy. To zdanie zadźwięczało mi w uszach i dzwoniło mi w głowie przez resztę dnia. Wieczorem odkryłem, że ballada, którą skomponowałem kilka dni wcześniej, a była bez tekstu, ma dokładnie ten sam rytm. Zanuciłem „Urban to był chuj” – pasowało! I wtedy przypomniałem sobie, że kiedyś robiłem zapiski z różnych zasłyszanych powiedzeń. Znalazłem zeszyt. Dwóch chłopaków szlo w białych koszulach z krawatami, był to czas egzaminów, żywo dyskutowali i mijając mnie jeden powiedział do drugiego: „Molier to był Żyd!”. Bingo!

Odwiedzałem z Gusią "Złote Tarasy", ona buszowała po sklepach i stoiskach, a ja słuchałem uważnie o czym mówią mijający mnie ludzie. „Jaruzelski to chyba żonę napierdalał” „Marilyn Monroe, kurwa, to był cud!”, „Solidarność to był motłoch”, „Za komuny można był żyć”. Pisało się samo. Dorzuciłem parę kwestii z pamięci. Janek Izbiński, cudowny bluesman i cinkciarz ze Świnoujścia, z którym debatowaliśmy o religiach (był zdeklarowanym Żydem) nie kwestionował istnienia Jezusa, ale uważał, że był to schizofrenik, który miewał wizje. Bęc: „Jezus to był świr”. Ktoś kiedyś w jakiejś rozmowie powiedział, że Hitler mógł być gejem. Jest. Bułgarski poeta Georgij Markow, który najpierw kumplował się z komunistycznym satrapą z Sofii, Todorem Żiwkowem, a potem uciekł na Zachód i ochoczo denuncjował wodza: „Nie mył nóg, jechało strasznie na zebraniach partyjnych”. Jest. I tak dalej, kolejne koraliki słowne nizałem na muzyczkę i w końcu powstał utwór „Molier”.

A zaczęło się wszystko od ociemniałego akordeonisty, jeśli pamiętacie.

Tak to się toczy.

ZH 

Widzimy się o 21:00 na FB! -> 
https://www.facebook.com/profile.php?id=100001190308367

___
Molier (tekst i video)

Molier to był Żyd
Rejtan to był chyba Czech
Gierek to był skin
Adolf Hitler to był gej
Lenin nie był zły
Che Guevara mocno żył

Tyle powiedzieli dziś ludzie
Kiedyśmy przez miasto szli
Solidarność to był motłoch
Komuniści pozwalali żyć

Jezus to był świr
Jelcyn wczoraj mało pił
Manson to był bóg
Todor Żiwkow nie mył nóg
Miłosz to jest nikt
Goethe niepotrzebnie żył

Tyle powiedzieli dziś ludzie
Kiedyśmy przez miasto szli
Solidarność to był motłoch
Komuniści pozwalali żyć

Język to mistrz od wykrzywiania słów
Jakby czuwał nad nim wielki Manitu
Rozum to szatan, więc lepiej niech śpi
Ale słuchać słuchać pozwólcie mi

Jaruzelski żonę bił
Pele to był król
Marilyn Monroe to był cud
Urban to był chuj
Zespól Perfect nie był mój

Tyle powiedzieli dziś ludzie
Kiedyśmy przez miasto szli
Solidarność to był motłoch
Komuniści pozwalali żyć

 

Zobacz również

Zeszytos 11
Jury
Rudnicki

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...